Kasia Adamik: Mama mówiła, żeby się nie bać

Była gotowa robić wszystko, byle daleko od świata filmu, który na długie miesiące zabierał jej mamę – Agnieszkę Holland. Skończyła liceum plastyczne, rysowała komiksy. Rodzinny gen okazał się silniejszy, chociaż córce „tej” Holland groziło pozostanie w cieniu matki. Ale Kasia Adamik nie oszukuje, że pochodzenie utrudniało jej życie. Od Agnieszki uczyła się nie tylko robienia filmów, ale też odwagi bycia sobą. Dziś jest dojrzałą reżyserką, do kin wszedł jej "Amok".

W dzieciństwie mogłam oglądać po pięć filmów dziennie. Gdy mama miała wolne, mówiła: Kaśka, nie idź dzisiaj do szkoły, lepiej pojdziemy do kina
W dzieciństwie mogłam oglądać po pięć filmów dziennie. Gdy mama miała wolne, mówiła: Kaśka, nie idź dzisiaj do szkoły, lepiej pojdziemy do kinaBartek Wieczorek/LAF Twój Styl

Właśnie skończyłaś pracę nad "Amokiem", thrillerem psychologicznym. Aktorzy często opowiadają o emocjonalnych kosztach, jakie ponoszą, grając wymagające role. A jak jest w przypadku reżysera?

Kasia Adamik: - Mroczną stronę produkcji biorą na siebie aktorzy. Tak było i tym razem. Mateusz Kościukiewicz, filmowy Krystian Bala, i Łukasz Simlat, który wcielił się w postać inspektora Sokolskiego, to aktorzy, którzy zżywają się z postaciami tak, że się nimi stają. Nawet jeśli nie byłam pewna, jak powinnam poprowadzić bohatera, wiedzieli to oni. Ja nie przeżywam psychodramy na planie, dla reżysera film to pragmatyczne działanie. Mam na głowie organizację, ograniczenia czasowe, decyzje. Ale na etapie przygotowań wchodzę w świat, o którym chcę opowiedzieć. Przed "Amokiem" przeczytałam wiele książek o mordercach, żeby zrozumieć, jak działa ich psychika.

W filmie opowiadasz historię Krystiana Bali skazanego za zbrodnię, którą opisał w swojej powieści. Bala odsiaduje wyrok, odwiedziłaś go w więzieniu?

- Nie zdecydowałam się, nie chciałam robić jego portretu. Zależało mi, by mieć wolność w interpretacji wydarzeń. Historia Bali jest punktem wyjścia do opowiedzenia o pojedynku mocnych postaci - domniemanego mordercy i inspektora z mroczną przeszłością. O tym, jak obaj wplątują się w sieć obsesji, w jaki sposób jeden zaczyna determinować działania drugiego.

Jak wygląda twoje życie, kiedy robisz film?

- Na planie spędzam 12, czasem 16 godzin. Kiedy wracam do domu, myślę, analizuję. Czasem mam wrażenie, że czegoś nie zrobiłam dobrze, na przykład nie powtórzyłam ujęcia. Żeby zasnąć, muszę napić się wina. Trudno się oderwać, bo zdjęcia to adrenalina. Okres produkcji jest tak absorbujący, że świat dookoła przestaje istnieć. Nie pamiętam o rachunkach, zobowiązaniach. Serial "Wataha", który reżyseruję, kręcimy w Bieszczadach. Ostatnio z kilkoma tygodniowymi przerwami spędziłam tam pięć miesięcy. Nocujemy w hotelu, w głuszy, nie działa internet, więc jesteśmy odcięci od świata. Po planie nie wracamy do swoich spraw, nie ma do czego. Ale to też jest ekscytujące, bo dzięki temu wszyscy oddajemy się pracy.

A jak oddalenie znosi twoja partnerka Olga?

- Rozumie, sama reżyseruje. Robi teraz pierwszy pełnometrażowy film Nina z Julią Kijowską i Elizą Rycembel, więc pochłania ją to bez reszty. Rozmawiamy prawie wyłącznie o jej filmie. Wkręciłam się w jego montaż, żeby nie być z boku. Ale muszę się też kontrolować, żeby nie zabierać jej przestrzeni. Mimo dziesięcioletniego stażu naszego związku nadal lubię być z nią cały czas, a ona chwilami chce pobyć sama. Ma plan przygody motocyklowej, na którą pojedzie beze mnie. Staram się to zrozumieć.

Macie ustalenia w stylu: "wieczorem nie odpisujemy na służbowe maile"?

- W trakcie zdjęć się nie da. Wczoraj Olga wróciła do domu o 3.30 nad ranem, bo do trzeciej kręciła. Na szczęście rzadko robimy filmy w tym samym czasie. Gdy jedna odlatuje, druga stoi na ziemi.

Gdy skończysz film, łatwo wracasz do normalnego życia?

- Przez pierwszy tydzień miotam się i nie wiem, co ze sobą zrobić. Czuję dygot, bo mi się wydaje, że muszę dokądś biec, coś załatwić. Adrenalina nie chce opaść, ale gdy zaczyna, włączam Netflix i spędzam tydzień na kanapie, z serialami. Albo łapię ostre przeziębienie z gorączką, jak teraz po "Amoku". Dopiero gdy odreaguję, zaczynam cieszyć się normalnym życiem. Wyjściami do kina, teatrów, dobrym jedzeniem.

Gotujesz?

- Słabo. Umiem zrobić jajecznicę i spaghetti z domowym pesto. Gotuje Olga, ma talent po mamie, która robi dania polskiej kuchni. Obłędne pierogi, rosół, nadziewanego kurczaka. Polskiej kuchni najbardziej brakowało mi na emigracji.

Miałaś dziewięć lat, gdy wyjechałaś z mamą do Paryża. Ciężko przeżyłaś rozstanie z rodziną, kolegami?

- Gdy wybuchł stan wojenny, mama była na festiwalu w Szwecji z filmem "Kobieta samotna". Z zewnątrz sytuacja wydawała się jeszcze bardziej przerażająca. Mama zawsze działała politycznie, więc bała się wracać. Znalazła lokum w Paryżu i rozpoczęła starania, żeby ściągnąć tam mnie i ojca (reżysera Laco Adamika - przyp. red.). To nie było łatwe, załatwienie papierów zabrało rodzicom sześć miesięcy. A dla mnie pół roku bez matki było traumatyczne. Podobnie jak emigracja. Zostawiałam dziadków, przyjaciół, szkołę, podwórko na Ursynowie i jechałam w nieznane. Zawsze byłam introwertyczna, ale w Paryżu ta skrytość się pogłębiła. Przez pierwszy rok chodziłam do szkoły dla cudzoziemców, żeby nauczyć się języka. Nie miałam kolegów, nie rozumiałam, czemu we Francji podwórka są puste. Gdy chciałam się z kimś pobawić, mama musiała zadzwonić do matki koleżanki i umówić nas na kolejny tydzień, na konkretną godzinę. W Paryżu przez pierwszy rok przeprowadziliśmy się 34 razy. Zanim mogliśmy wynająć mieszkanie, koczowaliśmy kątem u znajomych albo ktoś nam go użyczał, gdy wyjeżdżał na wakacje. Dopiero dwa, trzy lata później zaczęłam doceniać miasto. Chodzić do kina, do muzeów, odkrywać niezwykłe dzielnice. Paryż nabrał kolorów.

Twoja mama powiedziała, że nie udało się jej uchronić cię przed zawodem reżysera. Uparłaś się, żeby iść w jej ślady?

- Kokietuje! Wcale się nie starała. To ja nie chciałam zostać reżyserką. W mojej rodzinie wszyscy byli filmowcami. Mama, tata, siostra mamy, jej mąż. Pracowali non stop. Dla nich dom nie był wytchnieniem od pracy. Nic nim nie było. W wakacje myśleli o projektach, czytali scenariusze. Ich życie, więc także moje, było przesiąknięte filmem. Oddawali serce produkcji, spędzali nad nią kilka lat, a potem przychodziły nerwy, co powiedzą krytycy, czy ludzie pójdą do kina. To wydawało mi się niedorzeczne. Co nie zmieniało faktu, że interesowałam się kinem. Mogłam oglądać po pięć filmów dziennie. Od science fiction po Bergmana i Kurosawę. Gdy miałam 10 lat, mama zabrała mnie na pięciogodzinną wersję "Fanny i Aleksandra". Oglądałam z wypiekami na twarzy. Lubiłam też siedzieć na planie.

Powiedziałaś, że rodzice wciąż zajęci byli robieniem filmów. Cierpiałaś z powodu deficytu uwagi?

- Kiedy się rozstali, zostałam z mamą. A ona dużo pracowała. Gdy wyjeżdżała na zdjęcia, nie było jej kilka miesięcy. Pod skrzydła brały mnie opiekunki. Nie przepadałam za nimi, marzyłam, żeby być sama, niezależna. Decydować, czy pójdę do szkoły, czy nie. Pierwszy raz zostałam w Paryżu na dłużej sama, kiedy Agnieszka wyjechała robić film "Europa, Europa". Kupiła mi mikrofalówkę, żebym mogła odgrzewać obiady. Miałam 16 lat.

Udźwignęłaś sytuację?

- Raczej tak. Byłam dobrą uczennicą bez dużego wysiłku. Stroniłam od ekscesów. Nieprzyjemnie upiłam się może ze dwa razy, aż się nauczyłam, czego nie mieszać. Nie miałam też potrzeby zrywania się ze smyczy, bo byłam wychowywana liberalnie. Jeśli powiedziałam, gdzie jestem i z kim, mogłam wrócić późno. Mama mi ufała. Kiedy miała wolny dzień, mówiła: "Kaśka, nie idź dziś do szkoły. Pójdziemy do kina albo połazimy po sklepach". Jeśli odpowiadałam, że mam klasówkę z geografii, słyszałam: "E tam, geografia. Jak czegoś nie będziesz wiedzieć, sprawdzisz na mapie". W liceum imprezy robiło się u mnie. Prosiłam mamę, żeby wyszła, bo ludzie będą skrępowani. Wychodziła. Mówiła tylko, żebyśmy posprzątali. Lubiła porządek, a ja jako nastolatka byłam bałaganiarą, o co się kłóciłyśmy. Ale odkąd poszłam na swoje, wylazł ze mnie genetyczny pedantyzm.

A co masz po ojcu?

- Jestem do niego podobna fizycznie. Na pierwszy rzut oka, przez to, że noszę okulary, przypominam mamę, ale rysy mam ojca. Podobnie jak gesty, sposób mówienia. Po nim mam też wrodzoną niechęć do pracy, która - gdy już podpiszę umowy i zaczynam coś robić, przeradza się w pracoholizm. Gdyby nie presja z zewnątrz, pewnie nie zrobiłabym niczego. Może dlatego miałam problem z przebiciem się w branży komiksów. Lubiłam rysować, a komiksy były moim pomysłem na życie. Skończyłam liceum plastyczne w Paryżu, później prestiżową szkołę w Brukseli. Jednak wymyślenie historii, narysowanie jej, wymaga lat żmudnej pracy. Trzeba umieć się zmotywować, żeby usiąść przy kartce. Mnie to nie wychodziło, poza tym chciałam zarabiać. Dlatego zaczęłam robić storyboardy, czyli obrazkowe scenopisy do filmów. Były w pół drogi między komiksem i kinem.

Pierwsze stworzyłaś do filmów mamy. Ścierałyście się podczas wspólnej pracy?

- Pierwsza oficjalna praca z Agnieszką była przy "Tajemniczym ogrodzie". Miałam 19 lat i zostałam na planie jej osobistą asystentką. Nie było mi łatwo, bo z jednej strony wyjeżdżałam na studia do Brukseli, żeby być niezależna, a z drugiej wracałam pod skrzydła mamy. Chciałam jednak spróbować. Zdjęcia kręcone były w Londynie, w wakacje, więc nie zawalałam nauki. Z mamą ustaliłyśmy, że będę mówić do niej po imieniu, bo byłoby nieprofesjonalne, gdybym zwracała się "mamo". Asystowanie okazało się głównie pracą biurową, która mnie nie kręciła. Zgubiłam ważną paczkę, nie odpisałam na pilny mail. Nie uniknęłyśmy sporów.

- Ale podglądałam na planie storyboardzistę, zrobiłam pod jego okiem nawet kilka rysunków. Pierwsze własne storyboardy stworzyłam do filmów mamy, "Całkowitego zaćmienia" i "Placu Waszyngtona". Ale we Francji raczej nie pracowało się w ten sposób. Kino było kameralne, powstawało mało filmów przygodowych, akcji. Szansę dla siebie widziałam w Stanach. Po studiach w Brukseli namówiłam przyjaciółkę graficzkę na przeprowadzkę do Los Angeles. Miałyśmy po 24 lata, jechałyśmy w nieznane. "Jeśli mi się nie uda, przynajmniej zobaczę, jak tam się mieszka", myślałam.

Przydały się kontakty mamy?

- Gdyby nie ona, dłużej bym się przebijała. W Stanach chętnie nas zatrudniali. Przez pierwsze lata współpracowałyśmy z przyjaciółką, oddawałyśmy więc projekty szybko. Dostałyśmy się do gildii storyboardzistów, zarabiałyśmy na przyzwoite życie, które w Kalifornii przypominało wakacje. O szóstej rano budziło mnie słońce, po pracy szłam na plażę. Rzadko który film był kręcony w Los Angeles, więc dużo czasu spędziłam też w Kanadzie - prawie trzy lata w Toronto, mieszkałam też w Vancouverze, w Montrealu. Z ostatnim miastem wiąże się anegdota. Pracowaliśmy tam nad koszmarnym filmem o kosmitach "Battlefield Earth" (Bitwa o Ziemię) z Johnem Travoltą. Produkcja dostała Złotą Malinę. Mimo to mam dobre wspomnienia. W ekipie zdawaliśmy sobie sprawę, że film jest obciachowy, więc nikt nie zostawał po godzinach. Imprezowaliśmy, poznawaliśmy miasto.

Mówisz o tym z luzem.

- Teraz się z tego śmieję, wtedy praca mnie frustrowała. Miałam szansę pracować ze świetnymi reżyserami, z Bazem Luhrmannem przy "Romeo i Julii", z Luisem Mandokim przy "Oczach anioła", z Jonathanem Demmem przy "Pokochać". Ale robiłam też storyboardy z początkującymi reżyserami, którzy nie mieli pojęcia o zawodzie. Dawałam z siebie wszystko, tworząc rysunki scen, a oni kręcili to beznadziejnie. To praca ze średnimi reżyserami zmotywowała mnie do zmiany.

Wtedy postanowiłaś stanąć za kamerą?

- Na przyjęciu w Hollywood, które odbyło się z okazji wręczenia Oscara Andrzejowi Wajdzie, podszedł do mnie producent i powiedział, że ma fajny scenariusz. Tak chciałam zrobić coś innego i przekonać się, czy umiem, że pomyślałam: "nawet jeśli scenariusz będzie do dupy, to ja to zrobię". Na szczęście okazał się fajny. Opowiadał o młodej kobiecie, która rozgoryczona rzeczywistością zaczyna niespodziewanie dla wszystkich szczekać. Jedną z głównych ról zagrała Lisa Kudrow, znana już z "Przyjaciół".

Byłaś pod wrażeniem?

- E tam. Pracowałam już u mamy z Leonardem DiCaprio, Edem Harrisem. Lisa okazała się normalną dziewczyną, zadowoloną, że nie traktowałam jej jak gwiazdy. Szczek objechał festiwale, trafił do konkursu głównego Sundance Festival.

A ciebie docenił magazyn "Variety" i "Hollywood Reporter". To musiał być zastrzyk pewności siebie.

- Nie myślałam jeszcze o własnych filmach. Wiedziałam, że przede mną sporo nauki. Asystowałam mamie, uczyłam się fachu jako reżyser drugiej ekipy. Współpraca z nią była najlepszą szkołą filmową, jaką mogę sobie wyobrazić. Uczestniczyłam przy wszystkich etapach robienia filmu. Przy pisaniu scenariusza, castingach, nagraniu muzyki, montażu. Mama powtarzała, że jeśli chcę zrobić film, przekonać inwestorów, zebrać ekipę, muszę zaangażować się na 110 procent. Ale muszę nauczyć się też żonglować emocjami. Bo kiedy projekt nie dochodzi do skutku, przychodzi rozgoryczenie i trudno znaleźć energię, żeby znów się czemuś oddać.

Czy wspólna praca kiedykolwiek odbiła się na waszych relacjach?

- Na planie mówię do niej po imieniu, ale w życiu traktuję jak matkę. Cieszę się, że to jej pierwszej mogę pokazać scenariusz. Jest świetna, jeśli chodzi o analizę tekstu, kilka razy mnie ostrzegła: "nie rób tego, to nie wyjdzie". Kiedy mam problem, kryzys, mama rzuci wszystko i pomoże. Ale na szczęście nie było dużo takich sytuacji. I nie jest tak, że tylko od niej biorę. Kiedy współpracujemy przy jej filmach, może na mnie polegać i mi zaufać.

Myślałam, że opowiesz o starciu tytanów.

- Nie mam problemu z jej osobowością ani pozycją zawodową. Jestem fanką Agnieszki. Nigdy nie czułam się przytłoczona. Może dlatego, że jestem bezkonfliktowa, łagodzę spory, nie dążę do zwarcia. Żyjemy z zgodzie. W Los Angeles przez wiele lat mieszkałyśmy w dwóch domach obok siebie. Wspólny był basen i ogród. Mama ma też dom w Bretanii, blisko morza. Przez jakiś czas na jego strychu miałam swój pokój, ale niedawno kupiłam obok starą stodołę i ją wyremontowałam. Stałyśmy się sąsiadkami. Lubimy razem pospacerować, obejrzeć filmy, choć mama nie rozumie niektórych moich fascynacji. Na przykład "Grą o tron" albo "Gwiezdnymi wojnami", na których usnęła.

Gdy cię słucham, mam wrażenie, że mogłabyś mieszkać wszędzie.

- Tak czuję. Co jest problematyczne, bo gdybym musiała emigrować, trudno byłoby mi zdecydować dokąd. Znam amerykańskie i kanadyjskie miasta. W tylu mieszkałam, że czasem mi się mylą. Zdarzyło mi się umówić z kimś we włoskiej knajpie w San Francisco, nie pamiętając, że miejsce, o które mi chodzi, było w Toronto.

Co jest kuszącego w Polsce, że dziesięć lat temu postanowiłaś wrócić?

- Przyjechałam, bo zaczęłam pracować z mamą i ciocią (Magdalena Łazarkiewicz - przyp. red.) nad "Ekipą", pierwszym w Polsce serialem political fiction. Półtora roku spędziłam w Warszawie. Pierwszy rok był dramatyczny, z braku słońca zachorowałam na kliniczną depresję. Ale zaczęłam się przyzwyczajać. Polska dawała mi możliwości. W czasie pracy nad "Boiskiem bezdomnych" przekonałam się, że mamy chyba najlepszych aktorów na świecie. Decyzję o całkowitej przeprowadzce przypieczętował związek z Olgą. Poznałyśmy się na planie "Ekipy", gdzie Olga była asystentem reżysera. Gdy podjęłyśmy decyzję, że chcemy być razem, zamówiłam wielki kontener. Ze Stanów do Gdyni przypłynęło 80 kartonów książek, meble, szafki, ława, stół, przy którym teraz siedzimy.

Wiele lat temu wyznałaś w wywiadzie, że jesteś w związku z kobietą. Nigdy nie żałowałaś szczerości?

- Mam szczęście, że funkcjonuję w dość otwartym i liberalnym środowisku. Takich mam przyjaciół, sąsiadów w Warszawie. Rodzice wychowywali mnie w dużej tolerancji i akceptacji. Mama powtarzała, żeby się nie bać. Żeby być sobą. Nie wyobrażam sobie, że ukrywam fakt, jak żyję, z kim jestem.

Czujesz, że w Warszawie znalazłaś swoje miejsce? Zostaniesz?

- Warszawa to moja czwarta emigracja. Lubię to miasto. Jest ekscytujące, bo się rozwija. Chciałabym zostać. Mam tu miłość, dom, przyjaciół. Czasem myślimy z Olgą o powiększeniu rodziny. Ale trochę się martwimy, bo jeśli sytuacja w kraju będzie iść w niedobrym kierunku, nie zdecydujemy się na stres związany z wychowywaniem dziecka w atmosferze piętnowania. Mam nadzieję, że to, co dzieje się na świecie i czego konsekwencją jest zwycięstwo Trumpa, to chwilowa kontrrewolucja konserwatywnych środowisk. Liczę, że kobiety wezmą sprawy w swoje ręce i dojdzie do zmian, które uratują nas wszystkich. Nastanie wreszcie porządny matriarchat.

Natalia Kuc

Twój Styl 5/2017

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas