Mateusz Damięcki: Już nie boi się rozłąki
Właśnie rusza na podbój Wielkiej Brytanii, a wspiera go ukochana Paulina. Tylko SHOW aktor opowiada o swoim ostatnim sukcesie oraz o narzeczonej!
Czy to prawda, że zagrasz w przedstawieniu teatralnym w Wielkiej Brytanii?
Mateusz Damięcki: - Tak, będę grał w spektaklu "A Passionate Woman" wyprodukowanym przez znanego i cenionego londyńskiego producenta Davida Pugha. To wielki sukces! Jestem tym szalenie podekscytowany. Tym bardziej, że na casting do tej roli pojechałem nie jako Mateusz Damięcki, który wystąpił w znanych produkcjach, jak "Przedwiośnie", "Jutro idziemy do kina", "Kochaj i tańcz" czy w popularnym show "Taniec z gwiazdami", ale jako polski aktor.
- Po prostu było zapotrzebowanie na młodego, dobrego aktora, więc pojechałem (śmiech). A brytyjscy producenci, nie wiedząc, jak wygląda moja historia w Polsce, spośród wielu wybrali właśnie mnie.
- To są momenty w życiu każdego artysty, kiedy utwierdza się w przekonaniu, że robi to, co robić powinien, i że jego praca ma sens. Jestem bardzo zadowolony, bo nie co dzień dostaje się rolę w spektaklu jednego z najlepszych producentów West Endu.
W castingu wzięło udział bardzo wielu aktorów, w tym kilku z Polski. Denerwowałeś się?
- Naturalnie, chociaż solidnie się do tego przesłuchania przygotowałem. Moja Paulina bardzo mi w tym pomagała. Zresztą ostatnio do każdego castingu przygotowujemy się razem. Ona jest świetnym współaktorem, świetnie "podgrywa". Na przesłuchaniu miałem z tyłu głowy słowa agenta, że casting jest po to, aby pokazać się z jak najlepszej strony. To jest chwila, w której trzeba schować do kieszeni tremę, kompleksy i lęki. I dać z siebie wszystko. Z takim nastawieniem poszedłem.
- Odpowiednio się ubrałem, a nawet zrobiłem sobie fryzurę à la lata 50., bo to z tamtych czasów do współczesności przenosi się bohater przedstawienia. Pamiętam, że po przesłuchaniu poszedłem na spacer po Londynie. Zacząłem robić zdjęcia i nagle pomyślałem sobie: "Właściwie po co ja teraz robię fotki, skoro tu jeszcze wrócę?". To był impuls, przeczucie.
Kiedy już dostałeś rolę, powiedziałeś Anglikom, że jesteś w Polsce bardzo znany?
- O tym, że jestem aktorem z określonym dorobkiem w Polsce, dowiedzieli się już po wybraniu mnie do tej roli. W Londynie miała miejsce następująca scenka. Poszliśmy na piwo. Nagle podszedł do nas jakiś człowiek i zająknął się: "Excuse me, are you...?" Obok mnie siedziały dwie uznane brytyjskie aktorki, Lynda Bellingham i Sue Johnston, a on ku naszemu zaskoczeniu dokończył: "Are you Mateusz Damięcki?". I to mnie poprosił o zdjęcie i autograf. Producent David Pugh, który ma wielkie poczucie humoru, skwitował to, pytając, czy dużo za to zapłaciłem (śmiech).
Boisz się?
- To jest raczej mobilizujący stres. Mam doświadczenie, grałem już za granicą. Pracowałem m.in. w Niemczech i w Rosji. Miałem okazję przebywać w towarzystwie wielkich ludzi sztuki i kultury z całego świata. Pamiętam, że kiedy przed laty w Berlinie odbywała się premiera filmu "Córka kapitana", stałem na czerwonym dywanie u boku wielkich sław. Przede mną George Clooney, a za mną Leonardo DiCaprio. Nasze zdjęcia gigantycznego formatu wisiały później na jednej ze ścian kina głównego na Berlinale. To są momenty, w których okazuje się, że z jednej strony coś jest na wyciągnięcie ręki, a z drugiej... tak daleko od nas.
- Czasami w żartach zastanawiam się, co by było, gdybym urodził się w Stanach Zjednoczonych i tam realizował marzenia? Ale może nie trafiłbym tak dobrze, jak teraz...
Będziesz wiódł "życie na walizkach"?
- Najpierw zamieszkam na dwa tygodnie w Londynie, gdzie będą odbywały się próby do spektaklu. Potem Sheffield i premiera. Następnie trasa do grudnia i co tydzień inne brytyjskie miasto. Później będzie dwumiesięczna przerwa i znów kolejne trzy miesiące na wyspach. Szykuje się więc bardzo intensywny okres.
- Tournée jest już zaplanowane do kwietnia 2014 roku. Raczej nie wyskoczę do domu, nawet na niedzielę. Ale w przerwie świątecznej będę w Polsce i w tym czasie będzie można zobaczyć mnie w spektaklu "Trzy razy łóżko" Jana Jakuba Należytego, w "Dobrym wieczorze kawalerskim" w reżyserii Piotrka Nowaka i w "Kamieniach w kieszeniach" w reżyserii Łukasza Witta-Michałowskiego.
Twoi bliscy wybierają się na premierę?
- Ostatnio miałem premierę w Lublinie. Ku mojemu zaskoczeniu pojawiła się moja agentka, która przerwała wakacje nad morzem. Jak zwykle przyjechała też moja Paulina. Na nią mogę liczyć zawsze. Przyszła z czerwonymi różami - nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich twórców spektaklu. Docenia moją pracę i to jest bardzo miłe. Cieszę się, że mam kogoś, na kim mogę polegać.
Czym Paulina się zajmuje?
- Jest człowiekiem teatru - tancerką, pedagogiem w szkole baletowej w Warszawie i wszechstronną choreografką. Niedawno wróciliśmy z Petersburga, gdzie Paulina wraz z realizatorami z warszawskiego Teatru Roma pracowała przy musicalu "Alladyn Jr.". Spektakl odniósł wielki sukces i oczywiście bardzo mi się podobał. W maju w Białymstoku przygotowała choreografię "Upiora w operze" - światowego hitu scen musicalowych. Również i ta odsłona spotkała się z uznaniem publiczności. Cieszę się z tego i jestem z niej bardzo dumny.
To ważne, by w związku mieć swoją przestrzeń?
- Nie rozpatruję tego w taki sposób. To kwestia wzajemnego dopasowania i uczuć. Sprawy zawodowe nie są tu wyznacznikiem. Z Pauliną nie jestem dlatego, że robi to, co robi. Choć muszę przyznać, że bardzo mi to imponuje i to dzięki pracy w jednej branży poznaliśmy się. Oboje zostaliśmy zaproszeni do projektu "Ławka rezerwowych". Tak się spotkaliśmy i tak już zostało. Pewnie i tak byśmy na siebie trafili, może później, może przy innej produkcji, a może po prostu gdzieś w mieście? Kto to wie?
- Wracając do pytania, własna przestrzeń jest ważna dla każdego z nas po prostu, nie tylko w związku. Istotne jest to, aby mieć chwile tylko i wyłącznie dla siebie.
Teraz będzie ich sporo. Nie obawiasz się rozłąki?
- Mówią, że wielka rozłąka zabija miłość, a mała ją podsyca. Ja wolę inne powiedzenie - rozłąka małą miłość gasi, a wielkie uczucie rozpala. Te same słowa, a w innej konfiguracji, mają totalnie przeciwny wydźwięk. Ja wierzę w to drugie.
Z powodu wyjazdu do Anglii musisz przełożyć swoją wyprawę "żukiem" dookoła świata. Żałujesz?
- Nie, bo jestem pewien, że w końcu wyjadę. To się wydarzy, tylko jeszcze nie teraz. Nie wszystkie marzenia muszę realizować natychmiast.
A jak podchodzisz do porażek?
- Każdą porażkę staram się traktować jak lekcję i wyciągnąć z niej konstruktywne wnioski. Czy to w życiu zawodowym, czy prywatnym. Kiedy rozmawiam z ludźmi o wyprawie "Żuknij świat", słyszę często powątpiewania. Bo jest trudna, kosztowna, pod wieloma względami ryzykowna. To prawda, ale właśnie dlatego przygotowuję się do niej od dwóch lat, starannie planuję, zapisuję pomysły, rozmawiam z potencjalnymi partnerami i sponsorami. Wierzę, że przyjdzie właściwy czas i wyprawa stanie się rzeczywistością.
Czujesz się czasem niedoceniany?
- Czasem czuję żal, że coś, w co włożyłem mnóstwo pracy, nie zostaje zauważone. Kiedy przed laty w Berlinie mieliśmy premierę "Córki kapitana", tuż przed projekcją naszego filmu odbył się pokaz "Niebiańskiej plaży" z Leonardo DiCaprio. Film został wygwizdany. My mieliśmy za to owacje na stojąco. A mimo to ten film nie został doceniony tak, jak na to zasługiwał. Uważam, że zrobiliśmy wtedy dobrą robotę.
- Za każdym razem daję z siebie wszystko. Tak też było w przypadku filmu "Zagubiony czas", w Niemczech znanego jako "Die verlorene Zeit", a w USA, Japonii i wielu innych krajach pod tytułem "Remembrance". To niemiecka produkcja opowiadająca historię miłosną z czasów drugiej wojny światowej. Do roli schudłem 16 kilogramów. Przyznaję, że to mnie bardzo dużo kosztowało. Film odniósł sukcesy na festiwalach na całym świecie, ale w Polsce, niestety, nikt się nim nie zainteresował. Żeby było śmieszniej, niedawno, gdy film wchodził do kin w Australii i Nowej Zelandii, tamtejszy dziennik przyznał "Wielkiemu Gatsby’emu" dwie gwiazdki, a nasz film dostał cztery na pięć możliwych. A teraz jest na pierwszym miejscu tamtejszych box office’ów!
- Uważam, że praca, którą wykonaliśmy, była słuszna, a ten film jest ważny. Dla mnie na pewno. Żałuję jedynie, że produkcja, która z punktu widzenia Polaka wydaje się istotna, nie została Polakom przedstawiona. Szkoda. Czas pokaże. Być może ktoś się nią w końcu zainteresuje i wprowadzi do dystrybucji albo chociaż wypuści na DVD...
Wróćmy do podróży. Zabierzesz Paulinę na którąś ze swoich wypraw?
- Jeśli tylko będzie chciała. Wyprawa nie jest jednak wycieczką. Zazwyczaj trwa dość długo, jest męcząca, a nawet wyczerpująca. Nie wiem, czy Paulina miałaby na to ochotę. Kiedy jedziemy razem na wycieczkę, odpoczywamy, jemy coś dobrego, pijemy dobre piwo, czytamy fajne książki i... spędzamy razem miłe chwile.
Wybieracie się w tym roku na wakacje?
- Tak, już niedługo. Planujemy taki tour po rodzinach. Paulina jest ze Szczecina i tam ma swoich bliskich. Z kolei moi rodzice, choć mieszkają w Warszawie, często wyjeżdżają nad morze. Szykują się więc miłe rodzinne spotkania. I mówię to jak najbardziej serio. Z przyjemnością spotykam się z najbliższymi. Mało tego, gdy wyjadę do Londynu, będę za nimi wszystkimi tęsknił!
Jesteś szczęśliwy?
- Jerzy Bielecki, niezwykły człowiek, który uciekł z obozu koncentracyjnego, powiedział coś, co sprawiło, że zmieniłem swoje zdanie na temat szczęścia i tego, czy szczęśliwym się jest, czy bywa. Niemiecki film "Zagubiony czas", w którym grałem, był w pewnym stopniu inspirowany jego historią. Kiedyś miałem przyjemność go poznać. Zapytałem: "Jesteś szczęśliwy, że uciekłeś z Oświęcimia?". A uciekł nie po roku, dwóch, ale po czterech latach. Odpowiedział mi: "A ile można siedzieć w Oświęcimiu? Uciekłem, bo się zakochałem. Musiałem coś zrobić. Nie jestem szczęśliwy, bo uciekłem z Oświęcimia. Ja uciekłem, ponieważ jestem szczęśliwym człowiekiem!".
- Te słowa zrobiły na mnie ogromne wrażenie i dały dużo do myślenia. Dlatego szczęścia w sobie ani się nie wstydzę, ani go nie deprecjonuję. Wiem, że ludzie tego nie lubią, bo u nas trzeba raczej ponarzekać. Ja tego nie robię. Bo jestem po prostu szczęśliwym człowiekiem!
I podobno bardzo zapracowanym.
- To prawda. Oprócz pracy aktorskiej chętnie biorę udział w różnych inicjatywach, np. ostatnio wystąpiłem w spocie akcji społecznej Muzeum Powstania Warszawskiego inspirowanej postacią młodego powstańca Jana Rodowicza "Anody", pod hasłem "Rozejrzyj się. Może go znasz?". To projekt, który promuje wartościowe postawy - bezinteresowność, przyjaźń, odwagę, lojalność.
- Jestem też mocno zaangażowany w kontakt z moją publicznością. Prowadzę profil na Facebooku, odpisuję ludziom na maile, a to pochłania mnóstwo czasu. Wracam z planu lub prób do spektakli, gdzie spędzam większość dnia, potem poświęcam czas bliskim, przy czym tego czasu, niestety, nie jest za dużo. A następnie jeszcze do późna siedzę przed komputerem. Wszystko dlatego, że nie uznaję robienia czegoś od niechcenia, byle jak. Przeszkadza mi nawet kropka w niewłaściwym miejscu.
Perfekcjonista!
- Z jednej strony to zaleta, z drugiej wada. Ale tak już mam, że kiedy biorę się za coś, to na sto procent. Na przykład książkę o Syberii piszę już trzy lata. Sprawdzam, docieram do źródeł, czytam. Jestem uczulony na nierzetelność. Mam przy tym świadomość, że jakkolwiek bym się starał, będę narażony na krytykę, czasem całkowicie bezzasadną. Przerażają mnie ludzie, którzy, zwłaszcza w sieci, przybierają bardzo agresywną postawę.
- Jakiś czas temu opublikowałem na moim fanpage’u na Facebooku informację na temat mojej siostry Matyldy, która na wrocławskim Festiwalu Piosenki Aktorskiej w towarzystwie Wojciecha Waglewskiego i Mateusza Pospieszalskiego dała niesamowity minikoncert z utworami Davida Bowiego. Byłem zdumiony, kiedy zobaczyłem wpisy typu: "Beznadzieja! Dno! Won!". Nie rozumiem, po co ludzie to robią? Przeszedłem z autorem komentarza na rozmowę na prywatnym koncie, bo chciałem się dowiedzieć, dlaczego to napisał. Szybko jednak zorientowałem się, że nie ma rzeczowych argumentów. Po prostu ktoś cię nie lubi, albo wręcz przeciwnie, i z sobie tylko znanego powodu przybiera wrogą postawę.
Jak widzisz siebie za dziesięć lat?
- Mówią, że jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to opowiedz mu o swoich planach (śmiech). Oczywiście, głupotą jest niczego nie planować. W życiu nie można bez przerwy improwizować. Mam wrażenie, że za dziesięć lat będzie tak samo jak dziś, tylko dużo lepiej (śmiech).
- Z aktorstwa nie zrezygnuję. To jest coś, co kocham, i co daje mi satysfakcję. Nigdy też nie zrezygnuję z wypraw. One są moją pasją i odskocznią od pracy. W moim zawodzie bez przerwy udaję: wypowiadam czyjeś słowa, wyrażam nie swoje emocje, a nawet całuję obce kobiety, i to bez żadnych reperkusji (śmiech). To jest nieprawdziwy świat, w którym ja staram się być autentyczny. Dlatego podróżuję. Wyprawy wnoszą do mojego życia prawdę.
W spektaklu grasz kochanka, muszę więc zapytać, jakie kobiety ci się podobają?
- Chodzi o te, które całuję, czy te, które faktycznie mi się podobają? A jest różnica? (śmiech) Tak! Zadałem to kontrpytanie, bo pierwszy akt sztuki "A Passionate Woman" kończy się pocałunkiem między mną a Lyndą Bellingham, a w zasadzie między Crazem a Betty, naszymi scenicznymi bohaterami. Lynda to wspaniała aktorka, cudowna kobieta, która była wielką gwiazdą jeszcze zanim pojawiłem się na świecie. Na scenie jednak wiek nie ma znaczenia - wykonuje się polecenia reżysera i twórczo pracuje nad realizacją tego, co jest zapisane w scenariuszu.
- A jakie kobiety mi się podobają w życiu? Te, które mi się podobają! Nie jestem zamknięty w złotej klatce - patrzę na dziewczyny, ale razem z Pauliną mamy do tego zdrowy dystans.
Powiedz szczerze, za jakimi kobietami się oglądasz?
- Nie mogę podać zestawu cech, które sprawiają, że dziewczyna mi się podoba. W tych sprawach nie ma gotowej "formułki". Chodzi o połączenie urody, wdzięku, ciekawej osobowości, klasy i siły wewnętrznej. To jest dla mnie to "coś", bez którego ani rusz.
Ty znalazłeś "to coś". Jakie to uczucie?
- Powiem tak: kiedy już się znajdzie osobę, która ma "to coś", z czasem robi się jeszcze fajniej. Bo dowiadujesz się coraz więcej i więcej. I odkrywasz, że jest mądra, dobrze wychowana, rodzinna, utalentowana. Że czas spędzony razem sprawia ci przyjemność, mimo że czasem ostrzej zareaguje, ale to dobrze, bo to oznacza, że ma charakter... Oczywiście mówię przykładowo, nie mam nikogo konkretnego na myśli (śmiech).
Co robić, gdy znajdzie się taką osobę?
- Cieszyć się i korzystać z życia!
Rozmawiała: Justyna Kasprzak