Marcin Kącki: Żyjemy w kulturze idiotów

- Jeszcze nigdy tak wielu ludzi nie składało obietnic innym, że zostaną kimś i nie było tak wielkiego rozczarowania, kiedy na końcu okazuje się, że to pic - mówi w rozmowie z Anną Piątkowską reporter Marcin Kącki, autor wydanej niedawno powieści "Fak maj lajf".

Marcin Kącki – dziennikarz „Gazety Wyborczej”, reporter „Dużego Formatu”. Zajmuje się dziennikarstwem śledczym, społecznym i historycznym. Jeden z najbardziej utytułowanych reporterów w Polsce
Marcin Kącki – dziennikarz „Gazety Wyborczej”, reporter „Dużego Formatu”. Zajmuje się dziennikarstwem śledczym, społecznym i historycznym. Jeden z najbardziej utytułowanych reporterów w PolsceMałgorzata Kujawka&nbsp

Czytając "Fak maj lajf" - twoją pierwszą książkę nie będącą zbiorem reportaży odnoszę wrażenie, że świat, w którym żyją jej bohaterowie jest pusty, głupi i obrzydliwy. Naiwnie powiem - nie ma tam żadnego pozytywnego bohatera. Tak widzisz rzeczywistość wokół siebie?

Marcin Kącki: - Myślę, że świat moich bohaterów nie jest tak zły jak rzeczywistość, która zawsze przegania nasze obawy, wyobrażenia i lęki. Świat w "Fak maj lajf" jest trochę przerażający, bo przecież to świat ludzkich namiętności, którymi karmi się show-biznes, media, polityka - władzą, pieniędzmi, seksem, czyli najsilniejszymi afrodyzjakami. Gdy nakłada się na to rewolucja komunikacyjna, w której wszystko mamy podane pod twarz - lenistwo intelektualne przychodzi nam łatwiej. Więcej, ono jest promowane. To sytuacje, gdy człowiek słyszy codziennie z telewizji, że jeśli chce osiągnąć sukces, musi wystąpić w telewizji, zrobić z siebie idiotę i nie tylko mu za to zapłacą, ale jeszcze będą go wozić po Polsce i pokazywać jako człowieka wielkich talentów. Żyjemy, jak pisał amerykański dziennikarz Carl Bernstein, w kulturze idiotów. Czy to zidiocenie cię tak przeraziło?

- Ten świat nie jest przerażający, on jest po prostu fasadowy - wszyscy udajemy kogoś innego, albo chcielibyśmy być kimś innym, albo gramy na wielkiej scenie, która okazuje się tylko scenografią. Każdy z moich bohaterów coś gra -  to gra pozorów.

Już z okładki wiemy, że w książce nie ma prawdziwych postaci i zdarzeń, ale i tak od pierwszych zdań mam wrażenie, że znam bohaterów, że słyszałam o nich i czytałam w mediach. Są bohaterami mojego świata, twojego, naszej wspólnej przestrzeni zbudowanej przez kod kulturowy. Gdzieś z tyłu głowy zostają w nas przecież te wszystkie zasłyszane historie, urban legends, bohaterowie z pierwszych stron bulwarówek.

- Nie zakładałem żadnych kluczy pisząc tę książkę, nie wyobrażałem sobie żadnych prawdziwych bohaterów. Jestem zawodowym reporterem, żyję z tego, to jest mój świat, moja pasja. I, oczywiście, gdzieś ten świat, który widzę jako reporter odkłada się we mnie, w głowie, przenika mnie. Elfride Jelinek mawia, że pisze, by zwymiotować to, co wokół, to na co się nie zgadza. Być może zwymiotowałem pisząc tę książkę. Ktoś mi powiedział, że musiał wziąć prysznic po przeczytaniu "Fak maj lajf". Świetna recenzja, o to chodziło.

Potwierdzam. Ten świat oblepia, ale brniesz w niego dalej.

- Wszyscy moi bohaterowie są dobrymi ludźmi, albo przynajmniej takimi byli. Wspólnym mianownikiem są dla nich marzenia - by być kimś innym niż są, dlatego budują świat fasad i scenografii.

Jedna z bohaterek chce być pogodynką i zrobi bardzo dużo, żeby osiągnąć cel. Takie mamy marzenia?

- Dziś ambicje młodych ludzi w dużej mierze opierają się na sukcesie medialnym. Świat show-biznesu i telewizji pokazał im, że bardzo szybko można zrobić karierę: zaśpiewać hymn Polski, albo go wypierdzieć, nie trzeba mieć wcale talentu, można zrobić z siebie kompletnego idiotę, ale to się przecież dobrze sprzedaje. Za tym idą pieniądze. Młodzi ludzie chcą być sławni. Ten "fejm" to jest Facebook - to jest mikrosława, lajki i żebrolajki. To namiastka wielkiej sławy, do której tęsknią. Gdybym był lekko zdemoralizowanym 15-latkiem a rodzice namawiali mnie na studia, które ich zdaniem są przepustką do lepszego życia, miałbym prawo powiedzieć im: "Starzy, gdzie wy żyjecie, przebiorę psa za motyla, rzucę z balkonu, dostanę 20 mln kliknięć i stałą kasę z reklamy na youtube".

Nie trzeba być nawet pogodynką...

- Pogodynka to się musi jeszcze natyrać, zainwestować w ładne uzębienie, pochodzić w tej miniówce przed kamerą, zanim ją wezmą do reklamy biura turystycznego.

I, twoim zdaniem, to nie jest przerażające?

- Nie ma się co obrażać na ten świat. Staram się nie używać przymiotników, cały świat wokół nas to są przymiotniki, gradacja pojęć, bo wszystko jest marketingiem, pędem do tego, żeby jeszcze lepiej sprzedać. Każdy chce więc nazwać swój produkt jeszcze lepszym albo jeszcze bardziej przerażającym i w efekcie kończą nam się słowa. Zaczęliśmy używać wielkich słów do małych spraw i przez to one straciły znaczenie, a te małe sprawy wcale nie stały się przez to większe. Ten świat moich bohaterów jest inspirujący, pełen różnych przedziwnych mechanizmów. Widać rozdźwięk między tym, jakimi chcieliby być naprawdę, a tym, kim się stali. To jest świat, w którym rozmijają się ludzkie marzenia z rzeczywistością. Jeszcze nigdy tak wielu ludzi nie składało obietnic innym, że zostaną kimś i tak wielkiego rozczarowania, kiedy na końcu okazuje się, że to pic. To historia Marka Zuckerberga, właścicieli innych social mediów, którzy stworzyli wielką obietnicę, że każdy może być kimś. Wielu myśli, że za tym czymś pójdą prawdziwa władza i pieniądze.

A tak nie jest? Bycie blogerką modową daje rząd dusz...

- Jest w książce taka scena, kiedy aktor grający w serialach czyta ranking popularności różnych postaci medialnych. I widzi, że spadł w nim o ileś miejsc, a awansowała dziewczynka, która potrafi językiem grać na gitarze. On jest narcyzem, wkurzonym, bo musi jeszcze bardziej odrzucić swoje człowieczeństwo, musi się kompletnie zhańbić, żeby awansować w tych rankingach. Żyjemy w czasach, gdzie jeszcze mocniej gwarancja popularności jest odwrotna od umiejętności, talentu i przyzwoitości.

Rzeczywiście, do tej pory to była domena polityków.

- Tak, dotyczy to nie tylko mediów, ale i polityków - na tym opiera się przecież populizm. Trochę te światy zaczynają się na siebie nakładać: świat show-biznesu, polityki i finansów. To oczywiście nie jest domena XXI wieku, bo ludzkie namiętności, czyli chciwość, chęć władzy i popularności zawsze były takie same. Może nie mamy zbyt dokładnych danych ze średniowiecza, ale pierwsze afery finansowe, to Holandia w XVI wieku, polityczne od zarania dziejów, ale po raz pierwszy tak silnym współgraczem są media i internet - tego jeszcze nie było. I po raz pierwszy każdy może w tym uczestniczyć. Zniknęły różne firewalle, bariery, a nawet poczucie obciachu.

- Jedna ze znajomych dziennikarek napisała w dyskusji na fejsie, że jej nie interesują nazwiska redaktorów naczelnych, ona się na tym nie zna, nie interesuje jej to. Napisała coś, co kilka lat temu byłoby obciachem. Dziś niewiedza nie tylko obciachem nie jest, ale to wręcz kod kulturowy, który buduje tożsamość. Kto dostał Nobla z literatury? A kogo to obchodzi, skoro zabito mojego ulubionego bohatera w serialu. Ona ma wspólnotę kulturową z innymi, którzy nie tylko myślą tak jak ona, ale się tym chwalą.

- Jeśli moi studenci nie chcą się kłócić ze mną o to, kim chcą być, bo w zasadzie to ich nie interesuje, ale potrafią się kłócić zażarcie o to, dlaczego bohater serialu został zamordowany przez scenarzystę, to nie tylko doszło do tej gradacji, o której mówiłem wcześniej, ale też do infantylizacji rzeczywistości. Obawiam się tego o tyle, że takimi ludźmi, którzy żyją głównie rozrywką łatwiej sterować w dobie rosnącego znów populizmu.

Dla mnie to po prostu przeniesienie akcentu z życia realnego do wirtualnego. Być może w grach potrafią budować strategie oparte na przemyśleniach, o których brak posądzasz ich w realu.

- Nie wiem, w jaki sposób może się przydać do życia obejrzenie pięciu sezonów "Gry o tron". Nie wiem, o co to wzbogaca, czy przygotowuje młodego człowieka jakoś do życia. To po prostu czysta rozrywka.

Fak maj lajf
Fak maj lajfStyl.pl/materiały prasowe

To jest rozrywka, jak mówisz, ma relaksować. No chyba, że rozważamy to w kategoriach straty czasu.

- No właśnie to jest cholerna strata czasu. Chyba jeszcze nie było tak bezgranicznie rozległej, darmowej rozrywki. Kiedyś ludzie mieli czas na rozrywkę i na swój rozwój, ale nie rozwój w sensie kolejnych punktów do CV, a wzbogacanie się intelektualne, duchowe, poznawanie czegoś, co jest fascynujące, co daje nie tylko oddech chwilowy jak przy rozrywce, ale też pobudza do myślenia, inspiruje. Jesteśmy istotami leniwymi intelektualnie w gruncie rzeczy, trzeba nas kopać po dupach, żebyśmy myśleli. A jak nie myślimy, to wybory wygrywa jakiś histeryk, bo na chwilę się zdekoncentrowaliśmy i daliśmy się uwieść różnym rozrywkowym hasłom.

Świadomość twoich bohaterów kształtują bulwarówki. Rzeczywiście jest z nami tak źle?

- Bulwarówki nie są naszym wymysłem, wyrosły z tzw. żółtej prasy w drugiej połowie XIX wieku w krajach cywilizacji anglosaskiej. William Hearst stworzył prasę, która była narzędziem w walce z przeciwnikami politycznymi. Został zresztą sportretowany świetnie w filmie "Obywatel Kane" Orsona Wellesa, jako człowiek, który oddaje  swoje człowieczeństwo, ale wtedy miało to jeszcze taki trochę gangsterski wymiar. Dzisiaj normą obyczajowo-społeczną jest, że tabloidy pełnią rolę liderów opinii. Dziennie sprzedaje się około 10 milionów sztuk prasy bulwarowej w Wielkiej Brytanii. W Polsce "Fakt" czy "Super Express" ciągle jeszcze są na poziomie gazet poważnych, np. "Gazety Wyborczej", więc to nie jest polski casus, że bulwarówki mają wpływ na ludzi, ale oczywiście są one wyznacznikiem braku edukacji. To, że ktoś czyta o tym, że wieloryb płynie w górę rzeki albo, że naukowcy z Rosji wyhodowali szczuro-sałatę, albo że ktoś podpiera szafę przez trzy dni oznacza, że ludzie szukają w tych gazetach nie informacji, ale rozrywki właśnie. Problem polega na tym, że tego rodzaju prasa często łączy rozrywkę i informację, w efekcie czytelnik traci rozeznanie między tym, co jest prawdą, a co fikcją. Taka była geneza fejk newsów.

Jest też druga strona - bohaterowie fotoreportaży zgadzają się na ustawki i w gazecie pojawia się sesja, w której aktor odbiera dziecko z przedszkola. Musi zaistnieć w mediach, żeby podtrzymać popularność. Obydwie strony w to grają.

- Ludzie oglądają świat celebrytów, bo chcieliby być tacy jak oni. Tak było w PRL-u, kiedy puszczali nam serial "Dynastia" i mogliśmy zobaczyć zupełnie inny świat, o którym tylko mogliśmy marzyć. Paradoksalnie często cieszymy się z krzywdy celebrytów, że ich też spotykają nieszczęścia, że są tak samo śmiertelni choć żyją w tym lepszym, wymarzonym przez nas świecie. Najważniejsze jednak jest, że za całym tym biznesem stoją humaniści - naczelni tabloidów, szefowie programów emitujących te bzdury w telewizji. To są ludzie, którzy wiedzą jak sterować innymi i to rodzi niebezpieczeństwo, bo ten aparat zaprzęgnięty do polityki może rodzić potwory.

W książce nie pada nazwa miasta, ale jest ono dosyć oczywiste. Wydaje mi się jednak, że Polska poza Warszawą nie wygląda tak, że to inny świat.

- Myślę, że wszędzie tak wygląda, choć Polska jest warszawocentryczna. Wszystko, co się dzieje w sferze polityki, finansów, mediów czy show-biznesu, dzieje się w Warszawie. To jest duże miasto, które jak wir wchłania wszystkie namiętności. Ludzie są przez ten wir wsysani, on kręci się w jedną stronę, a kto się nie podporządkuje - wypada.

Ta książka jest też o dziennikarzach. I to dosyć żałosny obraz ludzi związanych z mediami.

- Każdy bohater tej książki może powiedzieć: "Fak maj lajf". Mamy chłopaka, który przychodzi na staż do tabloidu - jego marzeniem jest być dziennikarzem, zobaczyć wydrukowany tekst podpisany własnym nazwiskiem.

Jak każdego z nas na początku tej drogi.

- Ale on musi pisać teksty, pod którymi wstyd się podpisać, bo okazuje się, że każde jego dzieło opisujące rzeczywistość jest nieatrakcyjne, trzeba je wzmocnić nieprawdą. To jest pozorne oczywiście, bo życie zawsze będzie bardziej fascynujące, niż fikcja. Za każdym razem ktoś mu coś zmienia, gmera i on nie może się z czystym sumieniem podpisać swoim nazwiskiem. Z jednej strony kocha tę prace, a z drugiej jej nienawidzi, bo to nie jest prawdziwe dziennikarstwo - to bipolar, w którym żyje. Cały czas sprawdza granice swojej przyzwoitości.

Kapuściński idealistycznie powiedział, że "do tego, żeby uprawiać dziennikarstwo trzeba przede wszystkim być dobrym człowiekiem".

- Dobry jest tylko Dalajlama. Gdybym miał sobie zadać pytanie o to, czy jestem dobrym człowiekiem, to chciałbym móc na nie odpowiedzieć tak, jak w powiedzeniu: "Chciałbym być tak dobry, jakim widzi mnie mój pies". Choć myślę, że mój pies widzi we mnie zabawnego faceta, który na złość rzuca mu piłkę w kałuże, nakarmi, da miłość, wolność i rozpieści, to jednak człowieczeństwo opiera się na tym, że jesteśmy istotami społecznymi, żyjemy między ludźmi, a nie między psami i nie zawsze udaje nam się być takimi, jak widzą nas nasze zwierzaki. W tej książce jest kilka postaci, które wchodzą w dorosłość. Na "dzień dobry" są nauczone, że jeśli chcesz przetrwać, musisz być nieprzyzwoity. Stażysta dostaje nauczkę, że jeśli chce zrobić karierę i przetrwać w tym zawodzie, musi się przystosować do pewnych mechanizmów medialnych. Dziewczynka, która od małego uczona jest, żeby mówić, że mieszka na bogato i nosi podróbki Nike. Wszyscy oni żyją w świecie fasadowości.

Jak to jest być czwartą władzą, kiedy każdy może być dziennikarzem, chociażby na FB?

- Czwarta władza zawsze źle mi się kojarzyła. Władza ma monopol na przemoc, na opresję. Bardziej podoba mi się angielskie pojęcie "public service", czyli służba publiczna i takiej prasy chcę. Nie wiemy tak naprawdę jeszcze, czym jest FB, ta ogromna ilość blogerów, jakie skutki przyniesie, bo jesteśmy w środku tej rewolucji. Zostaliśmy nauczeni, że dziennikarstwo jest wtedy ważne, kiedy dziennikarz, autor ponosi konsekwencje swoich słów, kiedy bierze odpowiedzialność za to, co pisze, mówi. Kiedy konsekwencją jest utrata wiarygodności. Bloger, vloger, publicystyka internetowa, a już na pewno anonimowe wpisy - to twórczość bez tej odpowiedzialności. Gdybym napisał nieprawdziwy artykuł, byłby skandal, straciłbym nazwisko jako reporter. Anonimowym twórcom newsów to nie grozi, po prostu będą częścią bluszczu informacyjnego. Dopóki dziennikarze myślą o konsekwencjach tego co robią, dopóty dziennikarstwo będzie wiarygodne. Problem leży w fake newsach, którymi karmi czytelników tabloid i internet.

Ale my, dziennikarze też szukamy newsa, który się kliknie, sprzeda. Zazdroszczę tytułu, który wymyśliłeś w książce: "UFO ściągnęło mi garnitur ze sznura" - klikałby się.

- Problem polega na tym, że w tym bluszczu informacyjnym jest tak wiele informacji, że ludzie wierzą nawet w te najbardziej niewiarygodne, jak np. że Hillary Clinton jest członkiem siatki pedofilskiej. Taka informacja przelała się przez internet amerykański i wielu ludzi w nią uwierzyło. Bo problemem, przy tej całej wiedzy dostępnej w internecie, jest brak krytycznego oceniania rzeczywistości. Chyba trzeba na nowo zweryfikować sposób edukacji w szkołach, uczyć, jak postrzegać informacje krytycznie i jak odróżniać prawdę od fałszu. Katastrofa smoleńska uzmysłowiła nam przecież, że część społeczeństwa przestała wierzyć w prawa grawitacji. To wydaje się niesłychane, ale jednak okazuje się być możliwe.

A jaki wpływ na nas dziennikarzy ma konkurencja w postaci mediów społecznościowych?

- Kiedy się pojawiły wszyscy wskoczyli do pociągu z napisem chaos. Ludzie w nim siedzą na fejsie, na blogach, robią swoje historie, a my - tradycyjni dziennikarze - próbujemy ten pociąg dogonić, ale coraz częściej zdajemy sobie sprawę z tego, że chyba nie chcemy na tę stację. Problem w tym, kiedy czytelnicy zorientują się, że to również nie ich stacja, że nic dobrego na niej nie czeka - czego dowodem jest Donald Trump, przy którym dziennikarstwo nie miało szans. Nie wiemy też jeszcze, jak media tradycyjne powinny skutecznie odpowiedzieć na tę skalę darmowej informacji i ich weryfikacji. Ale musimy znaleźć swój pociąg.

"Fak maj lajf" nie jest twoją pierwszą książką - jesteś przecież znanym reporterem, ale jest pierwszą powieścią. Po co ci ona?

- Napisałem tę historię pięć lat temu po rozmowie z Krzysztofem Piesiewiczem. Miałem poczucie, że muszę coś za niego zrobić, odegrać się na rzeczywistości. To była próba znalezienie formuły dla świata, którego nie znam. Napisałem, włożyłem do szuflady, a pięć lat później zgłosiło się wydawnictwo. Myślę, że udało mi się uporządkować pewien świat w tej książce, a może sam tego potrzebowałem.

Anna Piątkowska

Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas