Jestem wesoły Bill
Za co kocha Łódź, a z kim biegał w szlafroku tuż obok polsko-niemieckiej granicy? Specjalnie dla TS mówi Bill Murray. Aktor, który już niczego nie musi. Dlatego wybiera takich reżyserów, u których „na planie jest miło”. A że przy okazji powstaje pyszny film - tak jak teraz "Mów mi Vincent" - tym lepiej!
Cynik i abnegat ze szklaneczką whisky w ręku. Zarośnięty, skrzywiony, zły. Nie lubi ludzi, ludzie nie lubią jego. Taki jest Murray w komedii Mów mi Vincent Theodore’a Melfiego (w polskich kinach od 15.11). To wszystko oczywiście do czasu, kiedy mizantrop ku własnemu zdziwieniu zaprzyjaźnia się z 12-latkiem z sąsiedztwa. Chłopiec zyskuje niekonwencjonalnego kumpla i mentora, a widz odkrywa, że stary zrzęda może mieć złote serce. Wszystko podane bezpretensjonalnie i z dużą dawką inteligentnego humoru.
Tuż po premierze filmu na festiwalu w Toronto spotykam się z Billem Murrayem w tamtejszym hotelu Trump. Już na dzień dobry zostaję uściskana, a zanim usiądziemy, aktor obraca mnie jeszcze dwa razy w tanecznym piruecie. Jest przemiły, choć nieco zaspany - przyzna potem na boku, że poprzedni wieczór był trochę zbyt rozrywkowy. Kiedy jednak dowiaduje się, że przyjechałam z Polski, sam zaczyna rozmowę.
Bill Murray: Wiesz, że byłem w Polsce dwa lata temu (w istocie minęło ich sześć - red.) na festiwalu Camerimage w Łodzi? Bardzo mi się podobało. Najlepsze wydarzenie, w jakim brałem udział! Pełne skupienie na artystach, żadnych rozpraszaczy, bzdur. Tylko sztuka. Gdzie on się teraz przeniósł?
Do miasta, którego nazwy nie wymówisz: Bydgoszcz.
- Bydgoszt? Czy Bydgoszt przypomina to polskie miasto, które tak lubią zagraniczni turyści? Takie ładne...
Masz na myśli Kraków? No niespecjalnie...
- Bo znałem kiedyś kogoś z Krakowa! A wiesz, że polski akcent mieliśmy też na planie "Mów mi Vincent"? Kostiumografka Kasia Walicka-Maimone (świetna specjalistka, pracowała m.in. przy filmie Moneyball - red.). Pracowaliśmy zresztą już wcześniej, przy "Kochankach z Księżyca" Wesa Andersona. Kasia ma w komputerze najlepsze playlisty, to prawdziwa polska rockmanka. A jaka pomysłowa! Widziałaś, moja postać w "Vincencie" jest strasznym niechlujem. Przytargałem więc na plan trochę klamotów z dna swojej szafy, ona dołożyła kolejną stertę, wspólnie przekopywaliśmy się przez te wariackie ciuchy z jej asystentami. Tak powstała "szafa abnegata Vincenta".
Co zachęciło cię do zagrania w tym filmie? Na papierze scenariusz mógł wyglądać wtórnie, dopiero wykonanie czyni go wyjątkowym.
- Rzeczywiście, sam pomysł filmu opiera się na znanych schematach: zrzędliwy sąsiad i nieporadny chłopiec, który jest go ciekaw. Do tego tak lubiana ekranowa para: starszy facet z Zachodu i rosyjska prostytutka... O, przepraszam, tancerka. Czyli właściwie należałoby powiedzieć: artystka. Ale te schematy potraktowane są - rzekłbym - kreatywnie, a relacje między bohaterami nie polegają tylko na komizmie sytuacyjnym.
Jak ci się pracowało z Naomi Watts? W roli Daki, zaprzyjaźnionej z Vincentem ciężarnej tancerki go-go, jest nie do poznania - zwłaszcza po niedawnej Dianie.
- Podobało mi się jej podejście: wskoczyła w tę sytuację "na główkę", próbowała wszystkiego, niczego się nie bała. A to wbrew pozorom nie było łatwe, bo jej postać ociera się o karykaturę - ma tyle powiedzonek, "przyruchów", gagów. Trudno grać zabawnie i nie przesadzić. Zazdroszczę aktorom, którzy potrafią wkładać w role tyle energii. Ja lubię być gdzieś pół kroku z tyłu, pracuję wolniej. Lubię też myśleć, że to całe budowanie postaci to zabawa - a ja lubię się bawić, tym bardziej w pracy.
Czy do roli Vincenta musiałeś się jakoś nadprogramowo przygotować?
- Przyłożyłem się do głosu i akcentu. Zwykle w filmach moje postaci mówią tak jak ja, ale jakiś czas temu poznałem świetnego trenera, który przygotowywał mnie do roli Franklina D. Roosevelta (w filmie "Weekend z królem"- red.). Spodobała mi się taka praca! Pomyślałem, że skoro mój bohater w "Mów mi Vincent" pochodzi z Sheepshead Bay (północny Nowy Jork - red.), to postaram się odtworzyć tamtejszy akcent. Po kilku zajęciach pojechałem tam i okazało się, że ludzie rozumieją, co mówię! Wiesz, jaka to satysfakcja?
Twój ekranowy partner, młodziutki Jaeden Lieberher, gra jak zawodowiec. Pomagałeś mu?
- Jaeden jest przesłodkim dziesięciolatkiem. Patrzył na mnie tymi swoimi wielkimi, pełnymi zaufania oczami. Chłonął wszystko, co mówiłem. Nie mogłem go zawieść. Musisz wiedzieć jedną ważną rzecz: większość młodych aktorów w tej branży zasługuje na to, żeby dać im porządnie z liścia. A potem przyłożyć tak samo ich chciwym rodzicom. Jaeden jest inny. Ma normalną mamę, która nie tresuje go do kariery w szołbizie. Wiesz, w tym filmie występował kot - i nawet on był większą diwą niż ten chłopak! Jaeden zachwycił mnie do tego stopnia, że poleciłem go Cameronowi Crowe’owi i wyszło tak, że w którymś momencie chłopiec grał w dwóch filmach jednocześnie (komedia z Bradleyem Cooperem nie ma jeszcze tytułu, premiera w połowie 2015 - red.). To jest intuicyjne - widzę sympatycznego szkraba i chcę mu pomóc.
Mam wrażenie, że sympatia do ludzi to twój zawodowy kompas, równie istotny jak gust i intuicja. I chyba jeden z powodów, dla których od tylu lat współpracujesz z Wesem Andersonem.
- On doskonale wie, czego chce. Dla aktora to ogromny komfort. Grałem u niego i główne role, i epizody. Zaprzyjaźniliśmy się. Teraz, nawet jeśli proponuje mi malutki występ, mówię "tak" - bo największą przyjemnością jest dla mnie wspólne spędzanie czasu podczas zdjęć. Na przykład ostatnio, kiedy powstawał "The Grand Budapest Hotel". Kręciliśmy tuż przy polskiej granicy, w Görlitz (Zgorzelec - red.). Przez kilka miesięcy mieszkaliśmy w starym hotelu, cały budynek był nasz. Schodziło się w szlafroku na dół, chwytało kawę, szło na makijaż, potem jeszcze jedna kawa, na chwilę do pokoju i dalej... na przyklejanie wąsów. Willem Dafoe śmiał się, że to przypomina "dom aktora seniora", gdzie mieszkańcy snują się po korytarzu w kapciach i podomkach. Raz wybraliśmy się w tych kostiumach na spacer przez granicę - była zabawa!
Dobra atmosfera ponad wszystko?
- Atmosfera jest dla mnie ważna. Ale za komfort na planie odpowiadam ja sam. Mam czasem wrażenie, że część mojej gaży to wynagrodzenie za relaksujący wpływ na resztę ekipy. Żartuję, że to integralna część pakietu zwanego Bill Murray. Jestem Maestro Dobry Humor!
Maestro Dobry Humor dostaje zapewne wiele propozycji. Czym się kierujesz w wyborze ról?
- Już od jakichś 15 lat angażuję się w mniejsze projekty, zbliżone kalibrem choćby do "Między słowami" (Sofii Coppoli z 2003 r. - red.). Wybieram te, które mi się podobają, działam spontanicznie, bez planu. Dopiero co wróciłem z Maroka (Murray kręcił tam najnowszą komedię Barry’ego Levinsona, w której towarzyszy mu Bruce Willis - red.). Film nie miał wielkiego budżetu, ale Maroko jest piękne, a na plan mogłem wziąć synów. Wspaniała przygoda dla całej rodziny! W zeszłym roku - podczas pracy - mieszkałem też na Hawajach i na nowojorskim Williamsburgu. Sam odpowiadam za swoją karierę, sam ustalam warunki, więc właściwie mogę robić, co chcę. A na pewno niczego już nie muszę.
Na tegorocznym festiwalu w Toronto ogłoszono 5 września Dniem Billa Murraya. Fakt bez precedensu. Z czego w życiu jesteś najbardziej dumny?
- Z moich filmów, bo układają się w całkiem ciekawą listę. Mogę bez strachu wyzwać każdego na "pojedynek list". Ale uwaga! Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem najlepszym aktorem. Chodzi raczej o to, jakie emocje te filmy wzbudzają. Często słyszę, że do moich komedii ludzie wracają. I że daje im to radość. Kiedy przechodnie zaczepiają mnie i mówią miłe rzeczy, czuję, że coś udało mi się zrobić, jak należy.
Nadal kolekcjonujesz kapelusze?
- Tak! To mój konik. Przyjechałem do Toronto z kilkoma egzemplarzami, ale żaden z nich mi jakoś nie leży. Jak skończymy wywiad, wybieram się do sklepu zapolować na jakiś ciekawy model.
Anna Tatarska
TWÓJ STYL 12/2014