Małgorzata Braunek: Mam do siebie dystans

Miała 67 lat. Przegrała walkę z chorobą nowotworową. Jeszcze kilka dni temu przyjaciele i fani zbierali pieniądze na dalsze leczenie Małgorzaty Braunek, a ona sama nie traciła optymizmu i uśmiechu, który z pewnością zapamiętali wszyscy, którzy kiedykolwiek ją spotkali, choć mówiła, że jest pogodzona. Przypominamy wywiad, który przeprowadziliśmy z Małgorzatą Braunek przy okazji ukazania się jej książki "Jabłoń w ogrodzie, morze jest blisko".

Małgorzata Braunek na planie serialu "Miłość nad Rozlewiskiem"
Małgorzata Braunek na planie serialu "Miłość nad Rozlewiskiem"AKPA

Buddystka, matka, aktorka - Małgorzata Braunek. Niezapomniana Oleńka Billewiczówna z "Potopu", Izabella Łęcka z "Lalki" czy Irena z "Polowania na muchy".

Anna Piątkowska, Styl.pl: Po wielu latach nieobecności na ekranie wróciła pani kilka lat temu rolą w "Tulipanach" Jacka Borcucha i od razu została pani nagrodzona. Niedawno mogliśmy oglądać panią w serialach "Nad Rozlewiskiem". Zatęskniła pani za filmem?

Małgorzata Braunek: - To nie o to chodzi, że zatęskniłam, po prostu znowu otworzyłam się wewnętrznie na granie.

Obserwując pani bohaterkę w "Rozlewisku" mam wrażenie, że jest w niej całkiem sporo Małgorzaty Braunek.

- Moja bohaterka Basia ma trochę podobną filozofię do mojej, bycia osobą pogodzoną ze sobą, ze światem, rzeczywistością wokół.

Czy aktor, kreując rolę, wiąże się emocjonalnie ze swoją postacią?

- Oczywiście, że tak, choć wiele zależy także od tego, ile ta postać kosztuje go wysiłku. Jeśli porównać postać Barbary z "Rozlewiska" z rolą, którą zagrała u Krystiana Lupy i którą zadebiutowałam tak właściwie na scenie, można to sobie uzmysłowić. Te dwie postaci są nieporównywalne. O wiele więcej wkładam emocji w tę rolę teatralną.

Powróci pani do filmu?

- Nie planuję niczego.

Muszę do tego wrócić, choć wiem, że to dla pani śmiertelnie nudne już - kiedy piękna aktorka u szczytu kariery  postanawia skończyć z graniem. Z pani książki "Jabłoń w ogrodzie, morze jest blisko" wiem, że nie była to decyzja powodowana zagubieniem czy niepewnością, ale całkowicie świadome posunięcie.

- Tak, to było całkowicie świadome. Ja miałam wówczas 33 lata, to była - jak na mój wiek - bardzo dojrzała decyzja.

Jako Oleńka Billewiczówna w "Potopie"
Jako Oleńka Billewiczówna w "Potopie"PieńkowskiEast News

Nie spotykała się pani wówczas z głosami, że gwieździe "odbiła woda sodowa"?

- Zawód, który uprawiałam to zawód wolnych ludzi. Moja decyzja została uznana za dojrzałą i przemyślaną, nie odczuwałam wówczas żadnej presji otoczenia, czy głosów na temat tego, co robię. A z drugiej strony nie interesowało mnie to, co inni mają do powiedzenia na temat mojego życia, bo to jest moje życie. To podobna sytuacja do tej, kiedy Marek Kondrat ogłosił, że rezygnuje z aktorstwa. Można tego oczywiście żałować z jednego tylko punktu widzenia: szkoda, że nie dostarcza widzom, w tym także mnie, przyjemności oglądania go. Natomiast ja bezwzględnie szanuję jego decyzję, bo to jest jego życie.

Wcześniej była pani osobą religijną?

- Tak, ta sfera życia była dla mnie ważna.

A czemu akurat buddyzm?

- Chrystus powiedział: Szukajcie a znajdziecie. Ja szukałam i znalazłam. Nie ma znaczenia, czy ja znajduję to, czego szukałam blisko mnie, czy gdzieś indziej. Filozofia Wschodu przeniknęła w tamtym okresie na Zachód i nie było wówczas jakiegoś wielkiego problemu ze znalezieniem tego typu informacji. Było to modne, inspirowało ludzi, było otwarciem innych drzwi percepcji.

Myśli pani, że dziś osoby poszukujące mają łatwiej?

- Paradoksalnie z jednej strony jest łatwiej, bo jest bogatsza oferta, więcej możliwości, jest większy wybór. Ale z drugiej strony trudniej się zdecydować. Kiedyś może i było trudniej, ale było też ciekawiej. Z jednej strony grupa buddystów była mała, teraz grup jest dużo więcej, ale czuliśmy, że jesteśmy prekursorami, wprowadzamy jakąś nowość. To była grupa, skupiająca takie osoby jak Wojtek Eichelberger czy  Jacek Santorski - awangarda społeczna.

To było ważne dla was wówczas?

- Ja wtedy nie miałam świadomości tego, że to jest ważne.

Wychowywała pani dzieci w duchu buddyzmu?

- Nie. Na nic nie namawiałam moich dzieci. Siłą rzeczy ta filozofia przenikała do naszego wspólnego życia, ale nie wymagam od dzieci, żeby podążały moją ścieżką. Ta filozofia jest w jakimś stopniu im bliska przez sam fakt, że ja jestem z nią związana i była obecna w naszym domu, ale wybór ich drogi życiowej należy do nich.

Dzieci w pewnym okresie lubią być podobne, nie wyróżniać się. Czy wówczas religijna  inność nie była problemem?

- W naszym domu panuje wielka tolerancja i poszanowanie dla innych religii. Nigdy nie zabraniałam dzieciom, np. chodzenia na religię, kiedy moja córka Orinka była mała, czytałam jej Biblię dla dzieci. Później sama zdecydowała, że nie chce chodzić na lekcje religii.

Jest pani nauczycielem buddyzmu, czy to jakieś szczególne obowiązki? Jaki ma to wpływ na pani życie?

- Nauczyciel w buddyzmie to przewodnik duchowy. Nie mam więc obowiązków takich jak, np. wykłady od 9 do 17, zresztą moja rola to nie wykłady, ale inspirujące rozmowy, wspólne medytacje, bycie razem czy wspólnotowe działanie. Oczywiście są takie dni, kiedy wspólnie medytujemy, rozmawiam wówczas także z moimi uczniami.

Co daje medytacja?

- Medytację mogą praktykować wszyscy, nie jest ona związana wyłącznie z buddyzmem. Medytacja jest takim stanem całkowitego wyciszenia, zatrzymania się w biegu tego, co na zewnątrz, ale i tego naszego wewnętrznego chaosu, natłoku myśli. To jest tak, jakby nagle zatrzymać to wszystko i "osadzić" się w sobie. To, czego doświadczamy podczas medytacji jest absolutnie indywidualne, nie ma żadnych dogmatów, które muszą być z zewnątrz przyjęte.

To trudne, nawet jeśli mówimy o siedzeniu bez ruchu w jednej pozycji przez kilkanaście minut i nie myślenie o niczym.

- Jesteśmy w tak ogromnym ruchu wewnętrznie, że nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić bezruchu przez kwadrans. To nie o to chodzi, żeby stosować jakieś metody stopowania własnego ciała - ja unieruchamiam swoje ciało, ale głowa najpóźniej do tego dołącza, bo myśli wciąż gdzieś przepływają. Ale właśnie o to chodzi, żeby te myśli swobodnie przepływały, bo wówczas jesteśmy w stanie zaobserwować nasze własne myśli. Myślimy cały czas, ale nie jesteśmy tego świadomi, nie skupiamy się na tym. To tak, jak z oddychaniem. Dzięki medytacji możemy te myśli obserwować. Jeśli ich nie popędzamy, same zwalniają i wszystko to dzieje się bardzo naturalnie.

W książce przytacza pani anegdotkę o swoim wnuku, który zapytany przez panią, o czym myśli podczas medytacji, odpowiedział: no jak to, o niczym, tak jak mówiłaś... A jednak nie chodzi o to, żeby o niczym nie myśleć.

- Medytacja to dla nas bardzo naturalny stan, zwłaszcza dla dzieci, my, dorośli od tego odeszliśmy i dlatego mamy problemy, żeby się w tym stanie na nowo odnaleźć.

Przez lata rodzice i nauczyciele powtarzali nam, żebyśmy nie myśleli o niebieskich migdałach, no to przestaliśmy.

- Tak, to właśnie był rodzaj medytacji. Albo taki rodzaj zapatrzenia, kiedy mówili: gdzie tak patrzysz, a my nie patrzymy nigdzie. Dzieci często zastygają w takim stanie zapatrzenia, ja to właśnie obserwuję u moich wnuków. Siedzi i jest w tym konkretnym momencie. Nam się wydaje, że bez myślenie nie jesteśmy obecni, a jest przeciwnie - kiedy uwalniamy się od myślenia, to jesteśmy totalnie obecni tu i teraz.

Medytacja przynosi jakieś wymierne korzyści?

- Tak, stajemy się bardziej uważni, wyciszeni, zatrzymujemy się w biegu.

Książka "Jabłoń w ogrodzie, morze jest blisko" zaczyna się od pytania: kim jestem. Kim jest Małgorzata Braunek?

- Jestem buddystką, matką , aktorką - wszystkim tym bywam. Nie jest się kimś stale, ale w odniesieniu do jakiejś sytuacji, jestem matką, gdy jestem w relacji z dziećmi, jestem babcią, gdy spotykam się z wnukami. Nie jest dobrze, gdy nam się mieszają te role albo gdy pozostajemy w jednej roli, podczas gdy zmieniają się konteksty. W głowie mamy takie identyfikatory przypisane do określonych ról i wybieramy sobie taką ulubioną i wszędzie ją pokazujemy, ale ten identyfikator sprawdza się tylko w jakiejś określonej sytuacji lub kontekście. Wydaje mi się, że raczej bywa się kimś. W momencie, gdy bardzo się utożsamiamy z jedną tylko naszą rolą, wówczas tak naprawdę nie wchodzimy w relacje, stawiamy granice. Nie komunikuję wszystkim, że jestem buddystką, bo ma to znaczenie np. wówczas, gdy medytuję, ale nie jest ważne, kiedy kupuję owoce.

A lubi pani Małgorzatę Braunek?

- Czasami tak, a czasami nie. Mam nadzieję, że mam dystans do siebie. Chyba zawsze go miałam, bo jeszcze jako bardzo młoda osoba byłam w stosunku do siebie krytyczna. Teraz jestem może bardziej pobłażliwa, bo też tak bardzo nie skupiam się na sobie, nie jestem tak ważna dla siebie samej, jak byłam kiedyś. Dzięki temu mam większy luz i dystans do siebie.

Rozmawiała Anna Piątkowska
 

Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas