Lubię się bać!

Bez makijażu, ze zmarszczkami, zapłakana, blada. Taka jest w filmie "Camille Claudel 1915" - jako rzeźbiarka zamknięta w zakładzie dla obłąkanych. - W każdej nowej roli musi być trudno. Kiedy nie ma wyzwań, sama je wymyślam - mówi w rozmowie z TS Juliette Binoche. Urocza ryzykantka z własnym patentem na młodość.

Nie wyobraża sobie siebie w amerykańskiej komedii romantycznej lub tasiemcu. Woli ambitne projekty
Nie wyobraża sobie siebie w amerykańskiej komedii romantycznej lub tasiemcu. Woli ambitne projektyGetty Images

Twój STYL: Twój tata, tak jak Camille Claudel, był rzeźbiarzem. Nie chciałaś pójść tą drogą?

Juliette Binoche: - Kiedy byłam dziewczynką, nawet mnie trochę uczył. Któregoś dnia dał mi do ręki kulę gliny i powiedział: "Popatrz na księżyc!". Zrozumiałam, że tworzenie kształtów może być fascynujące. Ale obróbka kamiennych bloków wydała mi się za ciężka. Wybrałam malowanie. W liceum artystycznym uczyłam się jednocześnie aktorstwa i malarstwa. I chociaż ostatecznie zwyciężyło kino, nadal maluję, gdy mam czas. A spośród zajęć taty znacznie bardziej ciekawiła mnie animacja lalkowa.

Pamiętam, że kiedyś grałaś kobietę podkładającą głos pod marionetki i mówiłaś mi wtedy, że to bardzo osobista historia...

- Bo jako mała dziewczynka obserwowałam tatę przy pracy. Chciałam tak jak on za pomocą lalek i modulacji głosu odgrywać najbardziej nieprawdopodobne historie. A kiedy rodzice się rozwiedli i trafiłam do szkoły z internatem, to zabawy z lalkami pomogły mi przetrwać ten pierwszy w życiu traumatyczny okres. Czułam się zdradzona, nikomu niepotrzebna. Zamknęłam się więc w świecie wyobraźni. Dziś myślę, że wtedy narodziła się Juliette - mała aktorka, uciekająca w granie i udawanie przed światem, który ją przerażał i którego nie rozumiała.

Dziś duża Juliette fenomenalnie zagrała Camille Claudel. Wielu widzów pamięta zapewne film z Isabelle Adjani...

- Zapewne, ale nasz dotyczy innego okresu jej życia. Mniej znanego. To trzy dni w roku 1915. Zdiagnozowana jako schizofreniczka, ubezwłasnowolniona przez rodzinę Camille już od dwóch lat jest zamknięta w szpitalu psychiatrycznym pod Awinionem. My wiemy, że nie wyjdzie stamtąd przez 28 lat, aż do śmierci. Ale ona ma nadzieję. Czeka na wizytę brata, Paula, jedynej osoby z rodziny, z którą ma kontakt. Matka i siostra się od niej odcięły. Nasz film jest bardzo daleki od filmu z Adjani, który koncentruje się na młodzieńczej fascynacji Rodinem, ich miłości i artystycznym dojrzewaniu Camille.

Kiedy kochała się w Rodinie, miała 20 lat. Ty grasz ją, kiedy ma około pięćdziesiątki. Reżyser podkreślał, że Camille w filmie i ty prywatnie jesteście w tym samym wieku. Czujesz się jej bliska?

- Jako szesnastolatka przeczytałam książkę o niej, "Kobietę" Anne Delbée. Powiesiłam w pokoju plakat ze zdjęciem Camille i patrzyłam na niego dzień w dzień przez trzy lata. Trudno się nią nie fascynować. Przez całe życie musiała walczyć o prawo do siebie. Idąc za swoim talentem sprzeciwiła się normom, które zamykały kobietę w domu. Z miłości do Rodina, którym zresztą musiała się dzielić z inną kobietą (żoną Rose - red.), naraziła się na niechęć najbliższych, obyczajowy skandal i wykluczenie. A odchodząc od mistrza, ratowała i kobiecą dumę, i wolność artystki. To zmaganie widać w jej pracach. Wyrzeźbione w kamieniu albo brązie, mają chropowatą fakturę, a jednocześnie wydają się nam delikatne i ciepłe.

Ty też lubisz niezależność i stawianie na swoim?

- Bardzo! Kiedyś nawet wyrzucono mnie z pewnego filmu o... ruchu oporu! Nie znoszę gotowców. Powiedziałam reżyserowi, że nie podoba mi się sposób prowadzenia aktorów. Nudzi mnie to, co już znam. Lubię się bać, szukam nowych zadań. A jeśli nie znajduję, sama je sobie stwarzam.

Nie poprawiam urody. Moje zmarszczki to całe moje życie. Dla aktorki - skarb.

Wracając do Camille Claudel, to jedna z ulubionych ikon feministek. Zgadzasz się z taką etykietką?

- To zależy, jak się interpretuje jej losy. Na pewno była obiektem zawiści patriarchalnie nastawionych ludzi ze świata sztuki. W szkołach artystycznych pod koniec XIX wieku kobieta mogła być modelką, ale nie artystką. A już na pewno nie rzeźbiarką. To było zarezerwowane dla mężczyzn. August Rodin, który odkrył talent uczennicy i pomagał jej się rozwijać, nagle przestraszył się: podopieczna go przerosła. Szeptano nawet, że on wzoruje się na niej!

A paryscy intelektualiści wołali: "Bunt przeciw naturze! Kobieta geniusz"!

- Podobnie było z Paulem Claudelem, pisarzem i poetą, bratem Camille. Wyczuwał w niej iskrę bożą i siłę, której sam nie miał. Być może dlatego - mimo sugestii lekarzy - nie chciał zgodzić się na zwolnienie siostry ze szpitala, o co latami zabiegała. Ale wątek feministyczny reżysera filmu tak bardzo nie interesował. On raczej zrobił opowieść o spotkaniu z nieznanym, o transcendencji.

A czy Juliette Binoche jest feministką?

- Nie należę do kobiet, które wychodzą na ulice i demonstrują przeciw nierówności płci. I nie dlatego, żebym uważała, że ona nie istnieje. Jednak zamiast wdawać się w dysputy, wolę twórczo kierować własnym życiem. W Camille zaimponowała mi ogromna kreatywność. Nawet wtedy, gdy uwięziona w szpitalu nie mogła już rzeźbić, rozwinęła własny wewnętrzny świat. To był warunek przetrwania. Odnosząc to do współczesnych kobiet - także do siebie - jestem za tym, żebyśmy same "rzeźbiły" własne kariery. Nie oglądając się na innych ani na okoliczności.

- Ja wiem już, że trzeba zabiegać o pracę z reżyserami, których się szanuje i podziwia, choć często oznacza to ryzyko, brak kasy czy poświęcenie własnej urody. Nie narzekam na brak ciekawych ról. Sama je wyszukuję.

Juliette Binoche i Bruno Dumont
Juliette Binoche i Bruno DumontGetty Images

Lista reżyserów, z którymi pracowałaś, zwala z nóg. Ale dlaczego chciałaś spotkać się z Brunonem Dumontem? Ten były nauczyciel filozofii, reżyser samouk słynie z tego, że nie angażuje aktorów zawodowych. A ty podobno sama do niego zadzwoniłaś.

- Zawsze lubiłam jego filmy, więc chciałam go lepiej poznać. Ale wcale nie było mi łatwo przekonać go, żeby mnie zaangażował. On boi się aktorskiej maniery.

Przed rozpoczęciem zdjęć mówiłaś o nim w TS: "Aktor czasem ma za dużą świadomość, za bardzo się stara, chce coś udowodnić. Dumont woli skromniejszy sposób opowiadania".

- I właśnie to mnie zafascynowało. Wiesz, że Bruno zamiast scenariusza dał mi tylko kilka listów Camille? Chciał, żebym improwizowała, ale słowami z jej korespondencji. Bo dla niego improwizacja równa się prawdzie.

Tę prawdę w filmie uzyskał też dzięki udziałowi osób niepełnosprawnych umysłowo. Tłumaczył, że twoja obecność wśród nich nawiązuje do sytuacji Camille. Ona też była inna od swoich współtowarzyszy. Z naszą dzisiejszą wiedzą jasne jest, że się do zamknięcia nie kwalifikowała.

- Pierwszy raz w życiu grałam z osobami niepełnosprawnymi. Nie wiedzieli, kim jestem. Zawsze pozostawali nieprzewidywalni. Co ciekawe, ci ludzie cały czas byli sobą, a więc mieli nade mną przewagę. Ale to dobrze, bo moja Camille miała się czuć bezbronna. Również dlatego reżyser zdecydował, że gram bez makijażu. Chodziło o to, by między obiektywem a bohaterką nie było niczego, za czym można się ukryć. Uznałam, że to dobry punkt wyjścia.

Większość aktorek chce ładnie wyglądać na ekranie...

- Kiedy gra się całą sobą, każdym nerwem, to wygląd w ogóle nie ma znaczenia.

Nie uważasz się za piękną kobietę?

- Raczej widzę to tak: mam plastyczną, żywą twarz. Mogę ją zmieniać, wyrażać mnóstwo emocji. Dla aktorki w moim wieku to skarb. A piękna czułam się tylko kilka razy w życiu. Ale nie przed kamerą, tylko w sytuacjach prywatnych, kiedy byłam naprawdę szczęśliwa.

Kiedy rodzice się rozwiedli, uciekłam w świat teatru lalek - granie i udawanie.

Nigdy nie stosowałaś botoksu? Nawet kiedy byłaś twarzą Lancôme?

- Ani wtedy, ani tym bardziej teraz. Moja twarz i zmarszczki są moje. Naturalne. To ja i całe moje życie. Natomiast od czasu do czasu chodzę na masaże twarzy. Anthony Minghella, reżyser "Angielskiego pacjenta", polecił mi sesje u Su-Man Hsu, słynnej londyńskiej masażystki. Po każdej wizycie czuję się zrelaksowana i odnowiona.

Choć masz Oscara za ten właśnie film, nie ma chyba dwóch bardziej wykluczających się pojęć, jak "Juliette Binoche" i "hollywoodzka gwiazda".

- Wyobrażasz sobie mnie w amerykańskiej komedii romantycznej? Albo w tasiemcowym serialu, gdzie w 1594. odcinku gram wciąż tę samą bohaterkę? To zaprzeczenie wszystkiego, o czym rozmawiałyśmy. Trzymam się z dala od Hollywood, bo nie chcę być częścią tego systemu. Szkoda mi czasu na filmy, które są miałkie i nie podejmują spraw ważnych dla mnie i innych ludzi. A w kinie komercyjnym wypadłabym fatalnie. Jestem tego więcej niż pewna! (śmiech)

Czy Camille nadal w tobie siedzi?

- Na początku zdjęć jej obecność w mojej głowie była wręcz dojmująca. Zdarzały mi się nawet wybuchy płaczu. Ale gdzieś tak w połowie kręcenia filmu przyszła jakaś lekkość, radość. A po zakończeniu zdjęć poczułam, że muszę pojechać do Villeneuve-sur-Fère w Pikardii, jej rodzinnych stron, do których tak bardzo chciała uciec z tego szpitala. Nawiązałam kontakt z potomkami jej siostry, spotkałam się z nimi, porozmawiałam. Coś się dopełniło, zamknęło. Jestem gotowa na nowe.

Rozmawiała: Mariola Wiktor

TWÓJ STYL 5/2014

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas