Jestem w stanie zadowolić każdą kobietę
Budzi kontrowersje, ale zawsze tak było, więc Ewa Minge nie przejmuje się tym, co o niej mówią. Chyba, że mówią o kolekcjach, bo to one wyznaczają jej kolejne sukcesy. Z kreatorką spotkaliśmy się na pokazie Fashion in Cracow, podczas którego wspierała młodych projektantów.
Anna Piątkowska, Styl.pl: - Spotykamy się po pokazie pani zimowej kolekcji na Fashion in Cracow - to mały pokaz w porównaniu z tymi na Fashion Weekach. Dużo pracy kosztują panią takie przedsięwzięcia?
Ewa Minge: - Dziś stoi za mną cały sztab ludzi, więc moja praca jest zdecydowanie łatwiejsza niż kiedyś, mam duże wsparcie moich asystentów. Trzynaście lat temu sama na zapleczu przygotowywałam swoje kolekcje.
Jak powstają pani projekty? Sama pani rysuje modele, wybiera tkaniny, kolory?
- Wszystko rodzi się w mojej głowie. Ja mam jakąś koncepcję na kolekcję, cała praca twórcza, kreatywna należy do mnie. To ja muszę dopilnować, żeby wszystkie projekty zostały wykonane tak, jak je wymyśliłam.
Konsultuje pani z kimś te pomysły?
- Nie, ja jestem takim przypadkiem, który wszystko robi sam. Oczywiście później, gdy już coś powstanie, jest gotowe, "daję to na grupę". Marka Eva Minge jest marką międzynarodową, w związku z tym wiele osób decyduje o tym, co wejdzie na rynek. W tej chwili jestem w trakcie robienia kolekcji na zimę 2015/2016. Jestem na etapie rysunków i wybierania tkanin. Kiedy rysunki są gotowe, omawiam z konstruktorkami każdy pomysł. To jest jakieś 120 - 150 modeli. Każdy jest inny, ale każdy musi być logicznie połączony z całością.
- Są 3-4 tematy kolekcji, jeden jest motywem przewodnim. To jest DNA, rdzeń kolekcji, to on nadaje wygląd i charakter, odzwierciedla te najsilniejsze elementy marki. Po skonstruowaniu i odszyciu pierwszych wzorów, siadamy z całym zespołem na konsultacje - zastanawiamy się, czy modele dobrze leżą, czy są wygodne, czy nie nadają ciężkości figurze, czy są kobiece, itp. Na tym etapie mamy do czynienia z pracą zespołową. Nie jestem osobą, która uważa, że zjadła wszystkie rozumy i dopiero, gdy większość zaakceptuje projekt, idzie on do dalszej realizacji. Wybieramy zespołowo, ale potrafię się też przy czymś uprzeć i to zazwyczaj przechodzi dalej do sprzedaży.
Ma pani nosa?
- Tak. Myślę, że gdybym nie miała, to bym nie była tu, gdzie jestem. Kiedy byłam na początku mojej drogi, 12 lat temu, zapytałam we Włoszech osoby, które znają się na modzie, dlaczego mi się udaje - usłyszałam, że mam silne DNA, że jestem marką, która nie jest odtwórcza.
Czyli to, co się w modzie liczy.
- Tak. Z jednej strony te moje pomysły są inne, a z drugiej trafiają do odbiorców. Jesteśmy marką, której jeszcze troszeczkę brakuje, ale celowo mówię troszeczkę, bo dziś mamy już ponad 100 multibrendów z najlepszymi markami na świecie, które kupiły naszą kolekcję. Tylko we Włoszech mamy kilkadziesiąt salonów, które nas sprzedają, ale jesteśmy też na Cyprze, Tajwanie, w Rosji i Rumunii. To jest taki sukcesik na razie, bo apetyt mamy dużo większy. W poprzednim sezonie tych salonów było 50, w tym ich liczba się podwoiła. Powolutku zapełniamy mapę kropeczkami z logo EM. Marzy mi się marka wielopokoleniowa.
Pani budzi emocje, a w modzie to ważne, bo jeśli ktoś ich nie budzi - jest nijaki. W modzie nie ma miejsca dla nijakich.
- Jeśli ktoś nie budzi emocji, to powinien się zająć sieciówką.
A więc romansu Ewy Minge z sieciówką nie powinniśmy się spodziewać?
- Przygotowujemy niespodziankę. Marka Eva Minge jest marką z pierwszej linii, dość drogą i sprzedajemy ją głównie poza granicami Polski, choć w Polsce mamy 7 salonów, w tym jeden w Krakowie. W projektowaniu staram się być sobą, nie korzystam z rozwiązań innych. Natomiast jeśli chodzi o ekonomię, to nie będę wyważała otwartych drzwi - patrzę, jak robią to inni na świecie i staram się iść w podobnym kierunku. Uczę się też na błędach innych, na sukcesach także. Ale wszystko zawsze skrojone jest na miarę mojej marki.
Patrząc na pani kolekcję mam nieodparte wrażenie, że trzeba mieć do tych projektów idealną figurę...
- Ależ skąd, mamy rozmiarówkę do numerów 44-46. Ja zdecydowanie wolę kobiety o pełnych kształtach.
Ale kobiety często nie czują się dobrze właśnie ze względu na te kształty.
- Nie przesadzałabym w żadną stronę. Nienaturalnie chude dziewczyny, które chodzą na wybiegach to nie jest ideał kobiety - kobiety tak nie wyglądają. I jeśli projektujemy dla kobiet, to powinniśmy pokazywać ubrania na kobietach, a nie na anorektycznych modelkach. Ale nie należy przesadzać też w drugą stronę, choćby dlatego, że otyłość najzwyczajniej w świecie nie jest zdrowa. Uważam, że rozmiar 44-46 jest ok i można go skonstruować w taki sposób, że dziewczyna będzie wyglądała na dwa rozmiary mniej i będzie się czuła niezwykle kobieco.
Jest pani w stanie sprawić, że i kobieta w dużym rozmiarze i szczupła poczują się atrakcyjnie?
- Jestem w stanie zadowolić chyba każdą kobietę. Zawsze mówię, że nie ma brzydkich kobiet, są nieszczęśliwe. A ja jestem dobrą wróżką, która przez ubiór jest w stanie zmienić tę kobietę. Chociaż tak naprawdę, żeby poczuć się piękną, trzeba zacząć od środka, od budowania szczęścia, wówczas ubranie, czyli to zewnętrzne opakowanie, będzie tylko dodatkiem.
Ale lubi pani podkreślać kobiecą sylwetkę.
- Kobieta powinna być eteryczna, zwiewna, subtelna. A z drugiej strony silna. Powinna też mieć talię. Nic tak nie podkreśla naszej seksualności, kobiecości jak silny charakter w zestawieniu z piękną, niezwykle kobiecą kreacją - to jest element zaskoczenia.
W Krakowie pokazała pani kolekcję na jesień 2014. Czego nie powinno zabraknąć w naszych szafach w tym sezonie?
- Wróciły berety więc obowiązkowo musi być kolorowy beret. Poza tym para dżinsów, kapelusz i dodatki. Tak naprawdę możemy wyciągnąć stare ubrania i zmodyfikować je właśnie dodatkami. Warto mieć jakiś jeden mocny, kolorystyczny akcent - cytrynowy, pomarańczowy, amarantowy. Moda robi się bardzo architektoniczna, ale ta architektura ma swój kształt, to nie jest nałożenie pudełka czy owinięcie się kawałkiem materiału - pod spodem koniecznie musi być coś dopasowanego, co zostanie owinięte np. kolorowym wielkim szalem. Moda ma bawić, być jak pudełko klocków dla dziecka tak, żebyśmy mogli dowolnie układać z pewnych elementów własne kompozycje. Jeśli chodzi o nasze szafy, to nie powinno przede wszystkim zabraknąć dobrego nastawienia i fantazji.
Leopold Tyrmand mówił: "Uważam, że ubranie jest najbardziej zewnętrzną emanacją charakteru, indywidualności, wad i zalet, że mówi mnóstwo o człowieku". Co strój Ewy Minge mówi o niej?
- Ewa Minge testuje właśnie lato 2015. Jestem zobowiązana do sprawdzenia tkanin w najbliższym czasie. Muszę mieć stuprocentową gwarancję, że moje klientki będą zadowolone. A to można sprawdzić tylko w trakcie noszenia. Razem z moją wspólniczką podzieliłyśmy się kolekcją i testujemy. W przyszłym sezonie, jak widać, modny będzie krem, złoto, pojawią się grochy, moda będzie bardzo kobieca.
Jak zwykle u Ewy Minge. W pani kolekcjach jest przewaga klasyki, ale w każdej pojawia się jakiś rys charakterystyczny dla marki, pazur - suwak, lakierowana skóra.
- Cechami charakterystycznymi, takim naszym DNA są: złoto, zamki błyskawiczne, szlachetne materiały, sporo czerni. To jest mój styl. Na świecie został on bardzo ciepło przyjęty, dlatego się go trzymamy. Marka powinna być rozpoznawalna.
Jaką drogę musiała przejść Ewa Minge, żeby ze Szczecinka dojść na pokazy haute couture i prezentować się u boku największych - Chanel i Diora?
- To jest bardzo piękna, ale też bardzo wyboista droga. Trzy lata temu opiniotwórcze francuskie pismo wybrało najlepsze kolekcje haute couture i znalazłam się dokładnie między Chanel, Diorem i Elie Saabem. Więcej nie trzeba. Kiedy to zobaczyłam, to się popłakałam, bo ja płaczę ze szczęścia.
Zaczęło się od marzeń?
- Oczywiście, zaczęło się od marzeń. Wbrew wszystkim i wszystkiemu. Rodzina i przyjaciele na początku stukali się w czoło, bo ja byłam bardzo odważna w tych marzeniach. Chodził mi po głowie Paryż. Ponad 20 lat temu to brzmiało abstrakcyjnie, zwłaszcza w Polsce. Jeśli ktoś chce sprawdzić, czy jest najlepszym skoczkiem, to jedzie na olimpiadę i tam się go ocenia. Ja pojechałam do Włoch - jaskini lwa - dla mnie to była właśnie ta olimpiada. Oczywiście po drodze było sporo niezrozumienia na rynku polskim, bo byłam inna, ale ja taka byłam od zawsze - miałam tysiące pomysłów. Nigdy też nie lubiłam unifikacji, uważam, że człowiek powinien być sobą i móc wyrażać siebie w taki sposób, jak chce, oczywiście, nie robiąc krzywdy innym.
- Zaprocentowały także inwestycje moich rodziców - mnóstwo miłości, fajne wychowanie, codzienne obcowanie ze sztuką, literaturą, rozmowy, rodzinne hobby - malowanie obrazów. Cały czas było coś, co rozwija. Dla mnie nie było rzeczy niemożliwych, jeśli sobie coś wymyśliłam, to starałam się do tego dążyć. Rodzice wpoili mi chyba najważniejszą cechę, żeby nie robić nic na ludzkim bólu, na cudzej krzywdzie. Tylko talent i ciężka praca są drogą do sukcesu. Trwałego sukcesu, a nie takiego na chwilę. Jestem 25 lat po założeniu własnej firmy i mogę powiedzieć, że trzeba było tych lat, żeby nabrać rozumu i świadomości, jakimi prawami rządzi się nie tylko moja praca, ale cały wszechświat.
Kilka lat temu miała pani szansę na międzynarodową karierę - po pokazach na Alt Moda. Nie skorzystała pani z niej wówczas.
- Zaproponowano mi stanowisko projektanta w dużym domu mody i gdybym wówczas skorzystała z tej szansy, byłabym już w zupełnie innym miejscu, ale myślę, że byłabym też osobą nieszczęśliwą, bo nie uczestniczyłabym w wychowaniu moich synów. Żadna kariera nie sprawia mi tyle radości, co fakt, że mam dwóch fantastycznych facetów, z którymi jestem bardzo mocno związana, choć oni nie są maminsynkami, a ja nie jestem mamą, która ich chowa pod spódnicą. Dziś wiem, że człowiek przez całe życie szuka poczucia bezpieczeństwa. Moim rodzicom i dziadkom to ja zapewniałam poczucie bezpieczeństwa - zrozumiałam to po latach, kiedy moi synowie zaczęli mi dawać takie poczucie. Gdybym miała jeszcze raz wybrać, to postąpiłabym w moim życiu jeszcze inaczej - poświęciłabym ten czas dzieciom, tak, jak to zrobiłam, ale zdecydowałabym się jeszcze na jedno lub dwoje. Macierzyństwo przynosi mi nieprawdopodobną satysfakcję. Nie jest go w stanie zastąpić absolutnie żadna kariera.
Na zachodzie ma pani bardzo dobrą prasę. Po jednym z pokazów "Le Monde" nazwał panią "jedyną godną zauważenia projektantką w Europie Wschodniej". To jest miara sukcesu?
- Tak. W Polsce mówi się źle, na świecie albo się mówi dobrze albo się milczy. Po moim pierwszym pokazie w Rzymie "La Repubblica" i "La Stampa" - najważniejsze włoskie dzienniki pisały o mojej kolekcji. Ja tradycyjnie płakałam. Oprócz przychylnych recenzji, zgłaszały się do mnie gwiazdy - nigdy nie zapłaciłam żadnej gwieździe, żeby przyszła na mój pokaz albo chodziła w moich projektach. Mam naprawdę duże portfolio. Chwalę się tym, bo skupiliśmy się trochę na świecie. Kocham mój kraj, ale nie jesteśmy światową stolicą mody, a zależy mi na tym, żeby marka Eva Minge była marką międzynarodową. Z drugiej strony pamiętam o tym, jak kreatywni są Polacy i jak bardzo nie mają odwagi. Toteż takie zaproszenie do Krakowa jest dla mnie - zawsze kiedy tylko mam czas - możliwością pokazania ludziom: patrzcie ja znikąd w Polsce i w stosunku do świata też znikąd, bo z Polski, jedna pod prąd, znalazłam się tu, gdzie jestem. Warto i można. Trzeba próbować.
Trudno jest być projektantem z Polski, czyli z modowego nikąd?
- Moda nie ma kraju, jest pozbawiona granic. Na świecie ocenia się tylko i wyłącznie produkt końcowy, twórczość.
Ma pani na koncie wiele nagród, wyróżnień, udział w prestiżowych pokazach. Co jest wyznacznikiem sukcesu?
- Wierna rzesza klientek i ciągle powiększająca się możliwość rozwoju marki.
Czyli własna firma?
- Tak, ale przede wszystkim klientki, które za tym stoją. Mamy dziś ponad 100 multibrendów, które promują naszą markę i dla wielu to może być sukces, ale dla mnie dopiero kropelka. Sukcesem będzie opanowanie ekonomiczne rynku i - jakby to nie brzmiało - wynik finansowy. Nie pracuję dla pieniędzy, ale jak zrobimy dobrze markę, to jest odpowiednia liczba zer na koncie. Ja już dawno zarobiłam duże pieniądze, moja firma jest dość duża i od wielu lat funkcjonuje na rynku. Ale każde zarobione pieniądze włożyłam nie w jachty, samochody czy wille z basenem - kupuję to, co jest mi potrzebne do życia codziennego, a inwestuję w rozwój mojej marki.
- Pokazanie swojej kolekcji dwa razy w roku na pret a porter w Nowym Jorku i haute couture w Paryżu to jest poważny wydatek. Jeden pokaz to 100 tys. euro. Inwestuję w markę, żeby ona rosła w siłę. Często czułam się na świecie jak uboga krewna, nie miałam żadnych szans na to, by stanąć na starcie z wielkimi domami mody. Marzył mi się w Paryżu taki pokaz, jak miała Chanel, który kosztował 4 miliony euro, ale myślę, że sukcesem jest to, że mój pokaz i pokaz Chanel zostały postawione w jednym szeregu przez opiniotwórcze media. I to jest największą miarą mojego sukcesu, a także to, że mój produkt przebija się na rynku i - mam nadzieję - będzie go coraz więcej. Pewnie kiedyś będę odcinać kupony, ale zupełnie nie zależy mi na tym, żeby zamieniać je w diamenty.
Rozmawiała Anna Piątkowska
Zobacz także: Plebiscyt na Top Model internetu