Reklama

Joanna Garnier: Współcześnie niewolnictwo nadal istnieje

- Handel ludźmi ma twarz pracownika agenci pracy tymczasowej. W tej chwili współczesnymi niewolnikami są osoby werbowane do pracy, którym agenci obiecują złote góry (...). Ofiarami są przede wszystkim ludzie, którzy znaleźli się w trudnym położeniu i są zdesperowani, żeby się z niego wydostać. Osoba w kryzysie, w tym kryzysie bezdomności, jest ofiarą idealną, bo najpierw jest gotowa uwierzyć we wszystko, co się jej obieca, a potem jeszcze weźmie winę na siebie, myśląc, że sobie „zasłużyła” na złe traktowanie - mówi Joanna Garnier, Współzałożycielka Fundacji "La Strada" odpowiedzialna za działania profilaktyczne i wydawnictwa.

Katarzyna Pruszkowska: La Strada działa już niemal trzydzieści lat. Kim najczęściej były osoby pracujące przymusowo w latach 90.?

Joanna Garnier: - Kiedy zaczynałyśmy, miałyśmy do czynienia przede wszystkim z kobietami zmuszanymi do prostytucji, werbowanymi i zmuszanymi do pracy przez prymitywnych sutenerów. Ofiary były przez nich nie tylko wykorzystywane seksualnie, ale także bite, szantażowane, poniżane na różne sposoby.

- Pamiętam, że w tamtym czasie trafiła do nas dziewczyna, która uciekła z domu kiedy miała 14 lat i koczowała na śmietnikach. Tam znalazł ją "dobry wujek", zabrał do siebie, wykorzystał, a potem wywiózł do Niemiec i sprzedał swoim znajomym. Dziewczyna mieszkała tam kilka lat, była niemiłosiernie wykorzystywana. Jednak udało jej się uciec, wrócić do Polski, a nawet dostać odszkodowanie, które wywalczyła dla niej jedna z niemieckich organizacji, zajmująca się pomocom ofiarom handlu ludźmi. Kiedy ją poznałam miała 23 lata i dość otwarcie mówiła o tym, co robił z nią "wujek", a potem inni mężczyźni. Jednak nigdy, ani słowem, nie zająknęła się o tym, co takiego działo się w domu, że musiała z niego uciec. Podpytywałam na różne sposoby, ale milczała jak zaklęta. Sądzę więc, że wszystkie okrucieństwa, których doświadczyła po ucieczce, były niczym w porównaniu z tym, co działo się w domu.

Reklama

Kim w takim razie były najczęściej kobiety, które trafiały na ulice czy do domów publicznych?

- Powiedzmy sobie szczerze: na pewno w większości do seks-biznesu nie trafiały porwane z ulicy dziewice, jak proceder ten pokazano w popularnym kiedyś filmie "Uprowadzona". To nie były dziewczyny, które wychowywały się w spokojnych, pełnych miłości domach. W tamtym czasie naszymi klientkami były raczej osoby, które już wcześniej zdążyły poznać ciemne strony życia. Sutenerzy kręcili się koło szkół czy klubów i celowali w te, który były skłócone z rodzicami, odrzucane przez grupę rówieśniczą, "niepasujące" do swojego otoczenia. Takimi bowiem łatwo było manipulować. Zdarzało się więc, że to właśnie w agencji dziewczynom po raz pierwszy okazywano zainteresowanie, jakieś okruchy życzliwości. Na przykład świętowano ich urodziny, kupowano tort i jakieś prezenty. Niektóre z nich czuły, że ktoś tam się o nie  troszczy.

- Przypominam też sobie dziewczynę, która do agencji trafiła jako nastolatka. Przyszła do nas nie dlatego, że nie chciała dłużej tam pracować - opowiadała, że wszyscy są dla niej mili i sympatyczni.

W takim razie dlaczego szukała pomocy w La Stradzie?

- Bo jej nie płacili tyle, ile sobie wyliczyła. Ona skrupulatnie zapisywała godziny pracy i w końcu zorientowała się, że ją oszukują. To był powód, dla którego się do nas zgłosiła. W La Stradzie nie jesteśmy przeciwko pracy seksualnej, ale sprzeciwiamy się świadczeniu takich usług przez nieletnich, zresztą za to grozi do 10 lat więzienia. Dlatego koleżanka postanowiła spróbować przekonać tę dziewczynę, żeby z tym skończyła. Do domu wrócić nie mogła, bo, co nie zaskakuje, była tam regularnie maltretowana. Zgodziła się na odejście z pracy pod warunkiem, że załatwimy jej miejsce w domu dziecka. Zawarłyśmy taki układ: będzie tam mieszkała do 18-tki i podejmie naukę w szkole zawodowej. A kiedy osiągnie pełnoletność, będzie mogła robić ze swoim życiem, co zechce, nawet wrócić do agencji.

Zgodziła się?

- Zgodziła. A na ulicę już nie wróciła. Jak wspomniałam, ani wtedy, ani teraz, nie potępiamy pracy seksualnej, bo uważamy, że każda dorosła osoba ma prawo zarabiać tak, jak sobie życzy. Podczas rozmów nie moralizujemy, nie mówimy do tych kobiet: "grzeszysz", bo one dość się w życiu nasłuchały, dość ludzi już jej potępiło i skreśliło. My mówimy im, żeby dbały o swoje prawa, o swoje bezpieczeństwo. Być może dlatego, co zabrzmi może nieskromnie, ale taka jest prawda - wielu kobietom pomogłyśmy wyjść z prostytucji.

A czy obecnie zmuszanie do świadczenia usług seksualnych jest tak powszechne, jak w latach 90.?

- Sądzę, że przymusowej pracy seksualnej jest mniej, bo rynek usług seksualnych bardzo się zmienił. Spora część oferty przeniosła się do internetu. Coraz rzadziej można spotkać kobiety czekające na klientów na ulicy czy wzdłuż dróg, a co za tym idzie, musi być także mniej sutenerów, a więc pośredników. Mam wrażenie, że do prostytucji trafiają coraz bardziej świadome kobiety, które traktują to jako sposób na godny zarobek, "karierę" na kilka lat i świadczą usługi na własną rękę. Oczywiście mówię w tej chwili o Polsce, bo są rejony świata, gdzie sytuacja nadal wygląda dramatycznie, a wykorzystywanie nieletnich jest powszechne, na co przymykają oczy nawet władze.

Czyli dziś handel ludźmi nie ma twarzy sutenera. A czyją?

- Pracownika agenci pracy tymczasowej. W tej chwili współczesnymi niewolnikami są osoby werbowane do pracy, którym agenci obiecują złote góry. Oczywiście wszystko odbywa się legalnie, tj. agencje są zarejestrowane w Polsce i pełnią rolę pośredników między pracodawcami, a pracownikami. Pracodawca-użytkownik rozlicza się z pracownikami agencji,  którzy zajmują się faktycznym zatrudnieniem, odprowadzaniem składek, kierowaniem ludzi na badania.

A pośrednicy mają płacić pracownikom?

- Tak, ale problem w tym, że w wielu przypadkach ten system nie działa.  Kilka lat temu było dość głośno o niejakim Mirosławie K. który ściągał do Polski pracowników z Ukrainy i "leasingował" ich do restauracji, w tym wielu bardzo znanych. Bywało tak, że pracowali w jednej po 8 godzin, a potem byli przewożeni do drugiej i harowali kolejne 8 godzin. Owszem, restauratorzy płacili uczciwie, ale co z tego, skoro te pieniądze zwykle nie trafiały do pracowników albo pośrednik kazał o nie błagać. Osoby pokrzywdzone zeznały, że  Mirosław  był bardzo nieprzewidywalny i brutalny. Wpadał w nocy na kwaterę, świecił ludziom w oczy latarką, darł się, że mają brudno i kazał sprzątać. Karał ich też finansowo za "bałagan". On ich tak sterroryzował, że się go naprawdę śmiertelnie bali. Byłam na procesie i widziałam tego człowieka. To nie był żaden bandyta z półświatka, tylko taki niepozorny facet z warszawskiej Pragi. Dostał 3,5 roku, co i tak było sukcesem.

- Podobnie było w przypadku sprawy z Annowa, w którym znany i szanowany w okolicy właściciel gospodarstwa rolnego i hodowca drobiu, znęcał się wraz z synem nad zatrudnionymi do pomocy bezdomnymi mężczyznami. Bili ich metalowymi prętami, przypalali papierosami.  Sprawa wyszła na jaw, kiedy jeden z tych "pracowników" próbował popełnić samobójstwo i opowiedział o wszystkim lekarzom i policjantom. Dwie osoby skazano na rok więzienia, a jedną uniewinniono. 

Można by powiedzieć "a taka porządna rodzina była".

- Tak, swoich pewnie szanowali.

Wiemy już, kim mogą być współcześni sprawcy. A ofiary?

- To przede wszystkim ludzie, którzy znaleźli się w trudnym położeniu i są zdesperowani, żeby się z niego wydostać. Osoba w kryzysie, w tym kryzysie bezdomności, jest ofiarą idealną, bo najpierw jest gotowa uwierzyć we wszystko, co się jej obieca, a potem jeszcze weźmie winę na siebie, myśląc, że sobie "zasłużyła" na złe traktowanie. Z punktu widzenia sprawcy przydatne bywa też to, że ofiary nie mają nikogo, kto mógłby się za nimi ująć.

- Tak właśnie jest w przypadku osób bezdomnych, które są najmowane do ciężkich robót fizycznych, na przykład w polu, jak było to opisane w reportażu "My, bezdomniaki od jabłek" (reportaż Marka Szymaniaka opublikowany w magazynie "Pismo" w 2019 roku). Mieszkają gdzie bądź, gromadzą się czasem pod noclegowaniami, jadłodajniami czy wejściami do metra, gdzie mogą się trochę ogrzać. A potem idą w swoją stronę. Jeżeli taki człowiek zostanie zwerbowany do pracy i zniknie, to kto to zauważy? Może inaczej - ludzie zauważą, ale czy się przejmą tym, że zniknął jakiś bezdomny, który zaśmiecał teren, nieładnie pachniał czy spał na klatce? Wątpię. Podobnie jest w przypadku innych osób wykluczonych, na przykład byłych więźniów. To są grupy gotowe przyjąć każde zatrudnienie, nawet za przysłowiową miskę zupy czy dwa piwa wieczorem.

W statystykach dotyczących handlu ludźmi pojawiają się także przymusowe małżeństwa. W Polsce nie mamy z nimi do czynienia, jednak z fikcyjnymi już tak.

- Ależ oczywiście, w końcu Polska jest w Unii Europejskiej. Wie pani, kim są "wizowcy"?

Domyślam się, ale niech pani opowie.

- To faceci, przeważnie z Maroko, Tunezji czy Egiptu, w każdym razie w większości z krajów arabskich, którzy wchodzą w związki z Polkami dla wiz. Najpierw nawiązują z nimi relacje romantyczne i intymne, czy to bezpośrednio, na przykład na wakacjach, czy za pośrednictwem internetu, a potem dążą do zalegalizowania związku. To otwiera im drogę do aplikowania o kartę pobytu tymczasowego, potem stałego, a czasem także i o obywatelstwo.

- Kilka razy w roku mamy telefony od zrozpaczonych kobiet, które wdały się, jak im się wydawało, w niezobowiązujący romans, a potem mężczyzna zaczął je szantażować domagając się pieniędzy. Pamiętam też historię kobiety, która naprawdę się zakochała, wyszła za mąż, a kiedy przyjechali do Polski, facet się rozpłynął i trzeba było go szukać po całej Europie, żeby mogła się rozwieść.  

Wróćmy jeszcze do ofiar - domyślam się, że cudzoziemcom jest jeszcze trudniej wydostać się z trudnej sytuacji, niż Polakom, bo często zabiera się im wszystkie dokumenty, telefony, nie znają polskiego ani żadnej osoby na miejscu, która mogłaby im pomóc.

- Tak, poza tym takie osoby łatwo zastraszyć, bo nie znają naszych przepisów. Pracodawca może im wmówić, że mają dług, zaciągnięty na poczet zarobków, który muszą spłacić, bo inaczej trafią do więzienia. Problem w tym, że miesiące mijają, a długi się nie zmniejszają, czasem nawet rosną, bo dodaje się do nich opłaty za jakieś absurdalne rzeczy.

Z jakich krajów najczęściej przyjeżdżają do nas osoby do pracy czasowej?

- Z Filipin, Indonezji, Wietnamu, Indii, Ukrainy. Jednak w ostatnich latach najwięcej jest osób z Ameryki Łacińskiej. Powód jest prosty - ich obywatele mają prawo wjechać do strefy Schengen bez wizy i przebywać u nas przez 90 dni jako turyści. Agencje to wykorzystują, bo taki pracownik generuje czysty zysk. Na "dzień dobry" odpadają wydatki związane z aplikowaniem o wizę, podróżami do konsulatu, tłumaczeniem dokumentów. Latynosi przyjeżdżają, pracują kilka tygodni licząc na to, że pracodawca załatwi im możliwość dalszej pracy, a następnie są zwalniani i agencje sprowadzają sobie nowych.

- Jeżeli pani czytelnicy chcieliby zobaczyć, kim są ofiary, mogą obejrzeć nasz spot pt. "Ugrzęznąć w Polsce". Wypowiadają się w nim autentyczne ofiary handlu ludźmi. Nie są anonimowe, poza jedną osobą pokazują twarze. To młodzi ludzie z Kolumbii, Wenezueli, Meksyku. Takie, które chciały poprawić swój los, a teraz obwiniają się o swoją łatwowierność. Mówią, że mogli lepiej sprawdzić oferty, nie zgodzić się na warunki, ale osoba, która je werbowała, była sympatyczna, budziła zaufanie.

A czy mamy jakiekolwiek szanse rozpoznać ofiary handlu ludźmi?

- Może być trudno, bo ten proceder przynosi ogromne zyski, a więc jest dość dobrze zorganizowany. Na przykład ofiary Mirosława K. pracowały na zapleczu restauracji, myjąc naczynia lub obierając warzywa. Jedyną sytuacją, która przychodzi mi do głowy, jest żebranie, które również może być formą handlu ludźmi. Jeśli widzimy osoby, które proszą o pieniądze, można do nich podejść, zagadnąć, czy wszystko jest w porządku i wręczyć kartkę z numerem do La Strady. Niedawno, kiedy było już zimno, zadzwoniła do nas pani, która mówiła, że na Dworcu Głównym w Krakowie żebrzą mężczyźni, a towarzyszą im maleńkie dzieci, takie jeszcze w wózkach. Doradziłam jej, żeby zadzwoniła na Straż Miejską, bo pomijając już to, czy oni byli do żebrania zmuszani, narażali dzieci na utratę zdrowia.


Nasza rozmowa skupia się w dużej mierze na pracy tymczasowej. Zgodzi się pani z tezą, że za współczesne niewolnictwo odpowiada w sporej mierze globalizacja i konsumpcja?

- Cóż mam powiedzieć, to prawidłowa diagnoza. Kupujemy coraz więcej i więcej, zachęcani do tego przez reklamy, które są dosłownie wszędzie - w telewizji, radio, internecie, na bilbordach i plakatach. Wmawia się nam, że cały czas czegoś potrzebujemy - nowego ubrania, telefonu, kosmetyku. To wszystko ma oczywiście ma być, i często jest, jak najtańsze, co potęguje dwie rzeczy: konsumpcję i zysk korporacji. Nie odróżniamy już zachcianek od prawdziwych potrzeb, nie zastanawiamy, jakim kosztem i przez kogo zostały wykonane przedmioty, które kupujemy. A skoro kupujemy koszulkę i chcemy za nią zapłacić, na przykład, 15 złotych, to ile może dostać osoba, która ją uszyła? Myślę, że warto się czasem nad tym zastanowić.

Na koniec zostawiłam jeszcze jedno pytanie - powiedziała pani, że ofiarą handlu ludźmi może zostać niemal każdy. Na co w takim razie uważać korzystając z usług agencji pośrednictwa pracy tymczasowej?

- Na wszystko. Wiem, że brzmi to tak, jakbym nie wierzyła w dobre intencje ludzi, ale nauczyło mnie tego doświadczenie. Im lepsza oferta, tym ostrożniej trzeba do niej podejść.

To może tak po żołniersku, w punktach?

- Po pierwsze, trzeba uważnie przeczytać umowę. Nawet, jeśli ma 40 stron, a litery są wielkości ziaren maku. Każde zdanie, każdy fragment. Szczególnie ważne są zapisy o karach umownych, na przykład za samowolne oddalenie się z miejsca pracy. Jeśli będzie taki zapis, a my będziemy chcieli odejść, pracodawca będzie miał prawo obciążyć nas karą, a najczęściej są to wysokie kary, na przykład w wysokości 500 euro.

- Po drugie, zawsze ustalmy z pośrednikiem zakres obowiązków i wysokość wynagrodzenia, oczywiście na papierze. Nie zostawiajmy nic przypadkowi i dobrej woli pracodawcy z innego kraju, bo może się okazać, że tej dobrej woli nie ma, są za to niewolnicze warunki pracy.

- Po trzecie, zawsze należy poinformować bliskich o tym, kiedy i dokąd wyjeżdżamy. Nie ogólnie, czyli "do Holandii", ale z konkretami - nazwą firmy, jej adresem, danymi pośrednika, łącznie z jego numerem telefonu. Możemy też ustalić, że będziemy co 2 dni się "meldować", a jeśli tego nie zrobimy, rodzina podejmie próby kontaktu. Dodam jeszcze, że ewentualne zaginięcie należy zgłosić na policji w Polsce.

Z przedstawicielkami Fundacji La Strada można skontaktować się mailowo lub pod numerem telefonu 22 628 99 99

Pomoc i wsparcie dla ofiar realizowane jest w ramach zadania "Prowadzenie Krajowego Centrum Interwencyjno-Konsultacyjnego dla ofiar handlu ludźmi" finansowanego z budżetu Państwa i zlecanego przez Ministra SWiA.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: prostytucja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama