Reklama

Katarzyna Kobylarczyk: Kradzione dzieci kosztowały fortunę

- W latach 60., 70., i na początku 80., dzieci ceny wahały się od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy peset, największa cena, o jakiej słyszałam, wynosiła milion. Dla porównania: za kilkadziesiąt tysięcy można było kupić wtedy używany samochód, za kilkaset mieszkanie, a za milion dwie duże kawalerki w Walencji - mówi Katarzyna Kobylarczyk, reporterka, autorka książki "Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci"

Katarzyna Pruszkowska: Naszą rozmowę o nielegalnych "adopcjach" w Hiszpanii chciałam rozpocząć od cytatu. Jeden z bohaterów pani książki mówi: "Nie mam na imię Antonio, nie nazywam się Barroso, nie wiem, czy urodziłem się w Saragossie, nie wiem, czy było to 18 lutego, bo moje życie jest kłamstwem". Kiedy powstawały warunki do tego, żeby siłą czy podstępem zabierać dzieci biologicznym rodzicom i umieszczać je w rodzinach zastępczych?

Katarzyna Kobylarczyk: - W czasach wojny domowej, bardzo brutalnej i bezpardonowej, która trwała od 1936 do 1939 roku i tuż po niej. Więzienia pełne były tzw. czerwonych kobiet, które miały poglądy demokratyczne i lewicowe, lub o posiadanie takich były oskarżane, bo wraz z aktywistkami, walczącymi o równouprawnienie czy świeckie państwo, osadzano partnerki działaczy,  pracownice republikańskich magistratów czy praczki republikańskiego wojska. Nie wiemy, ile kobiet przebywało we frankistowskich więzieniach, wiadomo jednak, że były bardzo przeludnione. Także dlatego, że w więzieniach rodziły się dzieci. Mogły być z matkami dopóki jadły z piersi i nie dłużej niż do trzeciego roku życia. Problemem była jednak wysoka śmiertelność, bo warunki w więzieniach były nieludzkie - było brudno, po ludziach łaziły robaki, panował głód.

Reklama

Jednak to nie warunki były głównym powodem odbierania matkom dzieci.

- Zgadza się. Niebagatelną rolę odegrały badania prowadzone przez psychiatrę Antonia Vajero-Nágerę, który twierdził, że na to, kim dziecko będzie w przyszłości, największy wpływ ma jego środowisko. Jego zdaniem te zarażone genem marksizmu anarchistki, kobiety "zdziczałe" i upadłe, nie zasługiwały na to, żeby wychowywać własne dzieci. Falanga uważała dzieci za "bogactwo narodu", więc Hiszpanki miały rodzić nowych obywateli, żołnierzy, urzędników, księży. A dzieci, które urodziły się politycznym wrogom, trzeba im odebrać i przekazać na wychowanie dobrym katolikom, patriotom, frankistom. Nie tylko nikt nie dbał o to, żeby dzieci wiedziały, kim byli ich prawdziwi rodzice, ale celowo zmieniano im nazwiska, by rodziny nie mogły ich później odnaleźć. W latach 50. ogłoszono amnestię, ludzie zaczęli wracać do domów, więc skończyło się wybieranie sobie dzieci z przeludnionych więzień.

Jednak nie skończył się popyt na dzieci.

- Nie. To, co było kiedyś represją, przerodziło się w biznes.

Nie można było legalnie i bezpłatnie zaadoptować dzieci?

- Teoretycznie można było, jednak nie noworodka. Do skończenia 6 miesiąca dziecko pozostawało w tzw. stanie porzucenia, co oznaczało, że w każdej chwili może wrócić po nie matka. Jeśli nie wróciła, odpowiednie instytucje, zazwyczaj kościelne, szykowały dzieci do adopcji. Jednak procedura trwała bardzo długo. Jedna z moich bohaterek chciała nawet skorzystać z tej drogi, jednak po wielu miesiącach oczekiwania dostała list, w którym napisano, że bardzo im przykro, ale nic z tego, dzieci jest mało, a kolejki są ogromne. Tyle, że wtedy miała już swoje dziecko, zamówione "na zeszyt".

Jak piszesz w książce: "dziećmi handlowano niczym zwierzątkami domowymi albo chińskimi wazonami". Choć opisujesz też przypadek pani, która dostała dziecko w prezencie. Ile zazwyczaj trzeba było zapłacić za dzieci?

- W latach 60., 70., i na początku 80., dzieci ceny wahały się od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy peset, największa cena, o jakiej słyszałam, wynosiła milion. Dla porównania - za kilkadziesiąt tysięcy można było kupić wtedy używany samochód, za kilkaset mieszkanie, a za milion dwie duże kawalerki w Walencji. Ceny były wysokie, ale dzieci kupowali nie tylko zamożni ludzie. W społeczeństwie nadal silne było przekonanie, że rodzina bez dzieci jest niepełna, a kobieta, która nie urodziła - gorsza, bo nie wypełniła swojego obowiązku. A dzieci nie tylko chciano, ale i potrzebowano.

- Jednym z regionów, w których kupowano najwięcej dzieci, była Walencja, obszar typowo rolniczy, gdzie potrzebowano rąk do pracy w gospodarstwie i w polu. Są tam takie wioski, w których mieszkało po kilkanaście "dzieci z Madrytu", a więc sprowadzanych ze stolicy, a konkretniej z jednego szpitala. Żeby móc sobie pozwolić na dziecko, rolnicy sprzedawali fragmenty sadów, gaje pomarańczowe, stada owiec. W ten sposób zabezpieczali się na starość.

Jak zorganizowany był ten proceder?

- Podobno "zamawianie" dziecka było dosyć proste. W każdej wsi była osoba, do której należało się zwrócić, na ogół związana z kościołem lub służbą zdrowia. Szło się więc na przykład do zakonnicy, ona wyjmowała specjalny zeszyt i zapisywała: wiek, płeć, pożądane cechy charakterystyczne. Podczas spotkania trzeba było przedstawić też zaświadczenie od proboszcza, że jest się dobrym katolikiem, i z urzędu, że jest się patriotą. Na koniec trzeba było wnieść opłatę, oczywiście nie za dziecko, tylko za "pokrycie kosztów porodu i zapomogi dla matki biologicznej", co było kłamstwem. Po dokonaniu tych formalności pozostawało czekać na dziecko.

Przypomina mi się, że ważne było coś jeszcze - wiek rodziców.

- Rzeczywiście, dzieci dawano tylko rodzicom, którzy skończyli 40 lat. Ta zasada jest dziś interpretowana tak, że zanim potencjalne dziecko dorosło i mogło zacząć zadawać pytania o adopcję lub swoje pochodzenie, rodzice byli już starzy lub nie żyli. Myślę, że w ten sposób chroniono ludzi zamieszanych w ten proceder.

A jak wyglądało to ze strony biologicznych matek?

- Ich opowieści są do siebie łudząco podobne. Podczas porodu kobiety szprycowano lekami otumaniającymi, tak, że niewiele potem pamiętały. Zaraz po urodzeniu dzieci prędko zabierano, "na badania, do kąpieli, na zastrzyk", a wyczerpane matki nawet nie wiedziały, czy dziecko zapłakało. Po pewnym czasie przychodziła pielęgniarka albo zakonnica i mówiły, że bardzo im przykro, ale dziecko zmarło. Wtedy robiono wszystko, żeby nie pokazać rodzicom ciała - tłumaczono, że widok zmarłego dziecka wywoła traumę albo mówiono, że jego ciało jest potwornie zdeformowane.

Wiem, że w kostnicy jednego ze szpitali było takie "dyżurne" ciałko, zwłoki jednego dziecka, pokazywane rodzicom.

- Tak, ale to wyjątkowa historia. W większości przypadków ciała ani nie pokazywano, ani nie pozwalano go pochować. Było to możliwe, ponieważ obowiązywało wtedy prawo mówiące o tym, że ciało dziecka, które nie przeżyło 48 godzin, jest traktowane jako odpad medyczny. Trafiało więc do zbiorowej mogiły razem z innymi odpadami.

Z twojej książki wynika, że były kobiety, które od początku wiedziały, że są okłamywane. Problem w tym, że nikt im nie wierzył, nawet mężowie.

- Tak, trudno powiedzieć, czy to intuicja, czy zostały źle zmedykalizowane podczas porodu. W książce opisuję historię młodej mężatki, która we własnym domu urodziła przedwcześnie syna. Widziała, że oddychał, słyszała, że kwilił. Zabrano ich karetką do szpitala, tam straciła go z oczu, a potem dowiedziała się, że nie żyje. Ona w to nigdy nie uwierzyła, na odwrocie obrazka, który wisiał w jej domu na ścianie, napisała nawet do tego synka list. Niestety, przez całe życie mąż jej nie wierzył, nie miała w nim wsparcia. Ale jej opowieść nie różni się od innych - kobiety powtarzały, że mężowie byli przekonani, że ich żony mają traumę poporodową, cierpią na depresję. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że wygadują jakieś rzeczy o kradzieży dzieci? W końcu te kobiety, zmanipulowane w momencie, w którym były tak bardzo bezbronne, przestawały mówić. Bo przestawały też ufać.

Dzieci zabierano nie tylko mężatkom w szpitalach, ale także niezamężnym matkom, które trafiały do instytucji pomocowych, jak domy samotnej matki.

- Dziewczyny i kobiety, które tam trafiały, uważane były wręcz za prostytutki, ponieważ dla wielu przedstawicieli ówczesnego społeczeństwa, ultrakatolickiego i ultrakonserwatywnego, ciąża pozamałżeńska była grzechem i hańbą dla rodziny. Jedna z moich bohaterek, opowiadając o reakcji rodziców na ciążę, powiedziała mi, że jej ojciec był wyjątkowo łagodny i nie pozwolił bratu jej pobić. Jednak dla wielu rodzin najlepszym wyjściem z sytuacji było odesłanie ciężarnej do instytucji, w której miała urodzić. Te były prowadzone przez kościół, bo wtedy cala sfera opieki nad matka i dzieckiem, od szpitala po sierociniec, była w rękach kościoła. Stąd też wzięło się charakterystyczne słownictwo: kobieta upadła, niemoralna, grzesznica.

- Kobiety, które urodziły, najpierw przekonywano do oddania dziecka "po dobroci". Mówiono, że gdzieś czeka już na nie zamożna rodzina, która zapewni mu dobrą opiekę, piękne zabawki, odpowiednią edukację, a w przyszłości pracę. Jeśli jednak natrafiano na opór, zaczynał się szantaż i używano już innych argumentów: spójrz na siebie, nie jesteś godna, żeby wychowywać dziecko. Ono zawsze będzie nazywane bękartem, razem skończycie na ulicy. Jeśli jesteś rozsądna i naprawdę je kochasz, oddaj. Oddaj, oddaj, oddaj. To było klasyczne pranie mózgu i manipulowanie kobietami, które znalazły się w trudnej sytuacji. Presja była ogromna, dlatego uważam, że nawet jeśli te kobiety podpisały jakieś dokumenty, to i tak padły ofiarami kradzieży.

Presja, z którą nastoletnie dziewczęta musiały radzić sobie samotnie, bo jeśli rodzice zdecydowali się umieścić córkę w takim ośrodku, tracili do niej prawa rodzicielskie.

- Tak, jeśli dziewczyna trafiała np. do domu dla dziewcząt, rodzice zrzekali się praw na rzecz instytucji. Tak było w przypadku jednej z moich rozmówczyń, która zamieszkała w ośrodku Peñagrande pod Madrytem. Rodzice umieścili ją tam, bo byli przekonani, że będzie miała lepszą opiekę, będzie mogła się uczyć aż do rozwiązania. Kiedy dowiedzieli się, że jest namawiania do oddania dziecka, które się jeszcze nawet nie urodziło, rozpoczęli walkę o to, by ją stamtąd wydostać. Celowo użyłam słowa "walka", bo po wymianie listów z władzami domu, w których rodzice pisali, że Maria ma wrócić do rodziny, a dyrekcja odpowiadała: "dziękujemy za list. Maria jeszcze nie jest gotowa. Szczęść wam Boże, do widzenia" w sprawę został zaangażowany sąd. Dopiero wtedy personel się ugiął, Maria wróciła do rodziców, jej dziecko było bezpieczne.

Dobrze, wiemy już, skąd brano dzieci przeznaczone "do adopcji". Co działo się po tym, jak odbierano je biologicznym matkom?

- Kiedy matki opłakiwały swoje dzieci, lekarze zaangażowani w proceder wystawiali akt urodzenia, który rodzice-kupujący zanosili do Urzędu Cywilnego. Dzięki niemu mogli zarejestrować dziecko jako własne. Tym samym nigdzie, w żadnych dokumentach, nie ma śladu po biologicznej matce. Obcy ludzie zyskują status rodziców.

Bardzo skuteczny sposób na trwałe zacieranie śladów. Oni domyślali się, skąd pochodzą dzieci?

- Teoretycznie mówiono im, że to dzieci kobiet, które znalazły się w trudnej sytuacji i dobrowolnie oddały dzieci, żeby te miały lepsze życie. Jednak sądzę, że wielu z nich znało prawdę albo się jej domyślało. Po latach, kiedy "adoptowane" córki trafiały na porodówki i rodziły swoje dzieci, ich matki ogarniało przerażenie. Dzwoniły i pytały: "gdzie dziecko? Gdzie mój wnuk?". Wyczerpane porodem córki odpowiadały, że zostało zabrane na badania, do kąpieli etc. Jak reagowały ich matki? Paniką. Mówiły, że mają zaraz iść po dziecko, nie pozwalać, żeby ktoś wynosił je z pokoju i najlepiej w ogóle nie spuszczać z oczu. Słyszałam także historie o tym, że matki chciały być na sali operacyjnej, jeśli córka miała mieć cesarskie cięcie. Żeby przypilnować dziecka. Czy reagowałyby tak, jeśli nie znałyby prawdy o tym, co wydarzyło się w przeszłości? Myślę, że nie. Te, o których opowiedziałam, musiały wiedzieć, że ich córki zostały komuś po prostu zabrane.

Mamy więc zeszyt, w którym znajduje się zamówienie, następnie matkę, która traci dziecko pasujące do tego zamówienia. A co jeśli po drodze coś pójdzie nie tak i dziecko umrze?

- Twórcy procederu przewidzieli i takie zdarzenia. Na przykład Francisca, której historię opisałam, trafiła do rodziców w kiepskim stanie, była bardzo wychudzona i odwodniona. Albo była wcześniakiem, albo coś zadziało się w transporcie. Podczas przekazania dziecka jej nowa matka usłyszała, że dziewczynka rzeczywiście jest jakaś taka cherlawa. Ale żeby się nie martwić, bo jeśli dziecko umrze, dostanie drugie. Musiała tylko zachować ołowianą plakietkę, na której był wybity numer łóżeczka.

Plakietka miała być taką "gwarancją na dziecko"?

- Najwyraźniej tak. Wiem z opowieści, że zgony dzieci nie były niczym niezwykłym. Inna bohaterka opowiedziała mi, że kiedy szukała swojego aktu chrztu w miejscowości, w której się urodziła, znalazła nie jeden, a dwa. Czyli przed nią musiała być inna dziewczynka, która zmarła.

Ta bohaterka powiedziała pani; "widocznie ja już im raz umarłam".

- Umarła pierwsza dziewczynka, a drugą nazwano tak samo,  tak, jak życzyli sobie rodzice-kupujący. Proszę zobaczyć, że nie ma przesady w porównaniu tych dzieci do przedmiotów. Można było je zamówić, kupić, wymienić. Niektóre dzieci przewożono np. w bagażniku taksówki. Noworodki! A jeśli dziecko zmarło to nic, kierowca miał gdzieś wyrzucić ciało i wrócić po nowy "towar".

Choć proceder wyszedł na jaw już kilkanaście lat temu, nadal więcej jest tu pytań, niż pewnych odpowiedzi.  Nie ma dokumentów, ciał, ale także chyba i woli, żeby ruszyć do przodu ze śledztwami. Dlaczego?

- Powodów jest kilka. Najbardziej prozaicznym jest to, że ofiary mogłyby chcieć ubiegać się o odszkodowania, a władze Hiszpanii nie chcą brać tego na swoje barki. Inny ma związek z tym, co jedna z bohaterek, Inez, usłyszała od pewnego deputowanego, kiedy występowała w kongresie. Powiedział: :"Nikt tego nie ruszy, nikt nie ubrudzi sobie rąk. Wiesz dlaczego? Bo Vela (lekarz, który organizował nielegalne adopcje - przyp. red.) i inni jemu podobni zaopatrywali w dzieci całą ówczesną socjetę. Założyłbym się, że wśród tych sędziów, adwokatów, posłów, senatorów jest wiele takich dzieci jak my". W Hiszpanii panuje przekonanie, że nielegalne adopcje sięgały bardzo wysokich kręgów społecznych, pojawia się wątek przemocy klasowej. Bo czy dzieci odbierano wszystkim "jak leci", także żonom sędziów, lekarzy czy adwokatów? Raczej nie. Zabierano je kobietom ubogim, wielodzietnym, samotnym pannom. Takim, które były bezbronne, za którymi nikt się nie mógł wstawić.

- Jest jeszcze jeden powód - w całym procederze aktywną rolę odgrywał kościół katolicki, zwłaszcza zakony kobiece, bo to zakonnice opiekowały się ciężarnymi, a potem ich dziećmi. Są ludzie, którzy uważają, że ujawnienie skali zjawiska i stopnia zaangażowania kościoła byłoby dla tej instytucji potężnym ciosem.

A przecież wszyscy chcieli tak dobrze. María Valbuena, zakonnica, która była takim właśnie "kontaktem" między rodzicami a dziećmi, mówiła, że całe życie poświęciła na niesienie pomocy kobietom, które znalazły się w kłopotach i opiece nad ich dziećmi, przekazywanymi potem do dobrych, katolickich domów.

- Rozmawiałam z byłą zakonnicą, która miała kontakt z innymi, które zajmowały się ciężarnymi. Pytałam ją, czy nie sądziły, że takie traktowanie podopiecznych i ich dzieci jest nie w porządku. Mówiła mi, że zakonnice powtarzały jak mantrę, że opiekują się dziećmi grzechu, które za wszelką cenę trzeba ratować, przekazywać ludziom, którzy się o nie odpowiednio zatroszczą. Że absolutnie nie miały poczucia, że kogoś krzywdzą. Wspomniana siostra Mariía została oskarżona o kradzież noworodka i miała nawet zeznawać przez sądem, ale zmarła w nocy przez pierwszym przesłuchaniem. Byli tacy, którzy uważali, że to nie przypadek, że pewnie została zamknięta w jakimś klasztorze na uboczu, żeby za dużo nie powiedzieć. To oczywiście teoria spiskowa, ale nie dziwię się, że takie powstają, skoro tak skutecznie utrudnia się ludziom próby poznania swoich historii.

Na przykład w zasadzie uniemożliwiając dostęp do dokumentów kościelnych, w których mogłyby być ślady nielegalnych adopcji.

- Tak, ponieważ na mocy obowiązującego w Hiszpanii konkordatu archiwa kościelne, od arcybiskupie po zakonne i parafialne, są nietykalne, państwo zobowiązało się do ich szczególnej ochrony. To oznacza, że ich udostępnianie jest tylko i wyłącznie kwestią dobrej woli duchownych. A, jak się pewnie pani przekonała podczas czytania książki, tej brak. Kościół przekonuje, że nie jest stroną w sprawie, a w związku z tym nie posiada żadnych dokumentów. Oczywiście łatwo można byłoby to udowodnić otwierając archiwa i wpuszczając tam niezależnych obserwatorów, ale póki co kościół absolutnie nie jest zainteresowany żadną współpracą z ofiarami. Jedyne, co dostali, to słowa arcybiskupa Madrytu, który powiedział, że im współczuje i się z nimi solidaryzuje.

Jednak nie tylko kościół broni dostępu do swoich dokumentów. Urzędy i szpitale również twierdzą, że żadnych ważnych akt nie posiadają.

- Albo domagają się wyroku sądu, zasłaniają ochroną danych osobowych lub tłumaczą, że w starych dokumentach było wiele błędów, więc w zasadzie są nieważne. Doktor Eduardo Vela, właściciel prywatnej kliniki, który miał brać udział w nielegalnym pozyskiwaniu dzieci, wyznał kiedyś dziennikarzom, że akta miał, ale je spalił, kiedy zamykał firmę. A spalił je, bo "byłoby bardzo źle, jeśli ktoś by w tych dokumentach grzebał i się czegoś z nich dowiedział". Dlatego tak trudno o twarde dowody, które pozwoliłyby na wniesienie spraw do sądu. Część została już zniszczona, a inne raczej nigdy nie ujrzą światła dziennego.

Rząd Hiszpanii nie interesuje się sprawą?

- Jak już naprawdę musi, to przez chwilę udaje, że się interesuje. Na przykład kiedy na władze Madrytu spadła ogromna krytyka ze strony Amnesty International i Komisji do spraw Wymuszonych Zaginięć, zdecydowały się powołać Urząd do Spraw Pomocy Ofiarom Przypuszczalnych Kradzieży Dzieci. Jednak moi rozmówcy mówią o nim: "Urząd niepomocy", bo oferuje informacje, które oni mają już od dawna, stosunkowo łatwe do zdobycia. A im chodzi o te, do których dostępu tak zaciekle bronią dostępu instytucje, o których już rozmawiałyśmy. Mówili, że oni nie chcą strzępków informacji; potrzebują wszystkiego, co pomoże im odtworzyć swoją przeszłość.

- Podczas pisania książki poznałam Francisco Heredię, któremu wiele lat temu przy porodzie zmarli dwa synowie-bliźniacy. On od paru lat, odkąd przeszedł na emeryturę, usiłuje dowiedzieć się, co się z nimi stało, bo nie wierzy, że zmarli. Uczy się języka prawniczego, jeździ po całej Hiszpanii, za własne pieniądze zatrudnił adwokatów, a nawet prywatnego detektywa. Jednak wydaje się, że to może być straceńcza misja, na razie nie udało mu się zbyt wiele dowiedzieć. On jest stosunkowo zdrowy i zdeterminowany. Co jednak pozostaje rodzicom, którzy co prawda mają przeczucia lub nawet pewność, że ukradziono im dzieci, ale nie mają sił, środków i umiejętności potrzebnych podczas poszukiwań?

Pogodzenie się z tym, że nigdy nie poznają prawdy lub nadzieją, że to ich dzieci ich odnajdą. Ale z tego, co przeczytałam w książce, szanse na ten drugi scenariusz są raczej marne. Skąd można dowiedzieć się o tym, że zostało się adoptowanym, skoro dokumentów nie ma?

- Zacznijmy od tego, że prawdopodobnie większość z nich się nie dowiedziała i nie dowie, właśnie dlatego, że zadbano o taką spójność dokumentów i brak aktów urodzenia z danymi biologicznych matek. Choć, jak wspomniałam, ich otoczenie, szczególnie na wsi, mogło się domyślać. Słyszałam, że były dzieci, które dowiadywały się przypadkowo od innych dzieci, szły do domu i pytały: "czy zostałam/em adoptowany?". Co z takim pytaniem robiły matki? Ze szczegółami opowiadały o porodzie, który nigdy się nie zdarzył. W większości przypadków, o których słyszałam, temat adopcji pojawił się przypadkiem, na przykład podczas porządkowania dokumentów po śmierci rodziców ludzie natrafiali na jakieś notatki czy listy.

Dorośli ludzie mówią wtedy, że chcieliby poznać rodziców, ucałować matkę, dowiedzieć się, czy oddała dobrowolnie czy ukradziono jej dziecko.

- A szanse są niezwykle małe. Przez lata dopuszczano się wielu zaniedbań, więc myślę, że w większości przypadków jest już za późno. Był czas, kiedy uważano, że ekshumacje mogą odpowiedzieć na to, które dzieci rzeczywiście zmarły, a które skradziono. Jedna z większych miała miejsce na cmentarzu w Alicante, gdzie rozkopano zbiorową mogiłę. Jednak zrobiono to tak niefachowo, że miejsce jest zrujnowane; praca lekarzy sądowych czy śledczych nie ma tam już żadnego sensu. Znowu pojawiły się więc pytania: to wina nieudaczności pracowników czy kolejna próba zatuszowania sprawy? Według mnie to na pewno zadawanie kolejnych ran ofiarom.

Poznała je pani. Jak to, co się stało, wpłynęło na ich stan, także psychiczny?

- Wiele osób, które znam, jest w terapii i korzysta z leczenia, zaznaczę, że znalezionego na własną rękę i opłacanego z własnej kieszeni. Nikt nie zapewnił im chociaż takiej pomocy. Z jednej strony niezwykle niszczące jest to, że nie wiedzą, kim naprawdę są i szanse na to, że się dowiedzą, są niewielkie. Wspomniany Antonio chciałby wiedzieć, jak naprawdę miał na imię, Enrique, inny bohater, chciałby dowiedzieć się, jakie choroby genetyczne występowały w jego rodzinie. Z drugiej - nawet jeśli rodzinom uda się odnaleźć, filmowy happy end nie następuje.

- Hiszpańscy dziennikarze, z którymi rozmawiałam, dziwili się, że podczas poszukiwań tyle osób prosi ich o pomoc, a kiedy znajdują krewnych, kontakt się urywa. Znajoma, która działa w stowarzyszeniu zajmującym się nielegalnymi adopcjami powiedziała mi, że zna kilkanaście osób, które odnalazły krewnych, ale na pewno ze mną nie porozmawiają, bo ich sytuacja rodzinna jest bardzo skomplikowana. Zdarza się, że odnaleziona rodzina żyje na zupełnie innym poziomie materialnym czy kulturowym niż ta, w której się wychowali. Albo okazuje się, że rodzice biologiczni wcale nie chcieli być odnalezieni i nie życzą sobie kontaktów.

A co z rodzicami adopcyjnymi - jak reagują na to, że dzieci chcą szukać rodziców biologicznych?

- Poruszyła pani kolejny potencjalnie trudny temat, bo mogą zareagować różnie, ale zwykle nie najlepiej. Mówią: "czy my ci nie wystarczamy? Adoptowaliśmy cię, oddaliśmy ci nasze życie, dbaliśmy, żeby niczego ci nie zabrakło. A ty tak się nam odpłacasz?" Dla człowieka, który jest tak potwornie zagubiony, taka reakcja może być kolejnym ciosem.

Pisała pani o mężczyźnie, którego rodzice adopcyjni dosłownie wystawili za drzwi i zerwali z nim kontakty, a wcześniej wypomnieli mu, że zapłacili za niego niemało, a nie ma zwrotu z inwestycji.

- Ja widzę w tej reakcji coś jeszcze, mianowicie strach. Jak już mówiłam, nie sądzę, że wszyscy rodzice adopcyjni uwierzyli w opowieści o biednych kobietach, które dobrowolnie oddają swoje dzieci na wychowanie porządnym katolikom. Myślę, że wiedzieli, że biorą udział w czymś złym i boją się, że ktoś ich teraz o to oskarży. Nie lekarza, bo ten ma znajomości, nie kościół, bo jest chroniony przez państwo. Ich. W końcu to oni zapłacili. A co jeśli sprawa się wyda, a ich dorosłe dziecko nie wie, że zostało kupione? Jak wtedy spojrzeliby mu w oczy?

 

 

 

 

INTERIA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy