Krawat i obrączki pożyczyliśmy
Ryszard Horowitz - jeden z najwybitniejszych fotografików świata, prekursor fotografii reklamowej i cyfrowej obróbki obrazu. Z żoną, Anną Bogusz, opowiadają o miłości, emigracji, domu i pracy.
Mieszkają w Nowym Jorku, czują się obywatelami świata, ze sobą rozmawiają po polsku, z synami po angielsku. W jakich językach śnią? W kolorowych, bo są artystami. W Horowitzu nie byłoby tyle radości i pogody ducha, gdyby nie stworzony przez Anię dom w Greenwich Village, artystycznej dzielnicy NY.
Katarzyna T. Nowak, Styl.pl: Nie poznała pani męża w sposób typowy...
Anna Bogusz: - Zimą, roku 1970 w Nowym Jorku, na przyjęciu. Około trzystu osób zgromadziło się w rozpadającym hotelu na nowojorskiej Upper West Side, wokół basenu. Atmosfera było szalona! Goście pod zimowymi płaszczami nosili kostiumy kąpielowe.
- Ja dopiero przyjechałam z Wenezueli. Przybyłam do NY, bo dostałam się na architekturę w Pratt Institute, tym samym, w którym dziesięć lat wcześniej Rysio studiował grafikę. Nagle usłyszałam, że ktoś woła mnie po polsku, imieniem, którego od lat nikt nie używał: "Aniu...". Zaskoczona, odwróciłam się. To był on. Przystojny. Natychmiast poczuliśmy więź. Czyżby to była zasługa języka?
Czesław Miłosz twierdził, że ojczyzna jest w języku, nie w granicach geograficznych. Dla pana to też był nietypowy moment. Niewiele wcześniej rozsypało się pana pierwsze małżeństwo. Przyjaciele obawiali się, że wpada pan w depresję.
Ryszard Horowitz: - Mam skłonność do melancholii i bez rodziny długo bym nie przetrzymał. Ale jeszcze nie wiedziałem, że wołam przyszłą żonę. Ktoś z obecnych powiedział: "Patrz, to Polka, ma na imię Anna". Zawołałem typowo po polsku: "Aniu...". A ona odwróciła się, z czarującym uśmiechem.
Oboje byliście emigrantami, choć pan wyjeżdżał z Polski dobrowolnie, a pani nie....
AB: - Nie rozumiałam dlaczego wyjeżdżamy. Byłam małą dziewczynką, gdy mój ojciec, naukowiec, dostał pozwolenie na emigrację do Wenezueli. To był rok 1958 i wyjeżdżając byłam nieszczęśliwa. Ale szybko zżyłam się z nowym krajem. Gdy w 1970 roku przyjechałam do NY, byłam bardziej latynoska, niż Latynosi, a z polskim językiem miałam mały kontakt. Ryś przypominał mi go na nowo.
Zlitowała się nad nami latynoska para, którą zagadałam po hiszpańsku. Panna młoda w zaawansowanej ciąży, on w stanie przerażenia, pożyczyli nam swoje obrączki!
- Rysiu dorastał w Krakowie, wśród artystów i nigdy nie krył się z żydowskim pochodzeniem. Ja urodziłam się w Katowicach, a o tym, że jestem Żydówką dowiedziałam się w Wenezueli.
RH: - A jednak szybko okazało się, że myślimy i czujemy podobnie. Oboje cierpieliśmy po wyjeździe z Polski, choć to ja sam zdecydowałem się opuścić kraj w 1959 roku, wsparty podporą rodziców. Byłem studentem Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i dążyłem ku wolności artystycznych wyborów, o których w Polsce można było tylko marzyć. Ale wyjazd był okropny... Na dworzec przybyła "Piwnica Pod Baranami" z Piotrem Skrzyneckim, całe krakowskie środowisko jazzmanów. Miałem uczucie, że nigdy nie wrócę. I że nic mi się w tej Ameryce nie uda.
Po czterech latach, jeszcze jako student Pratt Institute, zdobył pan pierwszą nagrodę, po niej następne. Pana przyjaciele jednak twierdzą, że choć w mieszkaniu na Trzydziestej Wschodniej odbywały się szalone przyjęcia, to pan sprawiał wrażenie nieobecnego. Podobno tak było, zanim poznał pan Anię.
RH: - Mam skłonność do smutnych humorów, chandry i kryzysów. Anią byłem zafascynowany. Nie tylko z powodu wyglądu (rok przed przyjazdem do Stanów wygrała konkurs piękności w Wenezueli), ale dlatego, że w wielu sprawach jest moim odzwierciedleniem.
Co panią urzekło w tym nieznanym Polaku? Wygląd to za mało...
AB: - Bezbronność? Podobna do mojej wrażliwość i skłonność do absurdu? Jego ciepło? Gdy tak ostrożnie, na próbę, zaczęliśmy się spotykać, potrafił w środku nocy przyjechać do mnie metrem - z przesiadką! - do akademika, w nie najlepszej dzielnicy Brooklynu. Kto zna Nowy Jork ten wie, że okolice Prattu nie są bezpieczne. Twórczość Rysia też robiła na mnie wrażenie.
Mieliście niekonwencjonalny ślub.
AB: - Były to lata hipisów i "dzieci kwiatów", buntu i braku konwencji. Postanowiliśmy pobrać się nagle. Pojechaliśmy do urzędu z przyjacielem fotografem. Okazało się, że sędzia nie udzieli ślubu bez świadków, obrączek i... krawata. Fotograf stał się naszym świadkiem, krawat pożyczyliśmy od kogoś obcego. Z obrączkami było trudniej. Zlitowała się nad nami latynoska para, którą zagadałam po hiszpańsku. Panna młoda w zaawansowanej ciąży, on w stanie przerażenia, pożyczyli nam swoje obrączki!
- Tego samego dnia lecieliśmy na miesiąc miodowy do Rzymu i załoga Alitalia częstowała nas szampanem przez cały lot. Nasze pijaństwo spotęgował 40-stopniowy upał w Rzymie i do hotelu dotarliśmy w stanie halucynacji i upojenia.
RH: (śmieje się) - Ania wspaniale odtworzyła z pamięci ten niezwykły moment…
Poczucie humoru jest w małżeństwie kluczem do przetrwania...
Została pani nie tylko ukochaną osobą, lecz także muzą i modelką męża.
RH: - I matką naszych synów, Daniela i Emila. Także współpracuje ze mną pomagając w promocji mojego studia i jest najlepszym krytykiem mojej twórczości. Surowym!
AB: - Uczciwym!
Jak się pan czuł, stawiając pierwsze kroki na ulicach Nowego Jorku?
RH: - Byłem oszołomiony. Kiedyś zgubiłem się na ulicy i poprosiłem o pomoc kobietę w średnim wieku, która okazała się... Polką. Poznała mnie ze swoimi przyjaciółmi, imigrantami z Polski, Resią i Illią Shor. Ilia Shor robiła biżuterię, a ja ją fotografowałem. Zabierali mnie na wakacje na Cape Cod, gdzie zarabiałem fotografując mieszkańców, głównie artystów. Potem zapisałem się do Pratt Institute i dostałem stypendium.
Pamięta pan swój pierwszy duży sukces w USA?
RH: - Jako student Pratt Institute roku otrzymałem w 1963 niezwykle ciekawą propozycję od dziekana. W związku z 75. rocznicą powstania instytutu, spadło na mnie zaprojektowanie jubileuszowego rocznika uczelni. Zostałem redaktorem naczelnym, projektantem i głównym fotografem ambitnej publikacji. Tradycja szkół amerykańskich wymaga wyprodukowania corocznego albumu zawierającego fotoreportaże, teksty, anegdoty dotyczące absolwentów. Ale ta praca przyniosła mi nagrodę nowojorskiego klubu grafików reklamowych - po raz pierwszy w historii przyznaną studentowi!
- Na parę miesięcy przed ukończeniem Pratt Institute, wybitny grafik amerykański, Herb Lublin, umożliwił mi kontakt z Richardem Avedonem. Ten na tyle zainteresował się moją fotografią, że przedstawił mnie redakcji "Harper's Bazaar", słynnego żurnalu mody, zaoferował asystenturę i zaprowadził do własnego idola, Alexa Brodowitcha. Brodovitch, najgenialniejszy projektant grafiki wydawniczej, zaoferował mi stypendium. Czy za tym wszystkim kryło się szczęście, czy przeznaczenie, a może odrobina talentu - trudno powiedzieć.
Gdy zrobił pan znaczącą karierę, zaczęli pana nawiedzać w Stanach Polacy, którzy uwierzyli, że wystarczy, gdy pan pstryknie palcem i na nich też spłyną nowojorskie sukcesy.
RH: - Większość tych wizyt bywała zabawna. W latach 60., w ciasnym nowojorskim mieszkanku odwiedziło mnie... sześć "Filipinek", które przyjechały na koncert. Zatkało mnie, bo trudno było sobie wyobrazić osobisty kontakt z nimi w Polsce, u szczytu ich sławy. Tu natomiast stanowiłem dla nich rodzaj wyroczni na tematy amerykańskie i to tak różne, jak gdzie kupić tanie ciuchy lub jak dostać się do reklamówki telewizyjnej.
- Ale bywały wizyty dramatyczne, gdy ktoś, nie kojarząc sobie tego z ciężką pracą, albo z umiejętnościami, oczekiwał, że skoro spadł na nowojorski bruk, to zacznie zbierać z niego dolary. I to dzięki mnie. Niektórzy sądzili, że to im się należy.
Czy Polakowi jest trudniej, niż innym nacjom, wybić się w USA?
RH: - Nonsens. Miejsce urodzenia nie ma z tym nic wspólnego. Talent, praca i jeszcze raz praca - to wszystko.
Po ślubie zamieszkaliście w Greenwich Village, artystycznej dzielnicy Nowego Jorku, zajmując dwa piętra małej kamienicy. Jednocześnie robiła pani karierę zawodową.
AB: - Pracowałam w ONZ jako architekt. Budowaliśmy domki dla biednych ludzi Trzeciego Świata. Później nasze biuro przeniosło się do Kenii, ale ze względu na rodzinę zostałam w Nowym Jorku. Równocześnie zaprojektowałam studio Rysia, nasz wiejski dom i wnętrze naszego mieszkania.
Jak wygląda wasz powszedni dzień w Greenwich Village?
AB: - Kocham życie w Nowym Jorku, energię i tolerancję tego miasta. Uwielbiam atmosferę bohemy w Greenwich Village. Za każdym razem, jak wracam do NY, podziwiam jego różnorodność: z lotniska odbiera mnie Hindus w taksówce, owoce i jarzyny kupuję u Koreańczyka, na koncertach występują genialni murzyńscy muzycy. Każdy tutaj czuje się u siebie.
- Utrzymujemy stały kontakt z przyjaciółmi z Polski. Szczególnie przyjaźnię się z Ulą Dudziak, kocham absurdalną wyobraźnię Janusza Głowackiego, jestem fanką twórczości Andrzeja Dudzińskiego i Zbysia Rybczyńskiego. Niestety, wszyscy są rozsiani po świecie i nie widujemy się często.
RH: - Ale zawsze wspomagamy się nawzajem. Choć ja wyjechałem z kraju na wiele lat przed nimi i ówczesny brak przyjaciół był głównym źródłem nostalgii i złego samopoczucia. Przez lata nie było też powrotu za Żelazną Kurtynę. Dziś jeżdżę do Polski, ile mogę, choć prawdziwy dom mam już tu.
Naszym domem rządzą dwie głowy. Jestem przykładem "pół wyzwolonej kobiety".
AB: - Kocham tę naszą dzielnicę, bo jest najniższa w całym Manhattanie i przypomina miasta europejskie. Uliczki zakręcają w różne strony, są tu najlepsze kluby jazzowe, świetne kawiarnie i restauracje, jesteśmy blisko New York University, z bardzo dobrą szkołą filmową i akademią sztuk pięknych. Dzielnica pełna jest młodych ludzi, artystów, filmowców, itd.
- Czasem ktoś mówi mi, jakie to szczęście być "człowiekiem świata". A ja nie jestem pewna, czy to wielki atut. I jeśli "człowiek świata" jest żaglem na wietrze, to nasz dom w Greenwich Village jest naszą kotwicą.
RH: - Pracownia mieści się na parterze dziesięciopiętrowego budynku na Manhattanie, w dzielnicy Chelsea. Zaprojektowana została przez Anię. W ciągu ostatnich paru lat tak wciągnąłem się w cyfrową obróbkę obrazu, że przestałem korzystać z ciemni fotograficznej. A niedawno spędzałem w niej większość życia! Ale obecny warsztat daje mi większe możliwości twórcze. Ostatnio przesiaduję otoczony komputerami, skanerami, drukarkami ploterowymi.
Na czym polega wasza zawodowa współpraca?
AB: - Przedstawiam prace Rysia, nawiązuję kontakty w galeriach i muzeach, dobrze znam jego archiwum, a jest potężne. Mamy podobny gust, smak i poczucie estetyki. Mamy też świetne kontakty, jeśli chodzi o świat reklamy i fotografii, nie tylko w NY.
Wygląda na to, że Daniel urodził się na "bohemę", a Emil na człowieka biznesu.
Czy w waszym domu istnieje układ typu: on jest głową rodziny? Czy wygląda to inaczej, na przykład pani Ania jest kobietą wyzwoloną, a pan Ryszard pierze sobie skarpetki.
AB: - Nie przypominam sobie, kiedy Rysiu sam prał skarpetki. Natomiast lepiej niż ja potrafi przyszywać guziki! Kiedyś zrobiła mi się dziurka w dżinsach i on wyszył w jej miejscu kwiatek.
- Naszym domem rządzą dwie głowy. Chociaż ja byłam przez lata bardziej obciążona niż Ryś, przez pojawiające się w nieskończoność obowiązki, jak praca w ONZ, wyjazdy zagraniczne, projekty architektoniczne, wychowywanie dzieci, prowadzenie dwóch domów, przyjmowanie gości itd. On był bardziej skoncentrowany na jednej rzeczy: fotografii. Jestem przykładem "pół wyzwolonej kobiety".
- Kobiety stają się równe mężczyznom, ale spadają na nie wszystkie klasyczne obowiązki, od których nie potrafią się uwolnić. Jednak wykonywałam to, co musiałam, z obowiązku lub z przyjemności, a nie żeby żyć w roli żony sławnego męża. Także Ryś wyzwolił się przy mnie z samego siebie. Kiedy w ONZ zabierałam go na oficjalne koktajle, po pewnym czasie przyzwyczaił się, że zwracano się do niego... Mr. Bogusz!
RH: - Poczucie humoru jest w małżeństwie kluczem do przetrwania....
Czy mąż bywał nieosiągalny dla pani i synów, gdy robił wielkie kampanie reklamowe?
AB: - Rysiu ponad wszystko był zawsze pogrążony w pracy. Ale był dla nas osiągalny, choć równocześnie nie potrafił zająć się obowiązkami domowymi. A może ja nie potrafiłam wywrzeć na niego presji?
Daniel idzie w pana ślady, a Emil wręcz przeciwnie.
RH: - Wygląda na to, że Daniel urodził się na "bohemę", a Emil na człowieka biznesu.
Daniel mieszkał długo w Warszawie. Co go tu przyciągnęło?
RH. - Lubuje się w grafice polskiej i wspaniale czuje się w towarzystwie młodych Polaków.
W jakim języku rozmawiacie w nowojorskim domu?
AB: - My z Rysiem po polsku, więc starszy syn, Daniel, nieźle złapał ten język. Z Emilem było trudniej, bo Daniel wolał rozmawiać z bratem po angielsku. Emil wybrał język, w którym mu łatwiej się wysłowić. Więc z dziećmi rozmawiamy po angielsku.
W jakim języku myślicie?
RH: - Zależy o czym. O sprawach zawodowych łatwiej mi główkować po angielsku.
AB: - Ja zauważyłam, że śnię w różnych językach. Natomiast liczę tylko po polsku.
Bardziej czujecie się bardziej nowojorczykami czy Polakami?
RH: - Zawsze podkreślam, że jestem "artystą pochodzenia polskiego".
AB: - Powiem prawdę: nie wiem, kim się czuję. W Nowym Jorku czuję się świetnie, ale czy jestem nowojorczykiem? Mam momenty, kiedy czuję ogromną bliskość do kultury polskiej. I wenezuelskiej.
Pierwszy raz przyjechał pan do Polski na początku lat 70. I jakie to było doświadczenie?
RH: - Powrót był dramatyczny i wzruszający, po dziesięcioletniej przerwie. Starałem się porównywać wielokolorowe obrazy, zakodowane w pamięci, z szarą rzeczywistością. Każdy przyjazd i wyjazd w tamtym czasie pociągał za sobą dreszczyk niepewności i strachu. Wypuszczą mnie z powrotem, czy nie? Teraz moje regularne rejsy na linii Nowy Jork - Kraków czy Warszawa są jak wyjazd do Rabki. Ale już odczuwam na nowojorskim bruku brak wspaniałej grupki przyjaciół, którą zostawiam w kraju. Fajnie by było mieć ich na co dzień w NY...
AB: - Ja odwiedziłam Polskę dopiero w latach 80. Chciałam wrócić do ukochanych miejsc. Pojechaliśmy najpierw do Katowic, potem do Warszawy. W Katowicach chciałam zaglądnąć do naszego mieszkania. Zamiast jednego dzwonka, były aż trzy. Po naszym wyjeździe mieszkanie podzielono. Zrezygnowałam z oglądania go.
- W Warszawie pobiegłam do mojej podstawówki, szukając ukochanego nauczyciela, dzięki któremu wciąż mówię po polsku. Okazało się, że nie żyje. Pobiegliśmy do "Zielonej Budki" z lodami, która za moich czasów była koło kina "Moskwa". Budkę przenieśli, a lody już nie smakowały. Po paru podobnych doświadczeniach odpuściłam sobie pogoń za przeszłością.
Spielberg w filmie trochę zmienił rzeczywistość - może dla celów dramatycznych?
Oglądacie od lat Polskę przełomu. Co uderza was najbardziej?
RH: - Różnice między wschodnią a zachodnią Europą zacierają się.
AB: - Dla mnie Polska zmienia w sposób nieprawdopodobny. Ze smutnego, zastraszonego, szarego kraju przemieniła się w kraj pełen koloru, energii i śmiałości. Kiedy rozmawiam z młodszą generacją, która dobrze zna angielski, nie jestem pewna gdzie się znajduję. Nie znaczy to, że język angielski to maszyna, która porusza tym krajem, ale niewątpliwie świat w jakiś sposób się jednoczy dzięki temu językowi. Lubię młodzież w Polsce i jej otwarte spojrzenie na świat.
Wie pan o tym, że większość pana znajomych dopiero z filmu "Lista Schindlera" dowiedziała się, że był pan najmłodszym więźniem w Auschwitz?
RH: - Uważam to za sprawę osobistą i gdyby nie Spielberg, ze swą machiną reklamową, wolałbym sprawy osobiste zachować dla siebie i rodziny.
Pani Aniu, czy mąż kiedykolwiek z panią o tym rozmawiał?
AB: - Będąc córką ludzi, którzy przeżyli holocaust, nauczona byłam od dzieciństwa nie zadawać za dużo pytań. Tak samo Rysiowi trudno jest poruszać ten temat, więc rzadko o tym mówimy. Szczegóły przeżyć Rysia znam raczej od innych członków rodziny.
- Spielberg w filmie trochę zmienił rzeczywistość - może dla celów dramatycznych? Ryś nie końca ocalał wyłącznie dzięki tej liście, ponieważ wtedy w dniu wyzwoleni nie byłby w Auschwitz. Książka Toma Keneally'ego pod tytułem "Schindler" i brytyjski dokument telewizyjny w reżyserii Jona Blaira dokładniej opisują dzieje Rysia i jego rodziny.
"Jeśli ktoś rozumie tajemnicę Ryszarda Horowitza, jest to jego żona Ania" - napisał Jon Blair we wstępie do albumu "Ryszard Horowitz". Jaka jest ta tajemnica?
AB: - Ciekawe, co Jon miał na myśli.....
Rozmawiała: Katarzyna T. Nowak