Irracjonalni

Wróżki, jasnowidze i egzorcyści, cudowne drzewa i terapia na odległość. Polacy coraz chętniej korzystają z takich usług. W nowoczesnym świecie magia jest wszędzie.

Niewiedza, strach o przyszlość - jakoś trzeba te lęki ukoić
Niewiedza, strach o przyszlość - jakoś trzeba te lęki ukoić123RF/PICSEL

Oficjalnie pielgrzymi przychodzą do Cielętników poprosić świętą Apolonię, patronkę stomatologów, o zdrowe zęby. Klękają pod kościelnym murem, na którym znajduje się jej wizerunek, modlą się i idą do drugiej kolejki, pod drzewo. Kora siedemsetletniej lipy ma cudowne właściwości. Leczy chore zęby, uwalnia od próchnicy i paradontozy, pomaga na niesmak i przykry zapach z ust. Jeden kęs kory i załatwione. Niektórzy pielgrzymi przychodzą tylko do drzewa, przed Apolonią nawet nie klękną. Miejscowy proboszcz próbował walczyć z herezją i drzewo ogrodził, ale to niewiele dało.

Pan Jacek, typ wysportowany, właściciel firmy transportowej, był w Cielętnikach kilka razy, pierwszy raz przed rwaniem ósemek. Czy coś to dało? Może tak, bo zabieg był bezbolesny i bez komplikacji, a wiadomo, że z ósemkami nigdy nie wiadomo - zwykle się paskudzą. Zresztą zęby to nie wszystko. Po wizycie w Cielętnikach sprawy w firmie się naprostowały, wyszły na jaw przekręty nieuczciwego wspólnika, i nawet z żoną się od tego czasu lepiej układa.

Pan Jacek jest wierzący i wie, że takie rzeczy to nie po bożemu, trzeba się z nich potem spowiadać. Wyciąga z kieszeni iPhone’a i otwiera aplikację kalendarza (pan Jacek oprócz tego, że wierzy w cuda, jest gadżeciarzem i uwielbia wszystkie techniczne nowinki).

- O, widzi pan? Teraz jest listopad. Przed świętami jeszcze cztery weekendy. O, w ten tutaj pakuję w samochód żonę i dzieciaki i jedziemy na Jasną Górę przed obraz z Matką Boską. Przeprosić się z Panem Bogiem. Ja za tę cholerną lipę, no i za inne grzeszki. A żona? Żona za wróżki.

To takie oczywiste

W Polsce z różnego rodzaju cudów (wróżenia, jasnowidzenia, bioenergoterapii) żyje około 100 tys. ludzi. Rynek wycenia się na dwa miliardy złotych rocznie. Z badań CBOS-u wynika, że prawie dwie trzecie Polaków wierzy, że istnieją ludzie, którzy mają dar jasnowidzenia. Połowa uważa, że są osoby, które potrafią przewidzieć przyszłość, 39 proc. wierzy w telepatię, 34 proc. w złe uroki. Popularność wróżek, jasnowidzów, znachorów i alternatywnych terapii rośnie z roku na rok. Także wśród gwiazd.

Doda przyznaje się do wizyt u wróżki i podobno interesuje się wudu, Małgorzata Foremniak korzysta z usług bioenergoterapeuty, Agnieszka Fitkau-Perepeczko wróży z kart tarota, a Stachurskiemu zdarzało się żywić energią słoneczną. Kayah leczyła tarczycę u mongolskich szamanów, a jeśli wierzyć plotkom publikowanym swojego czasu przez tabloidy, Edyta Górniak rozstała się z mężem po wizycie u wróżki. Z usług wróżbitów korzystają też politycy. Andrzej Lepper konsultował swoje posunięcia z jasnowidzem, Elżbieta Bieńkowska ma ponoć słabość do horoskopów i zdarzało się jej odwiedzać numerologa. Do wróżki chodziła też pogodynka Dorota Gardias i projektantka Ewa Minge. Ta ostatnia od lat przyjaźni się z Aidą, która przepowiedziała najważniejsze momenty jej kariery. Z Aidą przyjaźni się też aktorka Grażyna Wolszczak.

- Ale ja akurat nigdy nie miałam wątpliwości - przyznaje. - Od zawsze byłam przekonana, że świat nie jest jednowymiarowy. Co to w ogóle za pomysł! Przecież istnieje energia, istnieje duch. Dla mnie to oczywiste.

Grażyna Wolszczak zasięgała rady Aidy wielokrotnie, także w sprawach sercowych.

- Mam oczywiście pewną dozę sceptycyzmu - tłumaczy. - Ale powiem panu, że ja to nawet w UFO wierzę.

Przepowiadaniem przyszłości, choć amatorsko, zajmuje się Marek Piekarczyk, wokalista grupy TSA i juror programu "The Voice of Poland". Z kolei Łukasz Jakóbiak, twórca internetowego programu "20m2" wyznaje, że był kiedyś u astrologa, a dziennikarka Marta Kielczyk nie tylko wierzy we wróżby, ale też się ich boi.

Najpopularniejsi wróżbici sami mają dziś status celebrytów. Na przykład wróżbita Maciej, który ma program w radiu i prawie 160 tys. fanów na Facebooku. Chętnie pokazuje się też w telewizji. Kilka miesięcy temu przewidział zwycięstwo Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich. "Czeka go dużo pracy, wysiłku i starań. Obecnie z drugiego liczenia już jest w drugim roku własnym, który oznacza, że jest chętny, by współpracować, i może liczyć na poparcie innych - pisał. - Natomiast Bronisław Komorowski jest już w dziewiątym roku własnym, który powoduje odcięcie, wyobcowanie i porażki. Jakby tego było mało, po wrześniu będzie pod wpływem dwóch dziewiątek, bo niestety wchodzi z pierwszego liczenia w dziewiąty rok numerologiczny. A jest to rok wycofania i odsunięcia".

Wizję widzę

Krzysztof Jackowski ma kilka spraw w tygodniu. Zaginięcia, morderstwa... Kradzieże też, ale, jak sam przyznaje, na końcu zwykle jest trup. Tych trupów przez 25 lat kariery trochę się już uzbierało. Zdarza się Jackowskiemu jechać przez Polskę, a tam trup w każdej miejscowości. Historie zaczynają się zwykle od zaginięcia. Człowiek znika, mijają dni, najpierw szuka rodzina, potem policja, cała okolica - a człowieka jak nie było, tak nie ma. W końcu ktoś przychodzi do jasnowidza. Zasady są proste: trzeba przynieść fotografię i ubranie zaginionego, zostawić w przedpokoju i znikać, bo jasnowidz z klientami nie rozmawia. Rzecz w tym, że klient ma zwykle własny pomysł, a sugestia to największy wróg jasnowidzenia.

- Wychodzę na gbura? - Jackowski wzdycha teatralnie. Niski głos, ekspresyjny styl aktora albo telewizyjnego kaznodziei. No więc klient zostawia rzeczy...

- A potem ja to wącham. Jak pies - wybucha śmiechem, ale za chwilę poważnieje. - Za wielu tajemnic fachu panu nie sprzedam, ale powiem tyle: zapach to rzecz kluczowa. Przykłada się to potem do czoła i wizja przychodzi.

Przychodzi albo i nie, bo, podkreśla Jackowski, jasnowidzenie to niepewny interes. Czasem wizja nie pojawia się przez kilka dni. Niekiedy jest ulotna, wątła, tak że sam jasnowidz może ją zignorować. Ale czasem jest bardzo silna. Konkretna. Staje przed oczami i nie znika. Tak było, kiedy przyszła do niego córka zaginionego człowieka z Bytowa. Paskudna historia: dorosły brat wraca z pracy do domu. W salonie na podłodze ciało matki w kałuży krwi. Na szyi ślady po nożu. Po "ostrym narzędziu", napiszą potem w gazetach, bo gazety chwytają sprawę w mig. Kobieta przed pięćdziesiątką. Nie żyje. O pięć lat starszy mąż zniknął. Sąsiedzi powiedzą, że często się kłócili. Zdarzało się, że nie było dnia bez awantury. Policja uważa, że mąż zabił i uciekł. Samochód znaleźli dzień później pod miastem.

Jasnowidz Krzysztof Jackowski ostrzega przed szarlatanami: - Trzeba strzec się ludzi opowiadających o jakichś śmierciach klinicznych, o spotkaniach z aniołami, bogami, to nie jest jasnowidzenie. To są pierdoły i urojenia
Jasnowidz Krzysztof Jackowski ostrzega przed szarlatanami: - Trzeba strzec się ludzi opowiadających o jakichś śmierciach klinicznych, o spotkaniach z aniołami, bogami, to nie jest jasnowidzenie. To są pierdoły i urojeniaPiotr BławickiEast News

- Przeczesali teren metr po metrze - opowiada Jackowski. - Nic nie znaleźli. Przyjrzałem się zdjęciu. Szczupła twarz, zadbana, jakaś naiwność w oczach. Siadam z tym zdjęciem i myślę: Boże, jak to jest, że się z kimś jest większą część życia, a potem jedna głupia kłótnia, przecież to musiała być jakaś bzdura. I nagle takie silne poczucie, że on się wcale nie ukrywa! On nie żyje. Powiesił się na własnym pasku. Zostawił samochód przy drodze, poszedł pieszo. Daleko. Strasznie zbolały, przerażony. Obszedł dookoła jedną wieś, drugą. Usiadł w starym rumowisku nad rzeką. Długo siedział, coś do siebie mówił, a może do żony? Żałował. Rozejrzał się, wstał, poszedł w kierunku zagajnika. Zdjął pasek i się powiesił.

Jackowski zaznaczył miejsce na mapie i dał ją córce zaginionego.

- Powiedziałem, że według mnie tam są zwłoki. Pojechała, minęły dwa, trzy dni. Myślę sobie: pewnie to nie było nic sensownego. Coś sobie ubzdurałem, bo takie rzeczy w pracy jasnowidza zdarzają się bardzo często. Jak ktoś mówi inaczej, znaczy, że szarlatan. Dostałem wiadomość, akurat wracałem z Warszawy. Jechałem trasą, późny wieczór był. SMS od dziewczyny: "Znaleźli ojca. Tak jak pan powiedział". "Ja pie...ę!", mówię pod nosem. Bo to zawsze jest euforia, 25 lat minęło, a ja dalej nie dowierzam, że to się dzieje.

Pierwsze przebłyski Jackowski miał przed trzydziestką: 27 lat i co mu do głowy przyszło, to się sprawdzało.

- Często ludzie, którzy zajmują się parapsychologią, gadają o jakichś nawiedzeniach, pierdołach. Ja tego nie oceniam, ale jestem racjonalistą. To nie jest żaden dar, to umiejętność, którą ma każdy człowiek, i sądzę, że każde zwierzę. Intuicja, telepatia. Jeśli pan ufa w to, co widzi, polega pan na zmyśle wzroku, słuchu, to czemu miałby nie polegać na telepatii? Ale się przyjęło, że kto wchodzi głębiej, to wariat.

Dwanaście zlotych z przesyłką

Zaczęło się od mody, która w połowie XIX wieku trafiła na warszawskie salony z Nowego Jorku i Paryża, gdzie od końca lat 30. rozkwitał ruch spirytystyczny. Julian Horain, publicysta związany m.in. z "Tygodnikiem Ilustrowanym", pisał o tym tak: "Uczniowie rzucili kajety, szewcy kopyta, modystki nożyczki, literatki książki (...), mamki niemowlęta i pokładli i pokładły ręce na stołach (...). Jeżeli nie mając przypadkiem u siebie stołowego posiedzenia, pójdziesz do którego z tych uprzejmych i gościnnych niegdyś domów (...), w salonie zastaniesz kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt osób siedzących nieruchomie (...) dokoła jednego, kilku lub kilkunastu stołów (...), gospodarz i gospodyni, jeżeli dostrzegą twojego wnijścia, nie podadzą ci po przyjacielsku ręki do uściskania, bo lękają się rozerwać łańcuch magnetyczny".

"Seanse były czymś prywatnym, praktykowanym pod własnym dachem, a zarazem powszechnym i egalitarnym - pisze Paulina Sołowianiuk w książce »Jasnowidz w salonie, czyli spirytyzm i paranormalność w Polsce międzywojennej«.

- Początkowo medium mógł być każdy, najważniejszy był bowiem stolik. Najlepiej okrągły, mahoniowy, stojący na trzech nogach, połączony bez użycia gwoździ czy śrub. Zasiadano wokół niego w świetle świec, chwytano się za ręce i koncentrowano. Stolik winien był się unieść, zawirować i wystukać numer litery alfabetu, wypisanego na arkuszu papieru spoczywającym na blacie. Duchom leniwym oferowano rozwiązanie alternatywne - zadawano im pytanie, po czym czekano na pojedyncze stuknięcie stołu na »tak« lub podwójne - na »nie«.

Po Warszawie krążyła anegdota o pasjonacie tej metody, który razu pewnego wykrzyknął w zapamiętaniu: »Duchu, jeśli jesteś, zapukaj raz, a jeśli cię nie ma, zapukaj dwa razy!«". Szczególnie chętnie polscy spirytyści kontaktowali się z wielkimi artystami. Popularny był Jan Kochanowski - najchętniej z Urszulką - Piotr Skarga i wielcy romantycy. Ponoć pewnemu radcy miejskiemu duch Fryderyka Schillera podyktował niewydaną jeszcze odę. Z kolei poecie Lucjanowi Siemieńskiemu objawili się m.in. Spinoza, Zygmunt August i Homer, którego "Odyseję" Siemieński przełożył na polski. Z czasem seanse stały się tak popularne, że co bardziej przedsiębiorczy zaczęli na nich zarabiać. Na początku XX wieku w warszawskiej prasie ogłaszali się producenci specjalistycznego sprzętu: "Autografon nigdy nie oszuka. Jest nowym wynalazkiem, precyzyjnie zbudowanym, opatentowanym. Służy do łączenia świata widzialnego z niewidzialnym. Aparat wraz z broszurą przesyła się po nadesłaniu adresu za pobraniem pocztowym z przesyłką zł 12".

Na wróżbach można było nieźle zarobić. Jan Starża-Dzierżbicki, warszawski urzędnik, a prywatnie astrolog i popularny wróżbita, powiedział kiedyś pisarzowi Tadeuszowi Wittlinowi: "W Polsce można żyć albo mając sklepik spożywczy, albo wróżąc. Ponieważ nie mam spożywczego sklepiku, z konieczności zajmuję się wróżbiarstwem". Po wojnie popularność seansów spirytystycznych osłabła, spotkania przy słynnych stolikach przestały elektryzować mieszkańców miast, a wróżbici stali się częścią podejrzanego miejskiego folkloru.

W PRL-u magia nie zniknęła, ale wyniosła się z miast. W małych wsiach na wschodzie Polski do dziś mieszkają szeptuchy, czyli znachorki, które potrafią odgonić złe duchy, zdjąć urok, wyleczyć z choroby. Żyją w cichej zgodzie z cerkwią prawosławną, zdarza się, że pomagają lokalnym duchownym.

Co po śmierci?

Małgorzata Trzaskoma mówi normalnym językiem, a nie udziwnionym, więc klienci się jej nie boją. Przychodzą wszyscy: od zakochanej nastolatki po postaci z pierwszych stron gazet.

- Jestem parapsychologiem, bioenergoterapeutką, mistrzem nauczycielem reiki - wymienia. - To jest coś w rodzaju coachingu. Samouzdrowienie - metoda szalenie bezpieczna, znana od zawsze, wywodzi się z Dalekiego Wschodu. Robię zabiegi, pomagam na odległość. To są rzeczy namacalne. Wszystko ma energię, wszystko, co żyje. To są prawa fizyki. Mam bardzo wysoki potencjał energetyczny, ludzie się dobrze czują w moim towarzystwie. Niestety - ubolewa pani Małgorzata - Kościół próbuje zwalczać ludzi takich jak ja.

Rzeczywiście, wróżbiarstwo znajduje się na liście zagrożeń duchowych rozpoznawanych przez Kościół. Ksiądz Aleksander Posacki, egzorcysta i autor "Encyklopedii zagrożeń duchowych", wymienia ich znacznie więcej: okultyzm, horoskopy, uzdrowienia, joga, magia, niektóre gatunki muzyki, przewidywanie przyszłości, bioenergoterapia, Nick Cave, masoneria, tarot, wahadełko, "Harry Potter...". Nic dziwnego, że liczba egzorcystów w Polsce rośnie z roku na rok. Pod koniec lat 90. było ich czterech. Dziś - stu kilkudziesięciu.

- U nas wiedza jest znikoma, narosło wiele stereotypów - żałuje Małgorzata Trzaskoma. - Parapsychologia jest jak psychologia, tylko ma większe możliwości. Psycholog potrzebuje wielu sesji, a ja kilku, no, może kilkunastu, minut. Trzaskoma zajmuje się też tarotem i numerologią. - Opracowałam własny system - mówi. - Działa jak program komputerowy. Z daty urodzenia można poznać: potencjał człowieka, jego charakter, co mu sprzyja, a co nie, w czym się zrealizuje, związki, pracę, wszystko.

- O długości życia się nie mówi, ale można ostrzegać przed zagrożeniami - uprzedza moje pytanie Trzaskoma. - Czasem krzyczę, a ktoś i tak ich nie uniknie. - Czy to znaczy, że jest coś po śmierci? - pytam na koniec. - Oczywiście.

To ma być człowiek?

Pan Jacek, ten od cudownego drzewa, uważa, że to jasne, że nikomu nie zależy na promowaniu różnych cudów. Ani Kościołowi, bo, wiadomo, herezja. Ani politykom, bo to potężne narzędzie. Ani przemysłowi, bo jakby się wszyscy leczyli u wróżki, toby nikt nie chodził do lekarza. A tymczasem on sam może zaświadczyć, że jak żona nie mogła zajść w ciążę, to poszła do bioenergoterapeuty i się udało. Starszy facet. Pomachał wahadełkiem, coś pomruczał i w następnym roku już brzuch rósł. Dziś mają troje dzieci. Ale gdyby nie facet od wahadełka, to może nie mieliby wcale.

Profesor Zbigniew Mikołejko uważa, że popularność cudotwórców w Polsce jest związana z naszą religijnością.

- W Polsce wprowadzono chrześcijaństwo szybko i przemocą - tłumaczy. - Utrącono dawne wierzenia, uznano je za diabelskie, magiczne. Chrześcijaństwo działało u nas jak lodowiec, który wchłonął mnóstwo dawnych praktyk i wierzeń. Polskie chrześcijaństwo jest więc "pogańskie": zmysłowe, rytualne. Łatwo przejść z wiary w moc cudownej figurki Maryi do korzystania z usług jasnowidza.

Z badań wynika, że aż 64 proc. polskich katolików wierzy w różnego rodzaju cudowności. Co piąty uważa, że cuda mogą mieć istotny wpływ na jego życie.

- Nie możemy być do końca racjonalni - komentuje profesor Mikołejko. - Pewnych rzeczy nie wiemy, nie panujemy nad całą rzeczywistością. Niewiedza, strach o przyszłość - jakoś trzeba te lęki ukoić. Nie szuka się w tym, co podpowiada rozum, tylko w tym, co nadprzyrodzone. Każdemu zdarzają się sytuacje, wobec których czuje się bezradny. Kiedy przed laty umierał nasz przyjaciel, sami biegaliśmy do cudotwórców. Bo jak się pogodzić z werdyktem lekarzy?

Zdaniem profesora Zbigniewa Mikołejki moda na wróżby i jasnowidzenie nie ustąpi, bo cuda są nam coraz bardziej potrzebne.

- Jeszcze w XIX wieku w miarę wykształcony człowiek orientował się w postępach nauki - przekonuje. - Dziś to niemożliwe. Nauka już nie odkrywa prawdy, zajmuje się nieustannym stawianiem hipotez. Świat został odczarowany przez epokę wielkich odkryć. Dziś nauki nie uprawiają samotni herosi, tylko zespoły specjalistów. Tęsknimy za ponownym zaczarowaniem świata, bo zaczarowany świat był całością.

Jasnowidz Krzysztof Jackowski ostrzega przed szarlatanami: - Trzeba strzec się ludzi opowiadających o jakichś śmierciach klinicznych, o spotkaniach z aniołami, bogami, to nie jest jasnowidzenie. To są pierdoły i urojenia. Do dziś zdarza mi się pomyśleć: ja pie...ę! Co ja robię? Siedzę w pokoju i wącham czyjąś kieckę.

- Mamy potrzebę poradzenia sobie w tym świecie, poradzenia sobie z trwogą, cierpieniem - dodaje profesor Mikołejko. - Nauka się nim nie zajmuje. Owszem, lekarz przepisze pigułkę, psychoterapeuta weźmie na kozetkę, ale to nie wystarcza. Przecież tu nie chodzi tylko o wyleczenie cioci chorej na raka, o ustalenie, czy mnie ktoś pokocha, czy nie, albo czy się biznes powiedzie. Tu chodzi o to, kim jestem, jaki jest świat. Jak znaleźć w nim miejsce dla siebie.

- Ja się naoglądałem w życiu trupów - mówi na koniec Krzysztof Jackowski. - Świeżych i takich po jakimś czasie. To jest potworny smród. Słodkawy, obezwładniający. Czy to, proszę pana, ma być człowiek? To ma być wszystko, co z nas zostaje? Nic więcej?

Daniel Grosset

PANI 1/2016

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas