Reklama

Księżniczka pełna rozsądku

Konkretna i racjonalna. Nie ma zwyczaju udawać "słabej kobietki", od dzieciństwa przyjaźni się z mężczyznami. Co w nich lubi i czym ją uwodzą?

Trochę podglądałem panią na próbie. Czyżby grała pani teraz mężczyznę?

Anna Czartoryska: - Przygotowujemy "Operetkę" Gombrowicza. Będzie wystawiana w Teatrze Dramatycznym. Reżyseruje Wojtek Kościelniak, a ja gram Fiora, projektanta mody. Ta rola rzeczywiście była napisana pierwotnie dla mężczyzny.

Reżyser trochę zaryzykował, powierzając tak pięknej kobiecie rolę chłopca.

- Zawsze w takich sytuacjach jest pewien element ryzyka. Ale tak na serio: nie będzie to klasyczna rola męska, tylko rola kobiety, która ma męskie cechy.

Reklama

O czym opowiada ta sztuka?

- Najprościej rzecz ujmując o walce klasowej. Aby uwspółcześnić dzieło Gombrowicza, zastanawialiśmy się, kto w dzisiejszym świecie jest klasą zwaną arystokracją.

I mówi to księżniczka...

- No właśnie (śmiech). Doszliśmy do wniosku, że dzisiaj arystokracją jest raczej grupa ludzi sukcesu, profesjonalistów poświęcających się w pełni swojej pracy. Dziś kobiety sprawdzają się w zawodach dotychczas uważanych za "męskie", ale dla nich nadal często są zmuszane rezygnować z atrybutów kobiecości. Np. Małgośka Szumowska często mówi, że na planie kobieta reżyser musi stawać się facetem.

Dlaczego nie mówi pani o Małgośce "reżyserka"?

- Pewnie przez przywiązanie do pewnej tradycji językowej... Moja bohaterka/bohater także odkłada swoją kobiecość na półkę, wchodzi w męski świat. Zakłada spodnie i ciężkie buciory, mówi głośno, zdecydowanie, aby móc rywalizować z mężczyznami.

I jak się pani czuje w "męskich butach"?

- Przyznam, że zagrać kogoś o męskich cechach jest trudniej, niż myślałam. Im bardziej staram się świadomie eksponować męskie cechy, tym bardziej zdradza mnie moja kobiecość!

W prywatnym życiu zdarzało się pani wykorzystywać swoją kobiecość?

- Owszem, parę razy (śmiech). Ale na szczęście nigdy nie byłam dyskryminowana ze względu na płeć ani w pracy, ani w życiu. Może właśnie dlatego, że nie mam w zwyczaju zgrywania słabej i bezradnej kobietki, żeby osiągnąć swój cel.

A jaka pani jest?

- Konkretna i racjonalna. Śmieszne, ale właśnie to są cechy, z których zazwyczaj dumni są mężczyźni.

Na kim wzorowała się pani, budując rolę Fiora?

- Myślałam o Axlu Rose (lider rockowej grupy Guns N’Roses). Oglądałam jego fotografie z młodości i zauważyłam, że pozując do zdjęć, kokietował kamerę, jak zazwyczaj robią to modelki.

I tacy właśnie mężczyźni podobają się pani?

- No nie do końca (śmiech). W mężczyznach lubię to, że są bardziej "wprost" niż kobiety. Mam wrażenie, że w kontaktach z kobietami więcej jest niedomówień. Wbrew pozorom, trudniej nam się zaprzyjaźnić. Od dziecka kolegowałam się głównie z chłopakami. Przyjaciółek mam niewiele, ale zawsze możemy na siebie liczyć.

Ale ostatnio zaprzyjaźniła się pani także z kobietą. Chodzi mi o Olgę Frycz, koleżankę z planu "Życie nad rozlewiskiem".

- Poznałyśmy się na planie. Pamiętam, że trochę bałam się naszego pierwszego spotkania. Olga ma przecież dużo większe doświadczenie aktorskie ode mnie, gra w filmach od dziecka! Wydawało mi się, że bardzo się różnimy, a tu nagle musiałyśmy zagrać bliskie przyjaciółki. Jednak długie godziny spędzone w przyczepie na planie, wspólne wypady w wolne dni od pracy zaowocowały przyjaźnią także poza ekranem. Okazało się, że nie jesteśmy jednak aż tak różne, jak to się mogło na początku wydawać.

Nadal chciałaby pani zagrać postać Izabeli Czartoryskiej, pani praprababci?

- Myślę, że jej życiorys stanowiłby świetny materiał na dobry scenariusz i ciekawą rolę. Izabela Czartoryska była przecież symbolem swojej epoki. Poprzez jej postać można by wiele opowiedzieć o Polsce na przełomie XVIII i XIX wieku. Izabela, która żyła dziewięćdziesiąt lat, była niezwykłą kobietą i prężnie działała na rzecz kultury i polityki.

Ale w tamtych czasach raczej nie miałaby pani tylu wyzwań aktorskich co dzisiaj.

- Raczej nie. Chociaż moja praprababka pisała sztuki teatralne i prowadziła teatr w Puławach. Oczywiście nie wypadało jej zaciągnąć się do trupy teatralnej i występować na jarmarkach. Traktowała teatr jako hobby i rozrywkę, a nie jako zawód. W angażowaniu się w teatr dworski, konwencjonalny, pełniący także rolę edukacyjną, nie widziano wtedy niczego złego.

Jest pani bardzo zajętą aktorką. Były momenty stresu, kiedy telefon nie dzwonił przez parę tygodni, miesięcy?

- Mam szczęście, bo odkąd skończyłam szkołę, cały czas pracuję. Gdy telefon milczy, mam czas na autorskie projekty takie jak monodram "Morfina". Nauczyłam się, że czekanie jest wpisane w mój zawód. Na sto castingów wygrywa się jeden. Trzeba się z tym pogodzić.

Miała już pani okazję grać poza Polską?

- Zagrałam w dwuodcinkowym filmie "The Spies of Warsaw". Zdjęcia odbywały się w Polsce, ale produkcja była brytyjska. To był tylko epizod, ale bardzo fajne doświadczenie.

Podobno mogłaby pani zagrać także w języku niderlandzkim.

- To prawda. Mieszkałam w Holandii sześć lat (tata aktorki był tam zastępcą ambasadora - przyp. red.). Ale nawet jeśli nie zagram w żadnym holenderskim filmie, to i tak z tego pobytu wyniosłam bardzo wiele.

Na przykład?

- Przede wszystkim od Holendrów nauczyłam się tego, że warto mówić i myśleć o sobie dobrze. Oni nie widzą niczego złego w mówieniu o swoim sukcesie, o tym, w czym są dobrzy. W Polsce takie zachowanie odbierane jest jako przechwalanie. W naszym kraju ludziom sukcesu raczej zazdrościmy, traktujemy ich nieco podejrzliwie. Holendrzy jako że są protestantami, uważają, że skoro ktoś odniósł sukces, to znaczy, że sobie na to zapracował i że Bóg jest mu przychylny.

Słyszałem także, że pracuje pani nad nową płytą.

- Zgadza się. I jest to temat, który powoli kiełkuje w mojej głowie. Jedną płytę mam już za sobą - to muzyczny zapis spektaklu "Morfina". Do drugiej na razie zbieram materiały, jestem na etapie pracy koncepcyjnej. Chcę, by były to takie utwory, których sama chciałabym posłuchać.

Na szczęście nie musi się pani martwić o to, gdzie zaśpiewać. Pani partner, Michał Niemczycki, prowadzi w Warszawie klub muzyczny.

- To prawda. Choć na razie jeszcze nie miałam okazji w nim zaśpiewać. Czy kiedyś to zrobię? Nie wiem, zobaczymy... Na razie zresztą nie chcę za dużo mówić o płycie. To jest pomysł, marzenie. Może się okazać, że będę musiała jeszcze poczekać, zanim się ono spełni.

Sprawia pani wrażenie niezwykle rozsądnej osoby. Proszę wyznać: ma pani w sobie odrobinę szaleństwa?

- Jest go naprawdę bardzo niewiele (śmiech). Jestem strasznie grzeczna, bardzo zapobiegliwa, lubię martwić się na zapas. Michał twierdzi, że w dzieciństwie na pewno wpadłam "do garnka pełnego rozsądku". Po prostu staram się nie robić głupot, których mogłabym później żałować.

obrze się pani czuła w roli prowadzącej Opole?

- Miałam lekką tremę jak przed każdym nowym doświadczeniem. Ale lubię takie wyzwania. Pisałam o tym ostatnio na moim blogu. Podczas prowadzenia koncertu miałam problem ze szkłami kontaktowymi. Przez pół koncertu zupełnie nic nie widziałam! Właściwie poruszałam się na scenie po omacku. Ale zachowałam zimną krew. Nawet moja mama nie zauważyła, że coś jest nie tak.

Podobno kilka miesięcy temu zdjęła pani z palca rodowy pierścionek, ponieważ dowiedziała się pani, że przynosi on pecha kobietom z pani rodziny. To prawda?

- Nadal go nie noszę! Ale zawsze mam go przy sobie (w tym momencie Anna wyjmuje z portfela pierścionek z akwamarynowym oczkiem). Oczko jest nowe, więc wierzę, że zły urok został zdjęty.

Oskar Maya

SHOW 19/2012

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy