Joanna Rawik: Robiłam to, co chciałam
Charakterystyczny głos sprawia, że porównywana jest do Edith Piaf. W latach 60. zdobywała nagrody na polskich festiwalach, ale i dużo koncertowała zagranicą. Dziś Joanna Rawik, piosenkarka i publicystka, wraca do tamtych czasów we wspomnieniowej książce „Po co nam to było”. W rozmowie ze Styl.pl opowiada o tym, co ją ukształtowało jako artystkę i człowieka; o swoich intelektualnych fascynacjach i przekonaniach, którym pozostaje wierna, oraz o miłości, która może jednocześnie dodawać skrzydeł i niszczyć.
Izabela Grelowska, Styl.pl: Mało miejsca poświęciła pani w książce swojemu dzieciństwu w Rumunii. Może pani opowiedzieć coś więcej naszym czytelnikom?
Joanna Rawik: - Uświadomiłam sobie dość późno, że choć urodziłam się w takim miejscu i czasie, gdy Europa była sceną dwóch wojen, miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Krzysztof Zalewski, były dyrektor Teatru Polskiego Radia, mówił, że Jałta zniszczyła jego życie, zabrała dzieciństwo. Ja na to patrzę inaczej. Na skutek Jałty znalazłam się w innym kraju, w innej kulturze, bo jednak kultura słowiańska różni się znacznie od romańskiej, i to mnie w ogromnym stopniu ukształtowało. Rumunia jest dzisiaj biednym krajem, ale to on dał światu takich twórców jak Cioran, Eliade, Ionesco, Brâncuși. To zaledwie parę nazwisk, a zasięg uniwersalny.
- Wiele lat później jeden z krytyków stwierdził, że jestem "bardzo w stylu francuskim". Byłam silnie romańska, co stanowi inny stosunek, do siebie, do swojego ciała.
Wojna nie zaciążyła na pani dzieciństwie?
- Od najmłodszych lat wędrowaliśmy z rodzicami. Kiedy zaczęła się wojna, część uniwersytetu, na którym pracował ojciec, była ewakuowana na południe i znaleźliśmy się w Sibiu, gdzie wojnę spędziłam w luksusowych warunkach. Mieszkaliśmy w Rumunii w trzech miastach: urodziłam się w Czerniowcach, potem było Sibiu i Jassy, taki tamtejszy Kraków. Jestem wielokulturowa - w mieście, gdzie się urodziłam były same mniejszości, od dziecka znałam kilka języków.
- Chorowałam na padaczkę. Wtedy medycyna nie wyróżniała padaczki dziecięcej, która z wiekiem ustępuje. Karmiono mnie luminalem i nie musiałam chodzić do szkoły. Przez pierwsze cztery lata uczyłam się w domu, chodziłam tylko na lekcje skrzypiec do konserwatorium. W Jassach zapisano mnie do dwustopniowego liceum żeńskiego z małą i dużą maturą. Obowiązywał francuski system nauczania z dziesięciostopniową skalą ocen.
- Średnią 9,66 zawdzięczałam niskim ocenom ze sprawowania, bo byłam strasznie bezczelna i pyskata. Po dwóch latach nauki przyjechałam do Polski. Nie znałam języka, pozostały materiał miałam opanowany z wyprzedzeniem.
Przeprowadziła się pani do Polski w wieku 13 lat. To wiek, kiedy człowiek jest za duży, żeby zapomnieć, gdzie się urodził, ale i nie na tyle mały, żeby całkowicie wchłonąć nową kulturę.
- Byłam nad wiek dojrzała. Rumuńskie liceum było na bardzo wysokim poziomie. W starszych klasach grano Moliera w oryginale. Nauczycielka muzyki poznała się na moim głosie i dzięki niej zaczęłam śpiewanie od francuskich berżeretek. Przyjechałam do Polski uformowana intelektualnie i kulturowo. Nic innego poza sceną nie wchodziło w grę. Musiałam tylko nauczyć się języka. Z nowej rzeczywistości brałam to, co było mi potrzebne.
Była pani w znacznym stopniu uformowana i pisze pani, że były rzeczy w polskiej mentalności, których już nigdy nie była pani w stanie zrozumieć.
- Na przykład megalomania, którą zauważałam od samego początku, choć jeszcze nie wiedziałam, co to jest. Narody południowe mają inny, otwarty charakter. Organizatorzy imprez byli zawsze zadziwieni, że jako gwiazda zachowuję się tak normalnie.
- Samo zwracanie się przez "pan , pani" wydawało mi się dziwne. W innych językach występuje forma grzecznościowa "wy". Śmieszy mnie, kiedy ktoś mówi, że nie śmie przejść ze mną na "ty", bo zbyt mnie szanuje. Czy jeśli znajomi mówią do mnie po imieniu, to mnie nie szanują? Zadziwiające kryteria. Do tej pory słyszę w środowisku teatralnym wypowiedzi w rodzaju: "bo on ma chłopską mentalność, a ja mam dworską". Polacy mają z tym szlachectwem i dworami jakiegoś fioła. Nie miałam nic wspólnego z dworami, pochodzę z rumuńsko-austriackiego mieszczaństwa i pewnie dlatego od dziecka jestem kosmopolitką. Czy to obniża moją kulturę i erudycję?
A jednak kiedy przyjechała pani do Polski, zaczęła pani szybko chłonąć polską kulturę.
- Byłam zmuszona. Po przyjeździe do Polski, dzięki ojcu, znalazłam się w środowisku uniwersyteckim. Później krótko pracowałam w Ossolineum, które cechowała elegancja, arystokracja ducha. Chodziłam do teatrów. Weszłam w tę Polskę i przywłaszczyłam sobie to, co było mi niezbędne, na swój sposób przetworzyłam.
Zapisała się też pani do ZMP i z werwą wygłaszała referaty. Była pani zafascynowana ideałami komunistycznymi?
- Nie! Krótki kurs historii WKP(b) był śmiertelnie nudny. Zauważono mnie, bo się wyróżniałam intelektualnie i miałam wyrazistą osobowość. Wcześniej ponury i szary przewodniczący koła szkolnego ZMP Paweł Trzebuchowski truł te swoje przemówienia godzinami i nikt go nie słuchał. A ja zrobiłam z tego swój teatr. Mówiłam krótko, dynamicznie, recytowałam wiersze. Ale szybko mnie wyrzucili za kontakty z bikiniarzami. Mimo to z chórem MDK pojechałam na II Światowy Festiwal Młodzieży Demokratycznej do Berlina.
Pani miała do śpiewania również przygotowanie aktorskie dzięki studiom pod okiem Byrskich.
- Tak. Wtedy nie umiałam tego docenić. Byłam tam faworytką. Profesor uważał, że reprezentowałam styl Brechta.
Była pani mocno osadzona w środowisku teatralnym. Nie chciała pani iść raczej w kierunku aktorstwa niż piosenki?
- Nie. Oczywiście głupio, że odeszłam ze studium Byrskich przez mojego chłopaka, ale jest taka maksyma Sartre’a: "Obowiązkiem naszym jest robić to, czego chcemy". Imperatyw wewnętrzny bardzo silnie połączony z instynktem, a jak mówi Remarque, instynkt ma zawsze rację. I ja szłam za instynktem. Zagrałam kilka ról w teatrze w Łodzi i w Lublinie, ale czułam, że one trzymają na uwięzi moją ekspresję. W Lublinie zetknęłam się z bardzo dobrym zespołem muzycznym i zaczęłam budować repertuar. Wygrałam konkurs muzyczny i wiedziałam, że to jest moja droga.
Później był Kraków, który też bardzo na panią wpłynął.
- Do tej pory są osoby, które dziwą się, że nie lubiłam "Piwnicy pod baranami". Według mnie oni działali po amatorsku, a ja przywykłam do pewnej dyscypliny, którą daje muzyka. Z Krakowa też brałam to, co mi było potrzebne .
- Występowałam po drugiej stronie Rynku w "Klubie pod Jaszczurami". Ekskluzywny, elegancki klub. Bardziej mi to odpowiadało.
Przez państwa krakowskie mieszkanie na ostatnim piętrze Starego Teatru przewijało się mnóstwo znakomitości świata teatralnego, ale też dygnitarze partyjni. Dziś nie wszyscy przyznają się do takich kontaktów.
- Tak, bywał u nas Lucjan Motyka, późniejszy minister Kultury i sztuki. Jestem otwarta i działam instynktownie, albo kogoś akceptuję, albo nie. Nawet kiedy myślałam, że źle kogoś osądziłam to okazywało się, że pierwsze wrażenie było istotne. Są ludzie, z którymi nadaję na tej samej fali. Mam trochę przyjaciół w krakowskiej Kuźnicy. Mój ojciec wcale nie był lewicowy, a ja doszłam do wniosku, że lewicowość czysta, nienachalna - to racjonalizm.
- Może nie byłam lojalna w sprawach męsko damskich, widocznie nie nadaję się na monogamistkę, ale przekonaniom i przyjaciołom jestem wierna.
Stwierdzenie, że lewicowość to racjonalizm jest bardzo ogólne. Co pani przez to rozumie?
- Przez 16 lat pisałam w miesięczniku Mieczysława Rakowskiego "Dziś", tam wypracowałam sobie pióro. Usłyszałam na wstępie, że powinnam pisać w sposób bardzo osobisty, ukazać własny stosunek do spraw, do świata. Te lata współpracy i przyjaźni z osobistościami władzy PRL wspominam z rozrzewnieniem. Z Mietkiem Rakowskim byłam w głębokiej przyjaźni. Często odwiedzał go generał Jaruzelski, który okazał się pięknoduchem, humanistą o wyjątkowej wrażliwości. Był bliskim kuzynem Zbyszka Cybulskiego.
Dużo poświęciła pani miejsca czasom PRL-u, ale o polityce pisze pani mało. Twierdzi pani nawet, że nie mówiło się wtedy o polityce.
- Nie mówiło się. Naprawdę. W naszej pięknej mansardzie Lucjan Motyka rozmawiał z nami o sztuce. Żyliśmy na modłę dziewiętnastowieczną, jeśli chodzi o pewien sposób bycia, elegancję i dystans. Ludzie mieli inne zainteresowania. Kiedy przeniosłam się do Warszawy to się zmieniło - panowie rozmawiali o samochodach, panie o kieckach. W Krakowie w tamtych czasach panowała bardzo artystowska atmosfera. Sprawy bytowe jakoś nas nie zajmowały. Zresztą nie było tak źle. Kiedy teraz patrzę na młodych, zdolnych artystów, którzy najpierw wygrywają ważne konkursy, a potem muszą grać po knajpach albo na weselach, to myślę, że mają marne życie.
A później, w czasach warszawskich, polityka również była tylko w tle?
- Mocno zaznaczała się w naszym życiu profesjonalnym. Występowałam w koncertach galowych, które się odbywały parę razy do roku w Sali Kongresowej, a później w Teatrze Wielkim z udziałem pierwszego garnituru teatru i estrady. Wśród publiczności także najważniejsze osobistości polityki czyli osobistości rządu i partii.
Występowała pani też dla Gierka..
- On się nam podobał, wystosował listy do twórców. Ignacy Gogolewski w tym czasie dostał dyrekcję w teatrze na Śląsku, w czym pomogli mu ludzie z Komitetu Centralnego, oni decydowali z wielką życzliwością i znajomością środowiska.
- Chwalę ten okres, bo władze kochały sztukę. Gomułce się może na pierwszy rzut oka nie podobałam, bo byłam chuda, smutna i ubrana na czarno, ale panował snobizm na sztukę. Teatry polskie wystawiały Dürrenmatta czy Millera - nigdzie na świecie nie wydawano takich środków na inscenizacje, spektakle Polskie ściągały autorów z całego świata.
- Festiwale Piosenki były na bardzo wysokim poziomie. Początkowo nie czuło się konkurencji, po prostu cieszyliśmy się, że się spotykamy. Za to kocham ten czas, bo byłam szczęśliwa, byłam doceniona, panowała ogólna życzliwość. Kiedyś znajoma spoza branży zapytała mnie, dlaczego nie zostałam we Francji. Ale przecież ja tu miałam wszystko! Jeździłam na prestiżowe kontrakty po całym świecie! Dzisiaj artystom jest o wiele gorzej.
Napisała pani o Ignacym Gogolewskim "Nikt nigdy wcześniej nie rozmawiał ze mną w taki sposób". To intrygujące.
- Tak. On jest teraz ze mnie taki dumny, bywa na wszystkich moich promocjach. Mój pierwszy mąż szczycił się tym, że jestem efektowna, robię wrażenie i karierę. Pewnie nie odeszłabym od niego, bo on mi pomógł stać się tym, kim jestem, ale z drugiej strony potrafił powiedzieć : "Rozpaczasz, walisz głową w ścianę, a za sto lat nikt nie będzie wiedział, kim byłaś i że w ogóle byłaś". I to mnie trochę od niego odsunęło. A może chciałam się tym po prostu usprawiedliwić?
- Natomiast Ignacy widział we mnie przede wszystkim artystkę. Rozmawiał ze mną zupełnie inaczej. Dociekał, penetrował, ale dodawał skrzydeł. Wyreżyserował mój utwór "Romantyczność" i parę gestów zostawiłam nawet po tylu latach. On - wtedy taki piękny, sławny, mądry - i nagle mi każe: "tu zrób tak, tu opuść głowę". To były dla mnie okrutne męczarnie. Ale on mnie objawił mnie samej. Wiedziałam, że coś tam we mnie musi być, bo osiągałam sukcesy, jednak głębsze zrozumienie siebie zawdzięczam jemu.
W internecie znajdziemy artykuły sugerujące, że to nieszczęśliwa miłość do Ignacego Gogolewskiego zniszczyła pani karierę...
- Skąd. To są wierutne bzdury. Tak uważał może Bogusław Kaczyński, który mówił, że bardziej żyłam życiem osobistym niż karierą. A ja robiłam to, co chciałam. A przy wszystkich wspaniałych stronach tego związku, był on jednak toksyczny. Ignacy mnie strasznie zmęczył. Nie wiem dlaczego. W pewnym momencie zaczęłam wyglądać na chorą, traciłam apetyt, chudłam. W końcu wpadłam w taką depresję, że pomyślałam: skoro z nim już być nie mogę, a bez niego nie potrafię, to pora umrzeć, zasnąć.
- Zdarzają się takie związki, które są z jednej strony budujące i wspaniałe, a z drugiej strony człowieka niszczą. Uświadomiłam to sobie później. Miałam też szczęście, że mnie odratowali i wyszłam z tego nie tylko żywa, ale i bez szwanku.
- Byłam sama w naszym wielkim mieszkaniu w Rynku Starego Miasta. Ignacy pojechał do swojego teatru w Katowicach. Ustaliliśmy, że ja się w tym czasie wyprowadzę do przyjaciół. Że się rozstajemy. A ja już miałam plan. Kiedy wyjechał, ułożyłam sobie dywanik przy kuchence i otworzyłam gaz. Nie wiedziałam, jak to będzie. Zaczęłam usypiać, a później się obudziłam, bo chciałam wyjść do toalety, ale już nie mogłam wstać. Dowlokłam się do przedpokoju i tam mnie znaleźli przy drzwiach, które na szczęście okazały się na tyle nieszczelne, że mogłam oddychać powietrzem.
- Uratowało mnie to, że nie przyszłam na nagranie do radia. Mój szef wiedział, że to do mnie niepodobne i coś się musiało stać. Uratował mnie instynkt życia i praca.
Artystyczna wrażliwość i intensywny, nasycony sztuką związek to trudne do uniesienia połączenie.
- Związki ludzi z tej samej branży, zwłaszcza w sztuce czy medycynie, gdzie pracują ludzie o wyższym progu wrażliwości, są bardzo trudne. Zawsze jedna strona jest poszkodowana, staje się ofiarą. W naszym przypadku to ja ze swoją bałkańską uległością poddałam się z całą świadomością.
- Po latach doszłam do wniosku, że ta próba samobójcza mnie uratowała. Po tym wydarzeniu dźwignęłam się. Od razu miałam kontrakty, zaczęłam dobrze zarabiać i stanęłam na nogi. Korzystałam z życia. To nie prawda, że próbowałam popełnić samobójstwo trzy razy!
- Gdybym przy nim została, nerwica tylko by się rozwijała i pewnie już bym dawno nie żyła. Rzucając się rozpaczliwie w czarną otchłań śmierci, paradoksalnie - uniknęłam jej.
Napisała pani, że wybory, które się odbyły w 89 roku nie zrobiły na pani specjalnego wrażenia. Aż trudno w to uwierzyć, to było przełomowe wydarzenie.
- Wtedy nikt nie wiedział jak się wszystko potoczy. Że przyjdzie pani minister Cywińska i powie, że sztuka jest takim samym towarem jak gumka do majtek, a teatry mają na siebie zarabiać.
- Pamiętam, jak uciekłam z jakiegoś zebrania Związku Zawodowego Pracowników Kultury i Sztuki, bo już się zaczęły awantury i krzyki. To mnie przerażało, jestem człowiekiem pracy, nie walki. Nagle utworzyły się dwa obozy. Byłam wstrząśnięta kiedy na pogrzebie Jonasza Kofty podziały ujawniły się nad trumną. A przecież to był nasz kolega. Patrzyłam na to od strony czysto ludzkiej.
Później zajęła się pani dziennikarstwem.
- Dziennikarstwo było moim marzeniem od młodości. Zadebiutowałam w 5. numerze Twojego Stylu, do którego pisałam przez jakiś czas, potem spędziłam 16 lat w refakcji Mietka Rakowskiego, gdzie panowała niezwykle rodzinna atmosfera. Bardzo dobrze wspominam te lata.
Wspominała pani o swoich występach w Sali Kongresowej. Dzisiaj znowu wraca temat zburzenia Pałacu Kultury i Nauki.
- Pałac jest mi bardzo bliski. Zanim zaczęłam tam występować, czytałam, jak zagraniczne gwiazdy, zachwycały się piękną Salą Kongresową. Zrozumiałam to, bo wkrótce występowałam w paryskiej Olympii , która wyglądała jak stary skład na rupieci. Kapitalny remont przeprowadzono tam dopiero w latach 90.
- Przeżyłam w PKiN wiele cudownych chwil w sensie artystycznym i osobistym. Oglądałam tam tyle wspaniałych spektakli. Jeszcze jako studentka "Wesele" Wyspiańskiego z Mikołajską w roli Racheli w Teatrze Dramatycznym dziś imienia Gustawa Holoubka. Ciekawe czy jego też będą dekomunizować - bywał przecież dyrektorem teatrów i prezesem ZASP-u. Tam zdawałam państwowy egzamin eksternistyczny u profesora Bardiniego. Ale nie chodzi tylko o moje sentymentalne wspomnienia. Nie uważam, że jest to jakiś relikt, albo symbol. Ważne, co się tam mieści: Pałac Młodzieży, w którym wykształciły się całe pokolenia, powstał zespół Gawęda; Polska Akademia Nauk; teatry, Muzeum Techniki. To bardzo smutne, kuriozalne pomysły.
- Kiedy usłyszałam, że pan Morawiecki całe dorosłe życie marzył o tym, aby zburzyć Pałac, to pomyślałam, że jest nieszczęśliwym człowiekiem. Zadziwia mnie to, że jako człowiek zajmujący się ekonomią, nie myśli choćby o wartości materialnej tej bardzo solidnej budowli i jej wyposażenia, które jest w najlepszym gatunku.
Zobacz także: