Kobieta musi mieć pupę i biust!
Pierce Brosnan - na ekranie agent 007, który korzysta z życia do oporu! A poza planem? Ciepły facet!
Ten zabójczo przystojny 57-letni Irlandczyk jest zaprzeczeniem postaci Jamesa Bonda - kobieciarza i lekkoducha. Pierce jest oddanym mężem i ojcem, ceni stabilizację. Po śmierci pierwszej żony Cassandry, nie wierzył, że jeszcze kiedyś będzie szczęśliwy. Ale kiedy spotkał Keely Shaye Smith, poczuł, że na nowo odnalazł sens życia. Dziś czuje się spełnionym mężczyzną.
Co odróżnia Brosnana od agenta 007?
- Wiele. Jestem spokojny, zrównoważony. Nie ma we mnie nic z kobieciarza i nigdy nim nie byłem, choć zawsze lubiłem piękne i inteligentne dziewczyny.
A jest może coś, co łączy pana z Bondem?
- Poczucie humoru i życiowy luz.
Chciałby pan być tak silnym facetem jak on?
- Ależ ja jestem wewnętrznie twardym mężczyzną, bo życie mnie zahartowało. Ale nie mam nic wspólnego z typem macho. Jestem raczej romantykiem. Dla mnie najważniejsza jest rodzina i spokój.
Zawsze był pan taki spokojny, czy to życiowe doświadczenia tak pana zmieniły?
- Nigdy nie należałem do facetów, których kręcą nocne hulanki. Od hucznych imprez wolę domowe zacisze. To jest moja siła. A co dały mi życiowe doświadczenia? Choćby poczucie, że nawet, gdy przyjdą trudne dni, to dam sobie radę. Bo przeżyłem najgorsze, utratę bliskiej osoby.
Pana pierwsza żona, Cassandra Harris, zmarła na raka. To był dla pana wielki cios...
- Życie wiele mi zabrało. W tamtym momencie prawie wszystko. Poznałem co to samotność, zwątpienie, brak sensu życia. Tylko dzięki dzieciom zacząłem jakoś funkcjonować. To one motywowały mnie do działania.
W jednym z wywiadów powiedział pan, że po śmierci żony czuł się pan winny. Dlaczego?
- Bo to ja żyłem, a ona nie. Czułem, że to niesprawiedliwe.
Obecnie pana partnerką jest Keely Shaye Smith. Uchodzicie za jedno z najlepszych małżeństw w Hollywood.
- Moja żona jest niesamowitą osobą: ciepłą, kochaną. Kiedy ją spotkałem, od razu wiedziałem, że to przeznaczenie! Jesteśmy razem już ponad siedemnaście lat, a my wciąż kochamy się tak samo mocno jak w dniu ślubu. W Hollywood to rzadkość.
Szybko zakochał się pan w Keely?
- Natychmiast! Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, siedziałem nad basenem z synem Seanem, to było w Meksyku. I nagle pojawiła się ta absolutnie czarująca dziewczyna w kostiumie kąpielowym od Armaniego... Zachwyciła mnie jej energia, żywiołowy styl bycia. Nie potrafiłem się jej oprzeć.
Los pana zaskoczył?
- I to bardzo! Po śmierci Cassandry myślałem, że zawsze będę samotnym wdowcem. Długo nie chciałem z nikim wiązać się na stałe. Oszukiwałem jednak sam siebie, bo tak naprawdę czułem się cholernie samotny... Nie spodziewałem się jednak, że jeszcze spotkam tak fantastyczną kobietę jak Keely.
A jak pan znosi złośliwe komentarze w prasie dotyczące obfitych kształtów pana żony?
- Był taki czas, że publikacje naszych zdjęć z wakacji opatrzone złośliwymi komentarzami pod adresem Keely, wyprowadzały nas z równowagi. Teraz nauczyliśmy się z tego śmiać. Bo jak inaczej reagować na głupotę innych? Niektórzy nie rozumieją, że kochanego ciała nigdy dość! Kobieta przecież musi mieć pupę, biust. Świat dojrzewa do zrozumienia tej oczywistości i na szczęście nawet na wybiegach mody kończy się epoka anorektyczek. Puentując ten wątek, nie rozumiem facetów, którzy odczuwają frajdę z przytulania wieszaków.
Dziś czuje się pan spełniony?
- Mam fajną żonę, dzieci, wiele pasji. Jestem zdrowy, aktywny. Sporo osiągnąłem w aktorstwie, więc na razie debet na koncie mi nie grozi - grzechem byłoby narzekać. Ale teraz jestem bardzo ostrożny z marzeniami, planami. Wiem już, że los może niebywale zaskoczyć.
Jaka jest pana recepta na szczęście?
- Trzeba być dobrym człowiekiem, odpowiedzialnym mężem i ojcem, rzetelnie wykonywać swój zawód. Wtedy rano ze spokojnym sumieniem można patrzeć w lustro. Ale nie powinno się też unikać przyjemności. Trzeba korzystać z życia do oporu, bo liczy się każdy dzień.
Bogdan Kuncewicz