Lęk pierwotny. Od zawsze na zawsze
Matki, żony, córki. Kobiety - ciche ofiary każdej wojny. To one cierpią najbardziej, mimo, że rzadko walczą na pierwszej linii frontu. To one z dnia na dzień przejmują obowiązki tych, którzy biją się za ojczyznę. To one tak bardzo się boją, a równocześnie są tak bardzo odważne.
Lęk towarzyszy matce od zawsze. Od pierwszych dni, gdy dowiaduje się, że nosi w sobie nowe życie. Czy wszystko będzie dobrze, czy dziecko będzie zdrowe, czy serce zacznie bić, czy poród przebiegnie bez komplikacji? Dzieci rosną, a matkom towarzyszy ten irracjonalny strach, który w środku nocy każe nasłuchiwać przekręcającego się w zamku drzwi klucza, dźwięku, który oznacza "Bezpiecznie wróciłem do domu". Ten sam lęk kryje się za krótkim "Wyślij sms jak dojedziecie", gdy owa matka żegna swe dzieci i wnuki po świątecznym obiedzie.
Ten sam lęk ściskał za gardło polskie matki, które widziały te ukraińskie, bohatersko zmierzające w stronę granicy, prowadzące i niosące swoje dzieci tam, gdzie nie ma wojny. Matki stojące po kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt godzin w kolejkach, na mrozie i deszczu, matki, które chciały jednego - ocalić dzieciństwo synów i córek, gdy wojna wdziera się w łagodne sny niewinnych. Takie same matki uciekały z Jemenu, Syrii, Afganistanu. Takie same matki marzną na granicy polsko-białoruskiej.
WOJNA - to słowo od ponad 40 dni burzy spokój, choć pierwszy szok już minął. Rosyjskie trolle zaczynają opisywać historie jakoby ukraińskie uchodźczynie miały odbijać mężów w goszczących ich rodzinach i odbierać pracę prawdziwym Polakom. Zaiste jedyne o czym marzy uciekająca przed wojną kobieta to płomienny romans w obcym kraju i odbieranie pracy jego mieszkańcom.
Po pierwszym zrywie milionów serc nastąpił, zapowiadany przez ekspertów lekki kryzys. Nie humanitarny, bo ten wyłącznie dzięki zaangażowaniu ludzi dobrej woli udało się zażegnać i ugasić zanim na dobre się zaczął. Kryzys wiary i nadziei, że to chwilowe. To nie sprint, to maraton słyszeliśmy z różnych stron i teraz już doskonale wiemy, co znaczy mierzyć siły na zamiary. Sytuacja zdawała się stabilizować, nadeszła kolejna nowa normalność, dworce opustoszały, w serwisach informacyjnych doniesienia z frontu zaczęły zajmować nieco mniej miejsca. I wtedy przyszła Bucza.
Niewielkie, 36-tysięczne miasteczko, położone a zachód od Kijowa stało się krwawym symbolem. Bestialsko okaleczone ciała cywili, mające ślady tortur, często ze związanymi z tyłu rękami zaścielające ulice są oskarżeniem wymierzonym nie tylko w Rosję ale i w cały zachodni świat. Drastyczne obrazy uwiecznione na fotografiach obiegły media na całym świecie, symbolem masakry stało się zdjęcie leżącej bezwładnie kobiecej dłoni, z pomalowanymi na czerwono paznokciami. Czerwień lakieru tworzy przeraźliwy kontrast z bladą skórą ręki, w której nie ma już życia. To ręka Iriny Fiłkiny, która podobnie jak wielu jej rodaków zginęła z jednego powodu - była Ukrainką. Tak jak tysiące kobiet na świecie malowała paznokcie na czerwono, tak jak one miała plany na przyszłość, ale jej nie było dane ich zrealizować. Miała też córkę, która wciąż wierzyła, że jej mama żyje.
"To, co chciałabym, żeby wszyscy wiedzieli to, że jeśli fragment ciała mojej mamy, jeśli jej ręka była w stanie poruszyć tak wiele serc na całym świecie, to wydaje mi się, że przez to jedno zdjęcie przechodzi dziś cała energia mojej mamy. Dla niej nie było rzeczy niemożliwych" - mówiła Olga, córka Iriny.
Tymczasem córki innych kobiet rodzą swoje dzieci w schronach, prowizoryczne szpitale i oddziały noworodkowe powstają w miejscach urągających wszelkim normom sanitarnym. Życie chwilowo zwycięża - wciąż i pomimo wszystko.
Jurii Andruchowycz pisze: "Tragedia Ukraińców została zredukowana do hashtagu #BuchaMassacre. Łatwo go użyć. Pozwala ograniczyć wielką zbrodnię do jednego, jedynego miasteczka. O takich “Buczach" w naszym kraju dowiadujemy się i będziemy dowiadywać, gdy armia ukraińska wyzwoli kolejne terytoria. O każdej z nich należy mówić osobno. Bucza nie jest jedyna, chociaż dzisiaj najbardziej krzycząca." i jakby na zawołanie za chwilę świat obiegają kolejne doniesienia z Borodzianki, Hostomela, Husariwki i Irpienia o torturowanych i gwałconych dzieciach i zdjęcia matek piszących na plecach maluchów numery telefonów do rodziny, na wypadek, gdyby same zginęły.
A matkom do których docierają te wieści łzy płyną z oczu. Nigdy nie możesz być niczego pewna, czytają między wersami. Bo lęk towarzyszy matce na zawsze.
Zobacz także:
Alona Ruben: Te kobiety przyjechały często z jednym bagażem
Dramat ukraińskich matek. Tak podpisują dzieci na wypadek swojej śmierci
"Zgwałcili mnie jeden po drugim. Mój syn płakał w kotłowni" - szokujące zeznania Ukrainki