Reklama

Katarzyna Figura: Będzie, co ma być

​Sprzedała dom, wyprowadziła się z Warszawy, zniknęła. Dziś wraca silna, dumna, inna.

Słynna scena z kultowej komedii Juliusza Machulskiego "Kiler". Rysia Siarzewska (w tej roli Katarzyna Figura), żona gangstera Siary, romansuje z Kilerem (Cezary Pazura), który po romantycznym tête-à-tête wręcza jej zwitek banknotów. "300 dolarów? Kiler? Co ja sobie za to kupię? Waciki?". 

Figura ma na sobie krótką spódniczkę, gorset, pończochy, futro w panterkę. Taki wizerunek - seksownej blondynki z dużym biustem, o nieskomplikowanej osobowości - przylgnął do aktorki na długo. Po latach spektakularnych sukcesów w kraju wyjechała robić karierę za granicą. Nie udało się, za to ze Stanów wróciła z amerykańskim mężem. Był ślub jak z bajki, potem na świecie pojawiły się dwie córeczki: Kaszmir i Koko. 

Reklama

Grała w filmach, spektaklach. Dla ciekawej roli nie wahała się oszpecić, postarzyć, ogolić głowę. Wtedy pokazała, że jest gotowa na duże wyzwania, choć reżyserzy nie do końca mieli pomysł na Figurę dojrzałą. Wydawało się, że znalazła spełnienie w życiu prywatnym. Aż nagle wybuchł skandal. 

Cztery lata temu aktorka udzieliła wywiadu, w którym szczegółowo opowiedziała o przemocy fizycznej i psychicznej, jakiej doświadczała od swojego męża. Rozpoczęła się batalia sądowa, która trwa do dziś. Figura zniknęła. Wyprowadziła się do Gdyni, gra w Teatrze Wybrzeże. Rzadko bywa w Warszawie. Na sesję i wywiad dla PANI przyjechała specjalnie. Zatrzymała się w swoim ulubionym hotelu, blisko warszawskich Łazienek. Tam się spotkałyśmy. 

Katarzyna Figura: Przepraszam, zanim zaczniemy, zadzwonię do córki. Kaszmir ma dzisiaj lekcję tenisa, muszę to wszystko zorganizować na odległość. Katarzyna Figura dzwoni do trenera, potem do pana, który ma odwieźć młodszą córkę na kort, wreszcie do Kaszmir. W trakcie wywiadu telefonów z córkami będzie jeszcze kilka. Aktorka stale komunikuje się z nimi, dopytuje o bieżące sprawy, sprawdza, czy wszystko w porządku. 

Iza Komendołowicz, PANI: Obie córki grają w tenisa? 

- Tak, obie. A mój syn Aleks jest zawodowym trenerem w Warszawie. Kiedy przyjeżdża do nas do Gdyni, a dzieje się to dość często, bo jesteśmy w bliskim kontakcie, zawsze gra z dziewczynkami. To bardzo fajny sport. Nie tylko chodzi o ruch, który jest przecież ważny, ale też naukę dyscypliny i strategii. Aleks jako dziecko grywał na kortach w Sopocie. Często spędzaliśmy wakacje w Trójmieście. Zawsze dobrze się czułam nad polskim morzem. 

Kiedy zdecydowała się pani przeprowadzić na Wybrzeże, wiele osób dziwiło się: dlaczego ona to robi? 

- Faktycznie cztery lata temu zamieszkałam w Gdyni na stałe, ale dojrzewałam do tej decyzji długo. Pamiętam wieczór sprzed 16 lat. Przyjechałam do Sopotu, żeby wystąpić w Operze Leśnej. Miałam wolną chwilę. Wybrałam się na spacer wzdłuż morza. Był koniec sierpnia. Siedziałam na brzegu, patrzyłam na morze. I wtedy pojawiła się taka myśl, że byłoby cudownie pobyć tutaj dłużej. Nie mogłam się od tej myśli uwolnić. Wróciłam do Warszawy i w ciągu kilku dni dostałam propozycję gościnnych występów w serialu "Lokatorzy", który był realizowany w Telewizji Gdańsk. Przez kilka kolejnych miesięcy połowę tygodnia spędzałam na Wybrzeżu, a drugą w Warszawie. W tym samym czasie Maciej Nowak, który wówczas był dyrektorem Teatru Wybrzeże, zaproponował mi, bym wystąpiła w sztuce "Hanemann" na podstawie powieści Stefana Chwina w reżyserii Izabelli Cywińskiej. Zaczęły się próby. Byłam bardzo szczęśliwa, spełniona. Właśnie wtedy nad morzem pojawiła się we mnie Koko. W ciąży dużo pracowałam na Wybrzeżu, potem wyjechałam do Stanów, żeby urodzić córkę. A później mój mąż zadecydował, że jednak będziemy żyli w Warszawie. 

Ale w końcu marzenia wróciły. 

- Dokładnie w 2013 roku, podczas kolejnych wakacji na Wybrzeżu. Była ze mną młodsza córeczka Kaszmirka. Siedziałyśmy na plaży w Sopocie, wspaniała pogoda. I nagle moje dziecko powiedziało: "Mamusiu, musimy się tutaj przeprowadzić". Zaczęła tańczyć na plaży, było tak pięknie. W pierwszej chwili nie wzięłam tego na poważnie, ale Kaszmir powiedziała na głos to, co ja przez lata zagłuszałam w sobie. 

- Myślę, że wiele osób, szczególnie kobiet, zachowuje się podobnie. Nie słuchają siebie. Z różnych powodów. Bo ważniejszy jest mężczyzna, mąż, rodzina. Kobieta rzadko pozwala sobie na siłę stwórczą w swoim życiu, chociaż de facto taką ma, bo to ona rodzi dzieci. Szkoda, że w dążeniu do realizacji swoich marzeń czy potrzeb przeważnie wycofuje się na drugi plan. Zaczęłam spokojnie zastanawiać się nad słowami Kaszmir i doszłam do wniosku: "A dlaczego nie?". 

Dlatego że wtedy miała pani 51 lat i dwoje dzieci na utrzymaniu. 

- To była rewolucja dla mnie, ale także dla nich. Mimo to podjęłam wyzwanie. Pierwszą, najważniejszą w tamtym momencie rzeczą było znalezienie odpowiedniej szkoły dla dziewczynek. I okazało się, że w Gdyni jest świetna amerykańska szkoła podstawowa. Uświadomiłam sobie, że tam będę musiała szukać mieszkania, a nie w Sopocie, o którym na początku myślałam, bo codzienne poranne dowożenie dziewczynek oznaczałoby, że będą permanentnie spóźnione. 

Czyli zaczęła pani wcielać plan w życie. 

- I niemal natychmiast poczułam się silna, sprawcza. Ale też jestem taką osobą, która - kiedy ma wizję - krok po kroku zaczyna działać. Podobnie jest też w życiu zawodowym. Droga do celu jest zwykle trudna, wyboista. Z drugiej strony lubię mierzyć się z przeciwnościami. Wcale nie czuję się dobrze, gdy wszystko jest przewidywalne. Może to też kwestia mojego realizmu, doświadczeń życiowych? Tak naprawdę nie ma łatwych sytuacji, a jeśli tak się nam wydaje, to zazwyczaj okazuje się, że się mylimy. Bo one są tylko pozornie łatwe. Kiedy ktoś, tak jak ja, decyduje się wykonać w swoim życiu woltę, to powinien wszystkie zmiany przeprowadzać z pełną pokorą, ale też z nastawieniem, że będzie to pewnego rodzaju starcie. 

Była pani wtedy w bardzo trudnej sytuacji osobistej. Zdecydowała się pani odejść od męża. 

- Wyjątkowo trudnej, w zasadzie bez wyjścia. Gdzieś podświadomie czułam, że przeprowadzka to dla mnie szansa na zmianę. Żeby nie pozostawać w tym, co mnie ciągnie w dół, co mnie niepokoi. I okazało się, że miałam rację. Nowe otoczenie, zbudowanie całkiem nowej przestrzeni życiowej zajęło moją głowę i dało mi energię. Kolejnym krokiem było umówienie się z dyrektorem Teatru Wybrzeże i załatwienie pracy. Stałej pracy, która zapewnia stałe dochody, a co za tym idzie - poczucie bezpieczeństwa. 

- Dyrektor nie podjął od razu decyzji, czekałam kilka miesięcy, zanim podpisałam umowę. Doskonale go rozumiem. On przecież też nie wiedział, czy to nie jest kaprys aktorki, po której różnych rzeczy można się spodziewać. A może robię to dla jakiegoś zawirowania medialnego, żeby było o mnie głośno? Zdaję sobie sprawę, że taki mój wizerunek kreują niektóre media.

Nie bała się pani, że jednak nie da sobie rady? 

- Na początku skoncentrowałam się na działaniu. We wrześniu córki poszły do szkoły, a mnie dopadły różne lęki. Myślałam: "Jak ja to wszystko ogarnę?". I wtedy pomogło mi morze. Zawoziłam dzieci i już po ósmej byłam na plaży. Patrzyłam na wodę i wszystko od nowa przerabiałam, krzyczałam, płakałam. Wracałam spokojniejsza, z energią, gotowa do walki. 

Prosiła pani kogoś o pomoc? 

- Nie. Tak naprawdę nikt nie mógł za mnie tego przejść. To była bardzo trudna lekcja, która cały czas trwa, chociaż dzisiaj jestem w zupełnie innym punkcie życia. W ciągu pierwszego roku sprowadziłam mamę, rodowitą warszawiankę. Przysłowie mówi, że starych drzew się nie przesadza, jednak okazało się, że mama bardzo dobrze czuje się nad morzem. W Warszawie była samotna, mój tata zmarł kilkanaście lat temu.

- Mama też musiała przejść pewien proces. Najpierw została u nas na wakacje, a kiedy lato się skończyło, powiedziałam do niej: "Mamo, a może przedłużymy te wakacje, przywiozę twoje rzeczy, możemy też kupić nowe. Zostajesz?". Widziałam, że moja decyzja ją ucieszyła. 

Wciąż mieszkacie razem? 

- Tak. Trzy pokolenia pod jednym dachem. Prawdziwy dom kobiet. Mama bardzo mi pomaga w prowadzeniu domu, przejmuje opiekę nad dziewczynkami, kiedy muszę wyjechać. Ale też wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do takiej sytuacji, bo mama praktycznie mieszkała z nami na Saskiej Kępie, właściwie tylko na weekendy wracała do siebie. Bardzo cenię sobie jej wsparcie. 

- Ważna w moim życiu jest jeszcze jedna kobieta - moja była teściowa. Mieszka w Stanach, ale często do niej jeździmy i ona też nas regularnie odwiedza. Te dwie kobiety: Halina Figura i Dorothy Morton to wielki dar, który otrzymałam od losu. 

- Fascynuje mnie mądrość dojrzałych kobiet. W "Żurku" Ryszarda Brylskiego i "Ubu Królu" Piotra Szulkina grałam takie mocne, prawdziwe kobiety, które mają porażającą siłę. Przeciwieństwo plastikowej kobiecości. Myślę, że też z tego powodu dla moich nastoletnich córek bliskość mojej mamy i Dorothy jest niezwykle cenna. 

Kiedy przeprowadzałyście się na Wybrzeże, Koko miała niespełna 11 lat, a Kaszmir 8. Musiały zostawić swoich przyjaciół, ulubionych nauczycieli. Gdy minął okres fascynacji zmianą, nie pojawiały się pretensje: po co nas tutaj przywiozłaś? 

- Wręcz przeciwnie. Widocznie to, co przeżyły w domu, sprawiło, że też potrzebowały tej zmiany. Od czasu do czasu przyjeżdżają ze mną do Warszawy, ale nie widzę, żeby za czymś czy za kimś tęskniły. Zresztą teraz, w czasach Facebooka, większość kontaktów i tak jest wirtualna. 

A pani za czymś czy za kimś tęskni? 

- Absolutnie nie. Martwiłam się, czy poradzę sobie finansowo. Wtedy wdrożyłam kolejny plan, czyli sprzedałam dom na Saskiej Kępie. Niedawno sprzedałyśmy też warszawskie mieszkanie mamy. Z pełną świadomością odcięłam wszystkie korzenie.

Przez wiele lat mieszkała pani w Warszawie, tutaj się pani urodziła, skończyła studia. A teraz zatrzymuje się pani w hotelu.  

- I właśnie w tym hotelu czuję się najbezpieczniej i najwygodniej. Przyjeżdżam do Warszawy do pracy lub w związku z moimi sprawami osobistymi, przede wszystkim sądowymi, które niestety wciąż się toczą. Powiem szczerze, że z wielkim bólem serca wracam na Saską Kępę, gdzie mieszkałam przez wiele lat. Nie lubię jeździć też na starą Ochotę, skąd pochodzę. Nie spaceruję po Warszawie. Nie ma już we mnie ciekawości poznawania tego miasta, ja je doskonale znam. 

- Pamięta pani film "Między słowami" Sofii Coppoli? Tak się trochę czuję. Hotel, w którym się zatrzymuję, mógłby być wszędzie. W Tokio, w Paryżu czy w Nowym Jorku. Uniwersalna przestrzeń, ale jednocześnie przeze mnie oswojona. Wchodzę do swojego pokoju - mówię swojego, bo jeśli tylko to możliwe, zawsze rezerwuję ten sam, znam w nim każdy kąt. Wszyscy wiedzą, co lubię zjeść na śniadanie, co zamówię na kolację. 

- Miałam różne domy na całym świecie, posiadałam je, wynajmowałam. Ostatnie lata nauczyły mnie, że nie należy się za bardzo przywiązywać do rzeczy. Niewiele przedmiotów potrzebujemy, a niestety w nie obrastamy. Co z nimi zrobić, kiedy chcemy się gdzieś przemieścić? 

A pani co z nimi zrobiła?  

- Są w różnych magazynach. Chyba będę musiała urządzić jakąś wielką wyprzedaż, bo poza kilkoma rzeczami nie chcę wprowadzać ich do swojego obecnego życia. Przedmioty to też energia, pamięć. One potrafią nas blokować. A istotą życia jest nieustanny rozwój i ruch. 

Czyli wszystko kupiła pani od nowa? 

- Jeszcze nie. Do tej pory wynajmowałam mieszkanie, moje własne lokum dopiero powstaje. Chcę, żeby to było miejsce, w którym jest dużo światła, powietrza, przestrzeni. Ma być moje, z serca. Być może będę współpracowała z jakimś projektantem, ale nie wstawię tam niczego tylko dlatego, że jest modne. 

Podjęła pani decyzje, z których bardzo trudno się wycofać. 

- To kwestia konsekwencji. Jedna z moich bohaterek, tytułowa Kalina w spektaklu w reżyserii Małgorzaty Głuchowskiej, wylicza w pięciu aktach najważniejsze przykazania. To dotyczy Kaliny Jędrusik, ale też mówi o mnie, Katarzynie Figurze, która w tę postać się wciela. 

- Akt pierwszy - dystans. Moja bohaterka mówi: "Role wyproszone, wyskamlane zawsze będą trącić żałosną desperacją trzeciorzędnej szansonistki, a ty taka nie będziesz". Czyli do wszystkiego trzeba mieć dystans, z tym wiąże się umiejętność dopasowania do tego, co świat nam daje. Nie walczyć z losem, ale też nie poddawać się, umieć się odnaleźć - w taki sposób, żeby było to najlepsze dla mnie i moich bliskich. 

- Akt drugi - egoizm. Myśl o sobie, kobieto, ponieważ nikt inny za ciebie tego nie zrobi. Jeżeli ja będę spełniać własne potrzeby, będę szczęśliwa, to innym będzie lepiej ze mną. 

- Akt trzeci - to właśnie konsekwencja. Znalazłam się w trudnej sytuacji, ale działam. To przynosi efekty. 

- Akt czwarty - rozważna, nie romantyczna. Niech ludzie wiedzą, że relacja z tobą to bilet w jedną stronę. Nigdy nie dawaj drugiej szansy. 

Czasami warto dać drugą szansę. 

- Zdarzało mi się. Dlatego na niektórych spektaklach wykreślałam słowo "nigdy". Ale niech ludzie cię cenią, wtedy będą szanować. 

- Akt piąty i ostatni - poker face. Absolutnie nie chodzi tutaj o hipokryzję, tylko o niewystawianie siebie na pożarcie. 

Żałuje pani, że w przeszłości była tak szczera? Otwarcie mówiła pani o przemocy, której przez lata doświadczała w swoim małżeństwie.

- Nigdy tego nie żałowałam, widocznie w tamtym momencie taką czułam potrzebę. Tak naprawdę była to dla mnie jedyna droga, żebym mogła się uratować. Ale także misja. Bo to wyznanie miało również aspekt społeczny. Jeżeli taka osoba jak ja, na temat której ludzie mają wyobrażenie, że żyje w strefie komfortu czy wręcz w luksusie, doświadcza najgorszych upokorzeń, jest na granicy życia i śmierci, to jej wyznanie daje innym odwagę, żeby zacząć walczyć o siebie. A nie pochylać głowę i siedzieć w tej przysłowiowej piwnicy Fritzla. 

- Wiele poniżanych, maltretowanych osób żyje w przerażeniu, lęku, że to się przydarzyło tylko im, że z jakiegoś nieznanego powodu same są sobie winne. Wierzę, że pomogłam komuś się uratować. Od wielu kobiet usłyszałam: "Dziękuję, że to zrobiłaś". Dziś jestem silną kobietą i chciałabym inne kobiety tą siłą zarażać. Bardzo lubię, kiedy ustami królowej Elżbiety w "Marii Stuart" mówię: "Kobiety nie są słabe". 

Mówi pani o spektaklu, który jest grany w Teatrze Wybrzeże. Jak zespół przyjął Katarzynę Figurę? 

- Każdy musiał sobie wyrobić opinię na mój temat. Nie ukrywam, że nie było łatwo, ale podeszłam do tego profesjonalnie. Mam wokół siebie innych aktorów, z którymi nigdy wcześniej nie pracowałam, innych reżyserów i przede wszystkim mam coś do zrobienia, role, których nigdy wcześniej mi nie proponowano. 

- Pierwszą rzeczą była "Wyspa Marivaux" w reżyserii Iwa Vedrala, potem "Ciąg" Eweliny Marciniak i  "Maria Stuart" Adama Nalepy, gdzie gram z Dorotą Kolak. Ona i Mirosław Baka to są prawdziwe gwiazdy tego teatru. Ich zawodowa historia jest odwrotna niż moja. Oni byli w nim od zawsze, a ja się tam nagle pojawiłam. To bardzo ciekawe, inspirujące miejsce, pod każdym względem czuję się tam dobrze. Tylko że... 

- Może mam staroświecki pogląd na aktorstwo, ale uważam, że my, aktorzy, mamy pewnego rodzaju misję, jesteśmy po to, żeby ludziom coś przekazać. Nie mogę zastanawiać się, co koledzy z zespołu myślą na mój temat, bo to zabierze mi energię. A ja potrzebuję jej, by tworzyć. 

Ostatnio rzadko pojawia się pani na ekranie. Kino nie ma pomysłu na Katarzynę Figurę? 

- Kino absolutnie nie ma na mnie pomysłu. Przyjęłam to do wiadomości. Byłoby śmieszne, gdybym teraz bazowała na tym, że 30 lat temu zagrałam w "Kingsajz" i dlatego bardzo proszę na podstawie tego proponować mi dziś role. To już przeszłość. Nie ma we mnie żalu, rozpamiętywania. Zupełnie nie dopuszczam do siebie takich emocji, bo to może prowadzić tylko do destrukcji. Doceniam wszystko to, co mi się przydarzyło, cieszę się, że moja uroda i umiejętności zostały zarejestrowane przez kamerę. Inni, równie zdolni, przecież tego nie mieli. A ja grałam bardzo dużo i bardzo różnorodne role. Niektóre z nich nawet teraz, po latach, wciąż robią wrażenie. 

- W ubiegłym roku na specjalnym pokazie w siedzibie Stowarzyszenia Filmowców Polskich była prezentowana cyfrowa wersja "Pociągu do Hollywood" (film z 1987 r., reż. Radosław Piwowarski - red.). Był tam Marek Koterski, który - to też jest niezwykłe - po raz pierwszy zobaczył ten film. Po projekcji zachwycony podszedł do mnie i powiedział: "Kasia, ty zagrałaś tak, że mało kto w kinie światowym potrafiłby to zrobić. To rola oscarowa". To miłe usłyszeć takie słowa od tak wybitnego reżysera. 

Zagrała pani w najnowszym filmie Marka Koterskiego "7 uczuć". 

- Pod wieloma względami było to dla mnie ciekawe doświadczenie. Marek jest nie zwykle interesującym twórcą. Jeszcze kiedy byłam w szkole teatralnej, proponował mi role w swoich filmach, ale wtedy z różnych powodów to się nie udało. Później kilka razy pracowaliśmy razem, przeważnie to były małe rzeczy. 

- Niewątpliwie najważniejsza była rola w "Ajlawiu", za którą dostałam nagrodę na festiwalu w Gdyni. To był rok 1999. Musiałam więc czekać prawie 20 lat na kolejną dużą propozycję. Ale było warto. Niesamowite jest też to, że w "7 uczuciach" zagrałam razem z żoną Marka, Małgosią Bogdańską, moją przyjaciółką ze szkolnej ławki. Tak naprawdę to ona zainspirowała mnie, żebym została aktorką. 

To znaczy? 

- Pewnego dnia wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do Teatru Ochota, w którym koło teatralne prowadziła Halina Machulska, mama Julka Machulskiego. Spędziłyśmy tam ładnych parę lat. Małgosia skończyła łódzką Filmówkę, ja warszawską PWST. Nigdy razem nie pracowałyśmy, nie licząc oczywiście występów w kółku teatralnym. Małgosia zawsze była dla mnie ważną osobą, nasze kontakty w różnych okresach były mniej lub bardziej intensywne. Ostatnio na nowo się do siebie zbliżyłyśmy. Mamy wiele wspólnych planów. 

Dlaczego została pani aktorką? 

- Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Może to wzięło się z mojego wnętrza? Może z samotności, bo byłam jedynaczką? Wszyscy dookoła mieli rodzeństwo, ja nie, a na dodatek moi rodzice dużo pracowali.  Większość czasu spędzałam w domu sama, tworzyłam własne światy. Mój ojciec zaszczepił mi ciekawość świata. Zadbał o to, żebym uczyła się języków obcych, co w tamtych czasach nie było takie oczywiste. Nawet zdałam egzamin wstępny na iberystykę, jednak wybrałam aktorstwo. Angielski, francuski przydał mi się później, kiedy wyjechałam za granicę. 

- Myślę, że miałam artystyczną duszę, powiem więcej, prawdopodobnie w wielu z nas tkwi artystyczna dusza. Tylko że ludzie często to zaniedbują. A z kolei rodzice, nauczyciele czy mentorzy nie wsłuchują się w dziecko, co mu w duszy gra, lecz realizują swoje ambicje. To jest ich ograniczenie i głupota. I tak naprawdę zamach na osobowość młodego człowieka. Bardzo dbam o to, żeby moje dzieci miały szansę rozwijać się wszechstronnie. Macierzyństwo to zdecydowanie najważniejsza moja rola. 

Zarzucano pani, że zostawiła pani syna pod opieką dziadków, a sama wyjechała za granicę robić karierę. 

- To, co media wypisują na mój temat, rzadko ma cokolwiek wspólnego z prawdą. Zniszczono w ten sposób wiele osób. Nie chodzi o to, żeby też nie poruszać jakiegoś tematu, tylko nie godzę się na upraszczanie, stereotypy, które uderzają w moją godność. Myślę, że mamy ciekawsze wątki do rozmowy. 

Skończyła pani 55 lat. Przemijanie nie jest łatwe dla kobiety. W przypadku aktorki ten proces odbywa się publicznie. A jeśli do tego aktorka nazywa się Katarzyna Figura i jest symbolem seksu lat 80. i 90., to dopiero musi być arcytrudne. 

- Przez całe życie zmagam się z wizerunkiem blondynki z dużym biustem. Nieważne, ile dostałam nagród, i tak niektórzy odmawiali mi talentu. Wszystko z powodu takich, a nie innych warunków fizycznych. 

- A dzisiaj? Przywołam monolog Kaliny: "Mam chwilę porażającego strachu, kiedy wychodzę na scenę, a przede mną setki osób. I oni patrzą na mnie. Patrzą i nie słuchają. Bo prawie wszyscy patrzą, jak ja teraz wyglądam. Tyle par oczu chce wychwycić ślady przemijającego czasu". Oczywiście, że przemijanie jest trudne, ale wszystko zależy od dystansu, konsekwencji, od egoizmu i od rozwagi. Mam mnóstwo sił twórczych, mnóstwo możliwości i właściwie czekam na propozycje. Czekam, ale też sama je sobie kreuję. Dlatego że one przychodzą wtedy, kiedy nie pozostaję w żalu, że dawniej byłam młodsza, szczupła, adorowana i świat należał do mnie. Nie jestem osobą, która pójdzie pod skalpel i będzie rzeźbić się na Marilyn Monroe czy na Katarzynę Figurę z czasów, kiedy miałam 24 lata. Ważne jest, żeby pokochać siebie tu i teraz. 

Pani siebie kocha? 

- Codziennie rano staję przed lustrem i mówię: "Kocham cię, Kasiu". Jeżeli nie kochałabym siebie, to nigdy nie byłabym w stanie zbudować siebie na nowo i nie potrafiłabym kochać innych. Zainteresowanym mogę polecić parę lektur, które pomagają w tym procesie: "Potęga teraźniejszości" Eckharta Tolle’a, "Potęga podświadomości" Josepha Murphy’ego, poradniki Louise Hay, dzieła Osho. Znajomi trochę się ze mnie naśmiewają, że te książki to moja nowa religia. W nich przeczytałam, że często naszym największym przeciwnikiem jest własny umysł. To on nas blokuje, podpowiada, że ktoś nas nie lubi albo że coś już się nie zdarzy. Jestem za stara, nie dostanę już jakiejś roli, zagranie w japońskim filmie już mi się nie przydarzy. Jeżeli to odrzucimy i myślimy sercem, to i ten Japończyk zadzwoni do mnie i jeszcze zagram w japońskim filmie. 

Jest pani gotowa na nowy związek? 

- Nie chciałabym zamykać siebie w jakąś szufladę z napisem: "gotowa na nowy związek". Generalnie jestem otwarta. Niczego w życiu nie odhaczam. Ani nowej roli, ani mieszkania, ani podróży, ani też partnera. Nie wyznaczam sobie takich celów, że za rok wyjdę za mąż. Będzie, co ma być. To moje nowe motto życiowe. Nie będę wypatrywała królewicza. Takie rzeczy już mam za sobą. 

Jest pani szczęśliwa? 

- Zdarzają mi się chwile wielkich słabości, czasami gryzę ściany i wyję do księżyca, ale tak. Jestem szczęśliwa.

IZA KOMENDOŁOWICZ
PANI 2/2018


Zobacz także:

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy