Justyna Pochanke: Z płonącą czupryną
Wrażliwość, impulsywność, czy to są cechy osoby, która ma na żywo prowadzić wywiady z premierem, prezydentem? Tak, jeżeli na cienką skórę nałożyć pancerz wiary w siebie. Nie od razu tak było. Nieudane małżeństwo, kilka lat samotności z małym dzieckiem, lęki i noce z głową pod kołdrą. Aż wreszcie związek, który wszystko zmienia, daje poczucie bezpieczeństwa. W takim klimacie emocje stają się atutem, sprawiają, że każda rozmowa jest tak świeża, jakby była pierwsza. A że Justyna Pochanke przeżywa ją długo w nocy? Cóż, nie potrzebuje dużo snu.
Kiedyś dostała od Twojego STYLU nagrodę za obiektywizm, za to, że prowadząc rozmowy polityczne, nie farbuje własnymi poglądami. Powiedziała wtedy: "To tylko zawodowstwo". Dziennikarskie dziecko szczęścia. Zaczynała w Radiu Zet pod okiem legendy, Andrzeja Woyciechowskiego, w euforii wolnych mediów, gdy praca była misją, więc nie liczyło się godzin, można było nie jeść, nie spać, tylko gonić za marzeniami.
Potem znów prezent od losu, debiut w TVN u Mariusza Waltera, guru nowej telewizji. I dobry ciąg dalszy, bo na 20-lecie stacji może się pochwalić sześcioma Wiktorami i dwiema Telekamerami. Jak tu się dziwić, że pytana o swoją największą namiętność, odpowiada "praca"? Ale ma szansę tak powiedzieć dlatego, że w pewnej chwili, gdy szła już na czołowe zderzenie z życiem, ktoś wziął ją za rękę i zatrzymał.
"Jestem emocjonalna, szczera, często eksploduję", tak pani mówi o sobie. Czy pani na pewno dobrze wybrała zawód?
Justyna Pochanke: - Idealnie. To praca moich marzeń. I jednocześnie pasja, której nie potrafię zostawić za progiem studia telewizyjnego. To tak istotny element życia, że nie może być pozbawiona emocji. Mam cechę, która mnie chroni przed fałszem. To impulsywność. Nie umiem udawać, a zaufanie do ludzi mediów takich jak ja bierze się z tego, że oni nie grają.
Ale powinni być obiektywni, zdystansowani.
- Jedną lekcję na ten temat zapamiętałam na zawsze. Udzielił mi jej szef TVN Mariusz Walter. Przyszłam do telewizji z radia, gdzie musiałam panować nad głosem, ale reszta, w tym moja mimika, była niewidoczna. Robiłam wywiad z profesorem Falandyszem, temat drażliwy. Po rozmowie, z której byłam zadowolona, zostałam poproszona do Mariusza Waltera. Odtworzył mi nagranie i mówi: "Mocny głos, podniesiona pięść, biust na stole, to za dużo argumentów jak na jeden wywiad". Już nie kipię emocjami, jestem opanowana, choć nie wiem, czy chłodna. Czasem po Faktach zaczepiają mnie ludzie: "Jezu, jak pani to wytrzymała, ja aż podskakiwałem na fotelu". Po latach wytwarza się pancerz i świadomość, że jak mi przed kamerą puszczą nerwy, przegram.
Pytanie, ile to kosztuje?
- To kosztuje nieprzespane noce, setki wypalonych papierosów, długie rozmowy po powrocie do domu o tym, czy puenta wywiadu była właściwa i czy nie mogła być lepsza. A przecież odkąd pracuję w telewizji, nie mieliśmy jednego spokojnego roku: nerwy w polityce, potwornie podzielony kraj, dziennikarstwo newsowe jest okrutne, brutalne. Wracam z tymi emocjami wieczorem i nadal jestem przykuta do telewizora, bo nie jest mi wszystko jedno. Ale to praca, która więcej daje, niż zabiera.
Pani bliscy dają na to przyzwolenie?
- Mój mąż żyje tymi samymi sprawami co ja (Adam Pieczyński, redaktor naczelny TVN24 i Faktów - przyp. red.). A córka... myślę, że jej dzieciństwo nie ucierpiało. A patrząc na mnie, dostała cenną lekcję: "Nie licz, dziecko, godzin w pracy, tylko pomyśl, czy chce ci się codziennie wstawać rano i biec do niej z ciekawością". Mnie się chciało.
Nie cierpiała nawet wtedy, gdy pani wstawała o godzinie 3.15 i biegła na dyżur w Radiu Zet? Byłyście tylko we dwie po pani rozwodzie.
- Wtedy cierpiała najmniej, bo spała. Ale gdy się zorientowała, że gdy się obudzi, mnie nie będzie w domu, zasypiała, trzymając mnie za palec. Sztuka polegała na tym, żeby ten palec wysupłać, nie budząc jej, i przekazać Zuzę pod opiekę babci albo niani.
Niania to nie mama.
- A życie to nie bajka. Przez kilka lat byłam sama po rozstaniu z mężem. Pracowałam rano, dziecko spało, pracowałam w nocy, dziecko spało. A dzień spędzałyśmy razem. Kiedyś weszłyśmy na plac zabaw i ja rzuciłam się w wir wymyślania gier. Przylgnęła do mnie grupa dzieci, podczas gdy ich mamy przewracały kartki czasopism. Wtedy Zuza z dumą powiedziała: "Mamo, ty chyba lubisz się bawić". Nie miałam nigdy dylematu: dziecko czy praca. Jak dziecko mnie potrzebowało, byłam.
Ale był też grafik dyżurów.
- Grafik można zerwać. Gdy dostałam od niani telefon, że córka niepokojąco przysypia, po prostu wyszłam z radia. Miałam fajnych kolegów, którzy wzięli kartki z mojego biurka i poprowadzili serwis. Oczywiście, pękało mi serce, gdy wiedziałam, że Zuza wieczorem kiwa się ze zmęczenia, starając się doczekać chwili, gdy wrócę do domu, żeby ją przytulić.
Która to była godzina?
- Północ. Po wieczornym programie.
Poleciała pani z mężem do Japonii na sushi z okazji dziesiątej rocznicy ślubu, tak jak było obiecane?
- Nie, wciąż jestem na bakier z lataniem, tak daleko nie daję rady. Strach mnie paraliżuje, ręce mi się trzęsą.
Zastanawiała się pani, skąd ta fobia lotnicza?
- Nie poddaję się takim analizom. Po prostu jestem typem nałogowca, łatwo wpadam w fobie i uzależnienia. Są papierosy, jednak rodzina półżartem orzekła, że lepiej, jak palę, niż miałabym nie wylewać za kołnierz. Kiedyś był nałóg czekoladowy, całymi miesiącami nie jadłam niczego poza ptasim mleczkiem, i to w nocy.
Pamiętam pani słowa: "Budzę się w nocy, jest mi zimno, drżę w środku".
- Tego już na szczęście nie ma. Ale tak, kryzys skradał się niezauważenie. Gdy miałam 30 lat, czułam się nieśmiertelna, uważałam, że jestem z żelaza i stali, słabości mnie nie dotyczą. Miałam pracę, która mnie kręciła, supercórkę, funkcjonowałam jak maszyna. Co z tego, że nie śpię, wyśpię się kiedy indziej. Nie jem, to zjem potem. Po paru latach uświadomiłam sobie, że nie pamiętam dnia, kiedy jadłam coś normalnego. Nocą rzucałam się na czekoladę.
Tajemnicza sprawa.
- Nie, prosta. Czekolada to silnie uzależniająca substancja, trafia w mózgu w ten sam obszar co heroina, więc może lepiej, że jadłam potajemnie mikołaje z czekolady. Dzisiaj wiem, że są to zachowania, które coś łagodzą, zagłuszają: smutek, samotność, strach.
Strach?
- Brak poczucia bezpieczeństwa. Był etap, gdy mieszkałam tylko z Zuzą i spałam z nożem pod poduszką. To był lęk połączony z odpowiedzialnością: jestem sama, boję się, a obok śpi dziecko, któremu nie będę umiała pomóc, bo jestem jak sparaliżowana. Takie fobie zostają człowiekowi na całe lata.
Trzeba szukać pomocy.
- Lekceważyłam to. Gdy mąż się martwił, że zrywam się w nocy, mówiłam, że to nic, że tak mam, śpię etapami po 15 minut, nic się nie dzieje. Normalnie chodziłam do pracy. Aż wreszcie życie wystawiło rachunek. Przyszedł moment, że siadłam w sobotę na łóżku i nie byłam w stanie nic zrobić, nie mogłam ruszyć ręką ani nogą. Byłam bezbrzeżnie zmęczona i wyeksploatowana.
Świadomy człowiek idzie wtedy do terapeuty.
- Miałam jedno spotkanie. Powiedziano mi, że jestem pacjentką, która przechytrzy każdego terapeutę. Nie należę do ludzi, którzy są zdolni na kozetce analizować swoje życie. To jakiś rodzaj zamknięcia. Lekarze powiedzieli mi: "Pani Justyno, my panią wyleczymy, tylko musi pani odejść z pracy, bo wieczorem będzie pani na środkach nasennych, a rano na pobudzających. No i przy pani skłonnościach uzależni się pani od jednych albo od drugich. To też nie była moja droga. Wyszłam z kryzysu, trzymając za rękę bliskie osoby. Najlepsze okazały się metody chałupnicze. Mąż zamykał mnie na klucz w sypialni, córka chowała przede mną czekoladę. Na szczęście była wtedy kompletnie niezbuntowaną, empatyczną nastolatką.
Duża porcja akceptacji.
- Tak, dali mi komfort, dzięki któremu mogłam zaakceptować swoją słabość. Kiedyś postanowiłam przełamać lęk i polecieć z mężem do Nicei. Czekamy na Okęciu na samolot, Adam patrzy na moje oczy pełne łez, na ręce trzęsące się ze strachu i mówi: "Justyna, nie można lecieć na wakacje z takim lękiem w oczach. Nie za taką cenę. Niech diabli wezmą te bilety". Wyrzucił je do kosza.
Po to wychodzi się za mężczyznę o 15 lat starszego?
- Po to wychodzi się za właściwego. Ja się zakochałam w facecie, nie patrzyłam mu do metryki. Nie zakładałam, że jak sobie znajdę starszego, on będzie tolerował to, że jem czekoladę i nałogowo pływam w basenie pięć kilometrów dziennie.
To pan Adam nie ma łatwo.
- Za to ma fajnie. Ma kobietę, w której po kilkunastu latach małżeństwa nadal jest zakochany. Ma lojalną żonę, wiernego przyjaciela, bo my się jeszcze lubimy przy okazji. Ma świetnego rozmówcę, z którym może dyskutować dniami i nocami i który rozśmiesza go do łez.
A pani mąż taki poważny.
- Tak? To pokażę panu zdjęcie, jak się całuje z naszymi psami. Albo jak robi jaskółkę przy basenie, zresztą w mojej spódnicy. Adam nazywa mnie Igi Igi, jak postać z książki, którą czytał w dzieciństwie. To był skrzat ze sterczącą płonącą czupryną, za którym trzeba było nadążyć albo czasem pozwolić mu bryknąć. Pozwala mi więc na brykanie, pozwala na słabości, które dla niego nie są wadami.
Często jest tak, że cechy, które na etapie zakochania nas wzruszały, po latach zaczynają wkurzać.
- Może tu właśnie potrzebna jest dojrzałość mężczyzny, żeby nie stawać na drodze drobiazgom. To jest różnica między sprawdzoną miłością a zakochaniem. Jasne, mąż mówi czasem: "Chodź tu i podpisz ten dokument, teraz! Nie jutro, ale teraz". Bo chociaż nie lubi papierologii, wie, że ja nie lubię jeszcze bardziej i gdybym wzięła na siebie rachunki i sprawy urzędowe, szybko zgnilibyśmy w więzieniu.
Nigdy pani nie usłyszała: "Justyna, zmień się"?
- Nie. I dlatego odkąd jestem z Adamem, dobrze mi ze sobą. I bałabym się, że pozbywając się którejś ze swoich "wad", stałabym się kimś innym. Na przykład przestaję być gadatliwa. Dramat, bo uwielbiam opowiadać, a mąż i moja córka lubią słuchać. Tak, spóźniam się, jestem chaotyczna, mam bałagan w samochodzie, ale dobrze w tym chaosie funkcjonuję, a Adam pomaga to ogarnąć, czasem przymyka oko, rzadko przykręca śrubę i nigdy się nie wścieka.
Zastanawiam się, jaki emocjonalny bagaż wyniosła pani z rodzinnego domu.
- Bagaż kojarzy się z ciężarem, ja dostałam raczej ekwipunek. Kochano mnie, dano swobodę, wiarę w siebie.
A wymagania? Bo gdy wysyła się dziewczynę do sławnego liceum Batorego, to poprzeczka jest wysoko.
- Mama jest prawniczką, ojciec profesorem politechniki, żoliborska inteligencja, więc to oczywiste, że nauka była w rodzinie ważna. Nikt mnie jednak nie zmuszał do gry na skrzypcach.
Podobno pani wyjazd na studia na Sorbonę to była ucieczka przed nadopiekuńczą matką.
- Tak, rodzice rozwiedli się i przyszedł moment, gdy stanęły naprzeciw siebie dwie silne kobiety - i zaiskrzyło. Wyjazd na Sorbonę skończył się klapą, studia były słabe, ale był to milowy krok w dorosłość, bo trzeba było zarobić na siebie i się wyżywić. I obszar wolności, który przy mojej władczej mamie musiałam sobie wyszarpnąć, wytupać.
Przykład tej władczości?
- Do dzisiaj mama potrafi wjechać do mojego domu, otworzyć lodówkę i powiedzieć: "To tutaj tylko światło mieszka?! Przywiozłam ci to i to". Albo... wychodzę z basenu, a jestem kobietą, która dobiega pięćdziesiątki. Na lusterku samochodu wisi torba. Myślę: "Ki czort?". W torbie jest jajko na twardo i kanapka z kartką: "Nie wyrzucaj, to od matki, wiem, że dzisiaj nic nie jadłaś". Może to fajne, ale mam świadomość, że jechała za mną jak szpieg i prześladuje mnie jajkiem.
A gdy siedziała pani wtedy pod kołdrą i trzęsła się ze strachu, mama wiedziała?
- Nie, to były moje sprawy. Ale wiedziała, że mam kłopoty ze snem, więc często lądowała u mnie w domu i zostawała na noc. Silna rodzina, dająca też siłę.
Tylko ojciec jakoś zniknął z naszej opowieści.
- Zniknął. Nie mam z nim kontaktu od prawie 30 lat. Rozwód rodziców odbył się na prośbę mamy, bo oni kompletnie nie dobrali się charakterami. Nie było awantur, ale też nie było miłości. Ja sama przekonywałam mamę: ułóż sobie jeszcze życie.
Ułożyła?
- No tak, ma swojego Stefana, który jest dla mojej Zuzki dziadkiem. A ponieważ jest pilotem, myślę, że mama jest pod jego skrzydłami bezpieczna.
Miała pani jakieś postanowienie: "Nigdy tego nie zrobię mojej córce"?
- Tak, u mnie w domu jest hasło: "Babcia Renia! No, teraz to pojechałaś jak babcia Renia". Już dawno postanowiłam: nie chcę prześladować zupą ani zadręczać kanapką. Gdy Zuza jedzie gdzieś samochodem, będę się niepokoić, ale czekam, aż dojedzie i sama się odezwie, a nie wysyłam jej 16 wiadomości: "Daj znać, dziecko, bo deszcz pada, a ja umieram z nerwów". Tylko że ona mieszka niedaleko babci, więc dzwoni i mówi: "Zgadnij, co znalazłam na klamce mieszkania? Torbę, a w niej zupę i kiszone ogórki". Proszę wtedy: "Zuzka, zadzwoń i powiedz że ci smakowały".
A jak w tym wszystkim odnajduje się pan Adam?
- Mąż jest sporo starszy ode mnie i trochę młodszy od mojej mamy, więc zdarzają się sytuacje zabawne. Kiedyś usłyszał: "Synu, pootwierałam wam okna". Adam to mistrz w tłumieniu emocji, ale widząc jego minę, mówię: "Mamo, to jest dom mój i Adama, proszę cię nie otwieraj nam okien".
Do kogo Zuza mówi "tato"?
- Życzenia na Dzień Ojca wysyła do obu. Do ojca i do Adama. Rozstałam się z jej tatą, gdy miała niecałe dwa lata, więc nie pamięta go z domu. Na szczęście między nami nie ma wrogości, mój były mąż mógł widywać się z córką, kiedy tylko chciał. Teściowie, gdy byłam sama, zawsze mi pomagali. A Adam pojawił się w życiu Zuzy, gdy miała sześć lat, nie aspirował do roli ojca, został jej przyjacielem i co ważniejsze, wzorem. Wszystkie elementy układanki dopasowały się do siebie.
Doświadczyła pani syndromu pustego gniazda, gdy córka wyprowadziła się z domu?
- Oczywiście, stąd kolejny labrador. Mąż mnie chciał pocieszyć i zgodził się na kolejnego psa, chociaż w domu było już kilka, i kupionych, i znalezionych. Na szczęście Zuza jest blisko emocjonalnie, dzwoni, mnóstwo spraw przeżywamy razem, oglądamy te same seriale. Wpadają do nas na weekend z jej Miłoszem, wtedy mąż mówi: "Kurde, to chyba musi być niezły dom, skoro oni chcą przyjeżdżać".
Praca, rodzina... Jakie ma pani jeszcze namiętności?
- Mnóstwo jest namiętności: praca, dziecko, psy. Polityka jest namiętnością, szczególnie teraz, bo od niej zależy, w jakim nastroju rodzina siada do obiadu. Namiętnie uprawiam sport, namiętnie słucham muzyki, najczęściej rockowej. To nas różni z Adamem, ponieważ dla niego muzyka może grać, może nie grać, a o mojej sportowej pasji mówi, że kiedyś takich pokazywali w cyrku: mieli gacie w paski, byli mali, ale za to z mięśniami, i nazywali się mortalesi. Jednak mój sport toleruje i żartuje, że na starość będę go nosić. Ja w ogóle jestem chodzącą namiętnością, to cecha, którą mąż kocha we mnie najbardziej i dlatego mówi o mnie "Igi Igi, ludzik z płonącą czupryną".
Jacek Szmidt
Twój Styl 9/2017