Reklama

Koniec gimbazy?

Trudne, ale rozwijające, mówią jedni. Niepotrzebne, twierdzą inni. Gimnazja wzbudzają skrajne emocje. Co ich likwidacja oznacza dla uczniów, rodziców, nauczycieli? I czy ich koniec może stać się początkiem prawdziwej dyskusji o polskiej szkole?

Wśród uczniów, którzy jako pierwsi poszli do utworzonych w 1999 r. trzyletnich gimnazjów, znalazła się aktorka Olga Frycz, rocznik 1986.

- Doskonale pamiętam, że największą tragedię stanowiło dla mnie rozstanie z klasą. Wcale nie byłam z nią aż tak zżyta ani nie byłam zbyt towarzyska, ale znałam już "tę sytuację" i czułam się w niej bezpiecznie. Poza tym żyłam w przekonaniu, że kiedyś będę chodziła do ósmej klasy, jak wszyscy chłopcy, którzy mi się wtedy podobali. A tu nagle okazało się, że nie - wspomina moment, kiedy dowiedziała się, że po szóstej klasie pójdzie do innej szkoły. Podstawówkę miała niedaleko domu. Gimnazjum mieściło się blisko szkoły muzycznej, w której uczyła się równolegle. Jechała tam przez pół Krakowa.

Reklama

- Znalazłam się w nowym środowisku i musiałam się naprawdę postarać, żeby mnie zaakceptowano - mówi Frycz. Zalety? - Stałam się samodzielna. I spotkałam swoją najlepszą przyjaciółkę.

Podobne zaskoczenie przeżywają dzisiaj szóstoklasiści. Zgodnie z założeniami reformy systemu edukacji we wrześniu nie pójdą do gimnazjów. Zostaną w szkołach, w których uczą się teraz, bo podstawówka znowu będzie miała osiem klas. Emocje związane z likwidacją gimnazjów dzielą zarówno uczniów, jak i rodziców. Z badań przeprowadzonych w latach 2015 i 2016 wynika, że pozytywne i negatywne opinie na temat zmiany struktury nauczania w naszym społeczeństwie niemal się równoważą.

Połowa z nas uznaje, że rezygnacja z gimnazjów to dobry pomysł. Najczęściej powołując się na własne pozytywne doświadczenia związane z ośmioletnią szkołą podstawową. Ale im osoby są młodsze, tym pozytywnych opinii jest mniej. A najmłodsi (18-29 lat) uważają, że likwidacja gimnazjów to zły pomysł. To zaś oznacza, że przeciwne tego typu szkołom są głównie osoby, które do nich nie chodziły. Natomiast wszyscy, nawet ci, którzy uważają, że zmiana sprzed 18 lat okazała się nieudanym eksperymentem, niepokoją się pośpiechem i stroną merytoryczną obecnej reformy szkolnictwa.

W końcu pozornie prosty zabieg likwidacji gimnazjów to ogromne przedsięwzięcie logistyczne, wymagające zmian w podstawach programowych, opracowania podręczników i egzaminów oraz wykorzystania budynków, w których mieściły się te szkoły, jak i uczących w nich nauczycieli. Paradoksalnie większość osób, które dzisiaj krytykują decyzję o likwidacji gimnazjów, miała też negatywne zdanie o ich utworzeniu.

Jednym z recenzentów ówczesnych zmian w systemie edukacji był nauczyciel społecznego Zespołu Szkół Bednarska i dziennikarz Jan Wróbel. - Ja bym gimnazjów w Polsce nie wprowadził, gdybym był te kilkanaście lat temu u władzy - twierdzi.

Podobnie uważał polonista, były kurator, a dzisiaj wiceprezydent Warszawy Włodzimierz Paszyński. - Poprzednia zmiana nie była przygotowana i przemyślana - mówi.

Jednak dzisiaj obaj sądzą, że praca włożona w rozwój gimnazjów nie poszła na marne. - Jako przeciwnik pomysłu ich stworzenia teraz jestem przekonany, że ich likwidacja jest błędem. Znowu realizujemy formułę szkolną "zakuć, zdać, zapomnieć". Wykonano robotę, okazało się, że zdaliśmy egzamin, a teraz o tym zapominamy - uważa Paszyński. A Jan Wróbel dodaje: - Z radością przyjmuję powrót czteroletnich liceów, których jestem zwolennikiem. Ale słabością nowej reformy jest to, że z lekceważeniem dla wysiłku, jaki został włożony w rozwój gimnazjów, likwiduje je wszystkie. Także te, które działają bardzo dobrze. Uważam, że wszystko jest lepsze niż doskonały system nauczania wymyślony za biurkiem.

Dobre i złe gimnazja

Próba jednoznacznej odpowiedzi na nurtujące zarówno rodziców, jak i uczniów pytanie, czy gimnazja są dobre, czy złe, okazuje się karkołomna. Tym bardziej że postrzegamy je dość stereotypowo. Co doskonale pokazują słowa "gimbaza", określające czas spędzony w gimnazjum i samą szkołę, oraz "gimbus" - potoczna nazwa ucznia gimnazjum oraz autobusu dowożącego go do szkoły. W języku zawsze ukryte są emocje - w tym przypadku końcówka "-us" umieszcza gimnazjalistę obok takich słów jak "świrus", "dzikus", "nerwus". - Gimnazjalistom przypisuje się wszystko, co złe. A to jest absurdalne, bo nie da się całej młodzieży wrzucić do jednego worka. Przecież ile szkół, ile osób, tyle problemów - przekonuje Anna Cieplak, animatorka kultury i autorka niedawno wydanej książki "Ma być czysto", której bohaterami są gimnazjaliści.

Zasadniczym argumentem przeciwko gimnazjom, używanym i teraz, i w czasie, kiedy powstawały, jest przekonanie, że nie powinno się przenosić do nowej szkoły młodzieży w trudnym momencie rozwojowym. Skutkiem takiego działania miały być trudności wychowawcze i problemy uczniów wynikające z faktu, że stosują oni przeróżne sposoby na zaistnienie w nowej grupie rówieśników. Stąd też powtarzane często zdanie, że w gimnazjach jest najwięcej przemocy. Badania przeprowadzone w polskich szkołach jednak temu przeczą. Najwięcej niebezpiecznych sytuacji spotyka dzieci w podstawówkach (Instytut Badań Edukacyjnych, 2015). Poza tym istnieje też opinia całkowicie odmienna.

- Pedagodzy twierdzą, że oddzielenie 13-latków od młodszych dzieci jest korzystne. Daje nastolatkom poczucie, że są bardziej dorosłe - mówi Aleksandra Szyłło, autorka wywiadów z pedagogami "Godzina wychowawcza...". Młodzież w wieku gimnazjalnym nie jest łatwa bez względu na to, do jakiej szkoły chodzi. I, o czym zapominamy, często przyczyną trudności i problemów nie są sami młodzi ludzie, ale sytuacja rodzinna i towarzyska, w jakiej się znajdują. I to, że sobie z nią nie radzą. - Jeśli pojawiają się problemy w domu - z komunikacją, między rodzicami - wpływa to na zachowania nastolatków. Mają wtedy skłonność do eksperymentowania, zachowań ryzykownych, stosowania używek. Zazwyczaj jest to odpowiedź na kłopoty i wyraz tego, że są nierozumiane. Ale to też czas, kiedy dzieci odkrywają swoje pasje, angażują się, dużo zastanawiają nad sobą i światem - zaznacza psycholog dziecięca Monika Perkowska, na co dzień pracująca z młodzieżą.

Istotnym argumentem za pozostawieniem gimnazjów jest to, że dają one uczniom nową szansę. - Wszyscy przychodzą z czystą kartą, ich wcześniejsze porażki nie mają znaczenia. Sama mam na to dowód: mój syn w nowej szkole jest zupełnie inaczej postrzegany przez nauczycieli niż w poprzedniej - mówi Aleksandra Szyłło. Ale nie dotyczy to tylko opinii, od której uczniowie mogą uciec i zapracować na nową. Czasem pójście do kolejnej szkoły, np. w innym mieście, to szansa na zmianę środowiska, które z jakichś powodów nie jest dla młodego człowieka korzystne, czy wcześniejsze wyprowadzenie się z domu, co również może mu pomóc. A istnienie gimnazjów wyspecjalizowanych (artystycznych, sportowych czy dwujęzycznych) pozwalało uczniom o określonych uzdolnieniach czy zainteresowaniach rozwijać się intensywniej. Dyskusja tocząca się wokół likwidacji gimnazjów dotyczy także jakości nauczania.

Teoretycznie obiektywizują ją wyniki testu PISA - międzynarodowego badania porównującego umiejętności uczniów, którzy skończyli 15 lat. Przedostatni z 2012 r. pokazał, że nasi gimnazjaliści znajdują się w europejskiej czołówce oraz że zmniejszyły się różnice między wynikami polskich uczniów (poprawiły się najsłabszych). A ten z 2016 r. w porównaniu z poprzednią edycją wypadł tylko nieznacznie gorzej. Ale i w sprawie ocen z testów istnieją kontrargumenty. Można uznać, że pogoń za jak najlepszymi rezultatami to nie wszystko i prowadzi do zbyt wyśrubowanych wymagań wobec uczniów.

- Uważam, że polskie gimnazja uczą pracoholizmu. Uczniowie mają więcej zajęć niż w podstawówce i liceum. Kiedy rozmawiam z nimi, mówią, że są zmęczeni. Że nie mają na nic czasu, nawet na rozwijanie swoich pasji. Muszą się ciągle uczyć. A byłoby dobrze, gdyby mogli się niekiedy zastanowić, co chcą robić i w ogóle jak żyć - przekonuje Perkowska.

Uczniowie mają głos

Jak gimnazja postrzegają ci, którzy do nich chodzili? Okazuje się, że większość bardzo przeżyła przejście do nowej szkoły. Tak jak Julia Rosnowska (28 l.), aktorka, odtwórczyni głównej roli w serialu "Julia".

- Wszystko wydarzyło się nagle. Czuliśmy, że idziemy do szkoły w fazie eksperymentu. Pamiętam, że naokoło mówiono, że to nie jest dobry pomysł. Nie byłam do tego projektu najlepiej nastawiona. Chodziłam do fajnej podstawówki, w której miałam przyjaciół i małą, kilkunastoosobową klasę. A trafiłam do szkoły dużej, z licznymi klasami. Pierwszego roku nie wspominam dobrze - opowiada. Dla aktora Antoniego Królikowskiego, rocznik 1989, którego niedawno widzieliśmy w serialu i filmie "Bodo" (reż. Michał Kwieciński, Michał Rosa), pójście do gimnazjum też było wyzwaniem. - Zmieniałem środowisko, szkołę, nawet miejsce, bo musiałem dojeżdżać - wspomina.

Dziewiętnastoletnia Matylda Materna przyznaje, że i dla niej to był trudny czas. - Z klasy 18-osobowej trafiłam do szkoły, gdzie były cztery równoległe klasy i każda miała po 30 osób. Ale na szczęście poszłam do tej samej szkoły, co moja przyjaciółka z podstawówki, więc miałam kogoś bliskiego - mówi. Zapytani o znaczenie swoich doświadczeń z gimnazjów, różnie je interpretują.

Antoni Królikowski: - Pojawiły się nowe obowiązki, nowe doświadczenia - pierwsze imprezy, pierwsza dziewczyna. Dużo bodźców. Poczucie, że jestem chłopakiem, a nie chłopcem. A także duża doza wolności, z którą w tym wieku nie zawsze wiadomo, co zrobić. Łatwo wtedy podejmować złe decyzje.

Podobnie wspomina ten okres Matylda Materna: - Pamiętam gimnazjum jako czas próbowania, poznawania siebie. To było też wyzwanie dla moich rodziców: musieli zacząć mnie postrzegać jako osobę bardziej dorosłą. Więcej czasu spędzałam poza domem i poza szkołą, bo to właśnie wtedy formują się grupy towarzyskie i przynależność do nich jest istotna.

Julia Rosnowska też ocenia to pozytywnie: - Z perspektywy czasu widzę, że to było doświadczenie, które mnie wiele nauczyło. Było wzmacniające, bo poradziłam sobie w trudnej sytuacji. Antoni Królikowski: - Niedawno w związku z planowaną reformą wspominaliśmy ze znajomymi ten czas i doszliśmy do wniosku, że może to jednak działo się za szybko. Wydaje mi się, że warto zostawić dzieciakom możliwość bycia dzieckiem jak najdłużej. Matylda Materna: - Dzisiaj nie wyobrażam sobie, że miałabym spędzić jeszcze dwa lata w podstawówce z osobami tyle ode mnie młodszymi. To zabrałoby mi możliwość intensywnego rozwoju. Olga Frycz dodaje: - Trzy lata to krótko. Zanim zaczęliśmy się znać i lubić, już trzeba było iść do liceum. Wśród rodziców kolejna zmiana też wzbudza przeróżne odczucia. Jedni patrzą przychylnie na powrót do tego, co znane. Inni protestują przeciwko, ich zdaniem, niepotrzebnemu i zbyt częstemu ingerowaniu w strukturę polskiej szkoły.

Aktor Paweł Królikowski, ojciec piątki dzieci, uważa, że każda taka zmiana jest dla młodych ludzi źródłem niepotrzebnego stresu: - Przemawia do mnie argument, że pozostawienie w jednej szkole 6-latków i 13-, 14-letnich osiłków nie jest dobrym rozwiązaniem. Przecież między nimi jest przepaść mentalna. Poza tym gimnazja były takim miejscem poświęconym młodzieży, w którym się na niej skupiano. Jak wiadomo, rewolucja zjada własne dzieci. Przykre, że w tym wypadku będą to nasze dzieci.

Tomasz Woliński, działacz Związku Dużych Rodzin Trzy Plus, ojciec czworga dzieci, jest przekonany, że gimnazja nie spełniły pokładanych w nich nadziei. - Nie okazały się wartością dodaną. To także opinia nauczycieli. Jednak to trudny wiek i lepiej, żeby dzieci pozostały w tym samym środowisku. Poza tym nie jest łatwo w tak krótkim czasie nawiązać właściwy kontakt z młodzieżą i zrealizować cele wychowawcze - przekonuje. Teresa Kapela, aktywistka katolicka związana z Europejską Federacją Osób Aktywnych w Domu, mama pięciorga dzieci oraz babcia, mówi, że choć problem już jej nie dotyczy, zetknęła się z pozytywnymi reakcjami na tę zmianę wśród rodziców.

- Ostatnio byłam na Podhalu. Tam rodzice są przekonani, że pójście do nowej szkoły po szóstej klasie to zdecydowanie za wcześnie. Wolą, żeby dzieci były dłużej w towarzystwie znanych im rówieśników. Wyraźnie obawiają się tak wczesnego skoku w dorosłość i widzą w nim zagrożenie.

Choć mnie niepokoi niestabilność systemu szkolnego w Polsce. Skrajne opinie, wykluczające się informacje na temat zmian i ich znaczenia powodują chaos. Anna Cieplak uważa, że przyczyną jest to, iż o reformie za mało rozmawiano z rodzicami, nauczycielami i uczniami.

- Powstają podziały, i to nie tylko w obrębie każdej szkoły, sprawa dzieli też rodziców w miastach i na wsiach. W niektórych miejscowościach ludzie protestują nie tylko przeciwko reformie edukacji, ale też rozwiązaniom proponowanym przez samorząd. To prowadzi do podziałów, podważa zaufanie, powoduje konflikty. Każdemu zależy na dobru jego dziecka, więc sprawa jest poważna - podkreśla.

Dlatego bez względu na to, jakie mamy zdanie o planowanych zmianach, warto zauważyć, że nasze dzieci przeżywają w związku z nimi niepokój i to im powinniśmy poświęcić jak najwięcej uwagi. Monika Perkowska uważa, że szczególnie należałoby przyjrzeć się emocjom uczniów piątych i szóstych klas, którzy przez ostatni rok, dwa lata dostawali całkowicie sprzeczne komunikaty. - Najpierw mieli się przygotować do pójścia do gimnazjum, co często wiązało się z poważnymi decyzjami, a zaraz potem okazało się, że to już nieaktualne - mówi. Co więc mogą zrobić rodzice i nauczyciele?

- Pamiętajmy, że narzekanie czy ubolewanie tylko potęguje atmosferę napięcia. I powoduje wzrost frustracji. Warto nazwać emocje, które odczuwamy. Porozmawiać z dzieckiem o jego rozczarowaniu i o tym, że można zaplanować przyszłość inaczej. Skupić się na rozwiązaniach - na przykład poszukiwaniu ciekawych zajęć dodatkowych. Podobnie powinni się zachować nauczyciele. Ta sytuacja może być też lekcją wychowania obywatelskiego - zapewnia psycholożka.

Szkoła w potrzebie

Nie ma wątpliwości, że polska szkoła wymaga reform. I skoro ma przygotowywać młodych ludzi do dawania sobie rady w szybko zmieniającym się świecie, to powinna też sama elastycznie się do niego dostosowywać.

- Mówimy o modelu szkoły. Ale takim, który zakłada słuchanie zarówno tych, którzy edukację skończyli i mogą coś o niej powiedzieć, jak i tych, którzy dopiero marzą o jakiejś szkole. To jest praca, która musi trwać stale. Nie powinniśmy planować zmian w systemie edukacji na dziś czy jutro, tylko na przyszłość. Jednak my, niestety, tego nie umiemy i nie chcemy - ubolewa Włodzimierz Paszyński.

Czy nie lepiej byłoby po prostu skupić się na poprawianiu polskiej szkoły od wewnątrz? - Myślę, że naprawę należałoby zacząć od zadania sobie pytania: kim jest nauczyciel w Polsce? Wszyscy chcielibyśmy, żeby nasze dzieci uczyli ludzie, którzy cieszą się z tego, że to robią. Dzisiejsza polska szkoła jest przestarzała. Rządzi w niej biurokracja - skupiliśmy się na wypełnianiu ogromnej ilości papierów. Nauczyciele nie bardzo umieją i nie lubią komunikować się z rodzicami. Boją się wypowiadać własne zdanie - wymienia Aleksandra Szyłło, która w swojej książce szukała odpowiedzi na pytanie, dlaczego polska szkoła jest taka, jaka jest.

Może więc zacznijmy na ten temat rozmawiać, nikogo z tej rozmowy nie wykluczając, także młodych. Warto też zabierać się do reformowania, pamiętając o słowach Jacka Kuronia, także wybitnego pedagoga: "Szkoła jest zawsze taka jak społeczeństwo".

Anita Zuchora

PANI 5/2017

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy