Miłość na rozdrożu
Mężczyzna twojego życia, druga połówka. Tak było kiedyś. A teraz czasem widzisz w nim obcego człowieka. Milczycie całymi dniami albo kłócicie się o drobiazgi. Co się stało? Czy wygasanie emocji między partnerami jest nieuchronne? A może sami przez nieuwagę to sobie robimy? O przyczynach małżeńskiego ochłodzenia mówi Andrzej Wiśniewski, psychoterapeuta.
Mam znajomych: małżeństwo od piętnastu lat, dwoje dzieci, dom, firma. Ostatnio każde z nich - zupełnie osobno - powiedziało mi w rozmowie w cztery oczy: "Wiesz, coś się między nami skończyło, wypaliło. Nie wiem, czy my się jeszcze kochamy". A przecież pobrali się z wielkiej miłości. Co się stało?
Andrzej Wiśniewski: - Nic się nie stało. Nie jest tak, że dwoje ludzi się kocha, wspiera wzajemnie, a nagle: pstryk! I stają się sobie obcy. To jest proces. Odsuwali się od siebie zapewne latami. I jeśli chcemy wiedzieć, jak ten proces odwrócić, musimy znaleźć odpowiedź na pytanie: co takiego zaszło? Od czego to się zaczęło? Na czym to oddalanie się, odsuwanie kobiety od mężczyzny i mężczyzny od kobiety, polegało?
A na czym polegało?
- Spróbuję to wyjaśnić. Każdy związek się rozwija, przechodzi przez kolejne fazy. Jest zakochanie, potem ona i on zaczynają razem mieszkać, pojawiają się dzieci, dorastają i tak dalej. Oczywiście to są naturalne stadia, dobrze, że para, rodzina idzie naprzód, ale my, terapeuci, mówimy o tych stadiach często: kryzysy rozwojowe. Bo każda zmiana, nawet na lepsze, jest kryzysem. Kobieta i mężczyzna muszą wejść w nowe role. Nie zawsze łatwo się w nich odnaleźć. Jeśli na taki kryzys rozwojowy nałoży się ten w osobistym życiu któregoś z partnerów, ona i on zaczynają się od siebie odsuwać.
Czyli na przykład ona traci pracę. Albo on zaczyna chorować. Ale dlaczego to zderzenie dwóch kryzysów: rozwojowego i tego osobistego, jest tak niszczące dla związku?
- To po prostu zbyt wiele. Pierwszy z kryzysów zaburza równowagę związku. Wystarczy jeden impuls i nagle wszystko zaczyna się walić. Ważne, dramatyczne zdarzenie w życiu osobistym jednego z partnerów często odgrywa właśnie taką rolę. Uderza w tę rozchwianą konstrukcję i wywraca ją.
Wróćmy do moich znajomych. Dwa lata temu ona poroniła, jednocześnie ciężko zachorował jej ojciec. Wydawało się, że poradziła sobie ze stratą ciąży, zaangażowała się w opiekę nad chorym tatą, który z nimi zamieszkał. To mogą być te dwa kryzysy?
- Tak. W tej historii doświadczony terapeuta może wyłapać kilka kluczowych momentów, które sprawiły, że partnerzy odsunęli się od siebie. Strata ciąży to coś więcej niż poronienie. To dla wielu osób śmierć dziecka. Partnerzy mają w takich warunkach tendencję do obwiniania siebie nawzajem. Na przykład kobieta uważa, że mężczyzna zbyt mało uwagi poświęcał jej w czasie ciąży. On sądzi, że żona powinna skupić się teraz na przyszłości, zamiast rozpaczać po stracie. Z kolei ona nabiera przekonania, że ze swoimi emocjami, smutkiem, żalem, złością, jest zupełnie sama. Zaczyna mieć wątpliwości co do uczuć męża. Czy on ją kocha? Czy w ogóle kiedykolwiek ją kochał?
Z opowieści znajomej wiem, że tak właśnie było. Co dzieje się dalej?
- Trudno jest zmierzyć się z tymi myślami: "On mnie nie kocha, opuścił mnie i nasze dziecko wtedy, gdy był nam tak potrzebny". Łatwiej jest uciec od wątpliwości i złych emocji. Nadarza się ku temu okazja: trzeba zrobić dobry uczynek. Zająć się chorym tatą. Kobieta nie prosi mężczyzny, by się włączył, nie opowiada mu o tym, co przeżywa. Zamyka się w sobie. Nie ma czasu, by myśleć: "Co stało się z nami: ze mną i moim mężem?". To działa, ale często tylko do czasu. I wtedy wszystko to, co zostało wyparte, wyrzucone poza obręb świadomości, zadeptane, wraca. Nieraz ze zdwojoną siłą. Pojawiają się myśli: zawiódł mnie. Odwrócił się. Nie dał mi tego, czego tak potrzebowałam.
Może trzeba było mu o tym po prostu powiedzieć? Od razu?
- Zapewne, ale tak się nie dzieje. Zbyt często oczekujemy, że partner - skoro jest drugą połówką - będzie czytał nam w myślach. Czasem sami mówimy: "Nie, kochanie, oczywiście, nie pomagaj mi, dam sobie radę sama". A w głowie huczy: "Pomóż mi, pomóż, jeśli mnie kochasz, jeśli ci na mnie zależy". No, ale on - choć kocha - słyszy tylko słowa. A my uznajemy, że nas zawiódł.
No dobrze, raz zawiódł. Ale dlaczego nie dajemy mu szansy, żeby się poprawił?
- Im boleśniej przeżywamy zawód, tym większa szansa, że w pamięci odnowią nam się wszystkie złe wspomnienia ze wspólnego życia. Człowiek ma taką tendencję: gdy jest smutny, to do głowy przychodzą mu same ponure myśli. Wtedy za jedną: "Zawiódł mnie", podąża następna: "Zawsze myśli tylko o sobie, cholerny egoista, nie można na niego liczyć". Zaczynamy skanować wspomnienia w poszukiwaniu sytuacji, które potwierdzają tę tezę. To się dzieje mimowolnie: widzimy samo zło, a jesteśmy ślepi na to, co w naszym małżeństwie dobre. Zanim się obejrzymy, już mamy w głowie całą historię naszego związku - czarną historię. Bez problemu każdą, nawet najbardziej absurdalną i krzywdzącą teorię możemy sobie udowodnić, dobierając do niej odpowiednie wspomnienia. To tym prostsze, im bardziej źli, rozżaleni, zezłoszczeni jesteśmy na partnera.
Czyli kobieta, jak prokurator, gromadzi już argumenty do sprawy rozwodowej, już się właściwie żegna z mężem, bo przecież on jest beznadziejny, a on nadal nic nie widzi? Myśli: "No tak, żona przeżywa chorobę ojca, dlatego ostatnio tak ucichła i się wycofała. Dam jej czas".
- Tak może być. Każde z nich buduje sobie fantastyczną wizję drugiej osoby. On na przykład widzi w sobie wspierającego męża. Ona natomiast widzi siebie jako skrzywdzoną, osamotnioną, niedocenianą. W pewnym sensie oboje mogą czerpać z tych ról, w których sami siebie obsadzili, sporo satysfakcji. Niebezpieczeństwo polega na tym, że te fantazje, które tworzą małżonkowie, niewiele mają wspólnego z rzeczywistością, z tym, co się między nimi dzieje.
Znam to z doświadczenia.
- No, ja też. A jestem przecież psychoterapeutą. Jednak jak widać, terapeuci podlegają podobnym procesom. Może trochę lepiej je rozumieją. To z pewnością pomaga i dlatego staram się tak szczegółowo opisać, co dzieje się między dwojgiem ludzi w sytuacji kryzysu. Bo kluczowym elementem w procesie oddalania się partnerów od siebie jest milczenie, brak porozumienia. To dzięki niemu te fatalistyczne interpretacje - a często nadinterpretacje - zachowań partnera mogą zaistnieć. Wracam z pracy, on czyta gazetę. Wiadomo: ignoruje mnie, nie szanuje, nie chce ze mną być. Złość, rozżalenie, poczucie skrzywdzenia stają się coraz większe.
- Wiele par przychodzi do mnie na terapię i słyszę podobne słowa: "My się często kłócimy, ale tylko o drobiazgi: widelec źle położony, skarpetki ktoś rzucił pod łóżko. Nie rozumiemy, dlaczego inne pary w ogóle nie widzą w tym problemu". Dzieje się tak dlatego, że w innych parach widelec jest tylko widelcem, a skarpetka skarpetką. Ale w przypadku małżeństwa w fazie oddalenia stają się wytrychami, otwierają drzwi, przez które wlewa się gniew, smutek, poczucie osamotnienia. One często ukrywane są właśnie pod takimi codziennymi na pozór pretensjami.
To znaczy?
- Jeśli ktoś czuje się odrzucony, nie powie: "Słuchaj, czuję się odrzucony. Chodź, przytul mnie". Powie raczej: "Wiecznie cię nie ma, nosa zza komputera nie wystawiasz, ty chyba jesteś uzależniony!". On na to: "No jak to wiecznie, wczoraj chciałem cię przytulić, ale mnie odepchnęłaś". I to często jest prawda. Bo jak jedno z małżonków ma przekonanie, że jest drugiemu obojętne, na każdy objaw czułości potrafi reagować irytacją: "Bez łaski, nie chcę takich ochłapów!".
Wina rozkłada się po równo po obu stronach.
- Nie nazwałbym tego winą. Trudno jest jednak ludziom zrozumieć, że są współodpowiedzialni, razem tworzą tę rzeczywistość. Im bardziej jedno się wycofuje, tym mocniej to drugie jest sfrustrowane, w konsekwencji to pierwsze oddala się jeszcze bardziej. Ten mechanizm negatywnego interpretowania zachowań i słów partnera jest bezlitosny. Raz włączony, stanie się głównym motorem relacji. Nawet próby ratowania związku będą w tych trybach mielone: przyniósł bukiet czerwonych róż? Wcześniej by na to nie wpadł, pewnie znalazł sobie kochankę, ewentualnie zabrał z biura, bo sekretarka stłukła wazon. Zaproponowała, żebyśmy poszli do psychologa? Idiotę chce ze mnie zrobić, jak zawsze. Ci ludzie w ogóle nie widzą, że w ten sposób piłują gałąź, na której siedzą.
Co zrobić, żeby to zobaczyli?
- To trudne. Większość z nas ma rozbudowane mechanizmy obronne, chroniące przed przeżywaniem lęku, upokorzenia, dewaluacją we własnych oczach. Jednym z nich jest zaprzeczanie. Człowiek zrobi wszystko, by móc ciągle dobrze o sobie myśleć, że jest niewinny, bo jak dostrzeże, że jednak trochę winy w tym wszystkim jest jego, to będzie musiał coś z tym zrobić. A wygodniej nie robić nic i powtarzać: "To przez mojego męża", "To sprawka mojej żony". Tyle tylko że tak do niczego nie dojdziemy.
Czasem dzwonię do przyjaciółki i opowiadam rozeźlona: "A bo on zrobił to i to, i on mnie w ogóle nie szanuje, nie kocha, to już koniec". Ona na to: "Czekaj, nie nakręcaj się, ja to widzę inaczej. Może jest tak, że on...". I w tym miejscu przedstawia mi alternatywną wersję rzeczywistości.
- Bardzo mądra jest pani przyjaciółka. Nie definiuje przyjaźni jako bezmyślnego potakiwania: "Tak, masz rację, świnia z niego, wystaw go za drzwi". Niestety, większość z nas próbuje pomagać bliźnim w ten właśnie sposób, zamiast spróbować ich łagodnie skonfrontować z "alternatywą wizją rzeczywistości". Z innym spojrzeniem. To rzeczywiście jest bezcenne. Jeśli więc mamy w swoim otoczeniu kogoś odpowiedzialnego, kogoś, kto chce dla nas dobrze, możemy zapytać: "Słuchaj, ja uważam, że on jest świnia i odwrócił się ode mnie. A teraz ty zostań adwokatem diabła i podaj mi dwie wiarygodne, ale zupełnie odmienne od mojej, wersje wydarzeń". To jest właśnie to, co często robią dobrzy terapeuci. Poszerzają horyzont i nagle okazuje się, że może on wcale się ode mnie nie odwrócił, co więcej, może on uważa, że to ja go porzuciłam.
No właśnie. Może znajoma powinna zdecydować się na terapię?
- Dobry pomysł, jednak jeśli pani znajoma na niego wpadła, to znaczy, że wie, że jest współodpowiedzialna za małżeński kryzys. Często słyszę, że partnerzy, zanim przyjdą do mnie na konsultację, przygadują jedno drugiemu: "Jak potrzebujesz, idź sobie na tę terapię, idź. Może się tam dowiesz, jakim jesteś idiotą". Ale jeśli uda się wynegocjować z partnerem wizytę u psychoterapeuty, nawet za cenę przyznania: "Tak, pewnie ze mną coś jest nie tak, to chodźmy, niech specjalista powie mi w twarz, że to moja wina", jest to milowy krok w tej relacji i w próbach wyjścia z impasu. Partnerzy dopuszczają myśl, że razem doprowadzili do tej sytuacji. Świetnie. Teraz będzie można wywalić te wszystkie pretensje, powiedzieć, o co się ma do męża czy żony żal, kiedy i dlaczego poczuło się opuszczonym i porzuconym.
Właśnie to robią pary w kryzysie na terapii? Mówią, co im leży na sercu? Naprawdę nie da się tego zrobić bez pomocy terapeuty?
- Świetnie by było, jednak wiele osób ma z tym trudność. Umiemy poinformować innych o naszych oczekiwaniach, wytknąć im konsekwencje ich działań: "No zobacz, włożyłeś do pralki moją czerwoną sukienkę z białymi rzeczami i teraz są różowe". Ale powiedzieć: "Złości mnie, gdy... Smutno mi, bo... Boli mnie, kiedy... Czuję żal o to, że..." - jest ogromnie trudno. Tym bardziej że powszechnie uważa się, że w ogóle nietaktem lub słabością jest opowiadanie o złych uczuciach. Powinno się nad tym przejść do porządku dziennego. Kobieta ma cierpieć w milczeniu, a mężczyzna w ogóle nie może być "miękki", nie ma prawa go nic boleć.
Poboli i minie.
- Właśnie, że nie minie. Jedni przemilczają te negatywne stany, jednak starannie zapisują je sobie w pamięci. Potem wybucha "wojna o widelec", o której już mówiliśmy. Inni uciekają się do biernej agresji. Żona jest zła na męża, to mu zupy nie dosoli albo stek wysmaży na podeszwę, choć on lubi krwisty. Popularny jest też tak zwany małżeński nóż w plecy, czyli na przykład on opowiada na przyjęciu dowcip, a ona na to: "Zmień repertuar, wszyscy słyszeli to sto razy". W ten sposób ludzie komunikują sobie nawzajem: "Jestem zły na ciebie". Trudno jest im wyznać to wprost, całe życie uczyli się przecież czegoś przeciwnego, czyli ukrywania uczuć. W domu nie można było zarzucić mamie "Wkurzyłem się na ciebie" albo pani nauczycielce w szkole. Wiele lat ta umiejętność przemilczania gniewu, kamuflowania przykrości przydawała się, lecz w bliskim związku jest inaczej. Trzeba się tego oduczyć. I opanować sztukę mówienia o tym, co nas rani, irytuje, drażni. To nie jest takie łatwe, niewielu wie, jak tego dokonać. Łatwo jest krzyknąć: "Ty idioto!". Ale z tym stwierdzeniem nasz partner właściwie nic nie zrobi.
Nie ma pan wrażenia, że te pozytywne komunikaty o stanie naszych uczuć: "Smutno mi, gdy nie dzwonisz, żeby powiedzieć, że później wrócisz z pracy", "Poczułam się zagniewana, gdy umówiłeś się ze mną i nie dotrzymałeś słowa" - trochę dziwacznie brzmią?
- No tak, nikt normalny nie mówi z namaszczeniem: "Kocham cię, ale złości mnie, że nie wyrzuciłeś śmieci". To w druku faktycznie głupio wygląda, ale to nie jest dokładny instruktaż, tylko idea. I teraz tę ideę każdy z czytelników musi sobie przełożyć na język, którym porozumiewa się na co dzień. Pary w kryzysie na terapii właśnie tego się uczą, to kluczowa umiejętność w związku. Chodzi o to, żebyśmy potrafili powiedzieć partnerowi, że nie podoba nam się, że nie wyrzucił śmieci, chociaż miał to zrobić, i w głowie musimy mieć przez cały czas zdanie: "Kocham cię". I on musi to wyczuć. Wtedy komunikat o śmieciach będzie naprawdę tylko ich dotyczył, nie będzie totalną krytyką jego osoby czy naszego związku. Ona: "Złości mnie, że nie wyniosłeś śmieci", a na to on: "A, bo ty mnie ciągle krytykujesz, nic ci się nie podoba!". A ona: "Słuchaj mnie! Podobasz mi się, kocham cię, ale złości mnie, że nie wyniosłeś śmieci". I tyle.
- Dzięki temu codzienne rzeczy nie urosną do rangi kosmicznych problemów. Oczywiście, druga strona musi nauczyć się też odbierania tego komunikatu, żeby nie było poczucia: "Złoszczę ją, skreśla mnie, mam przerąbane". Bo to uruchamia dużą agresję, chęć zaprzeczania, bronienia się. Czyli każde z partnerów uczy się, jak mówić o negatywnych uczuciach wywołanych działaniami drugiego i jak przyjmować takie komunikaty, odnosząc je jedynie do własnego zachowania, a nie do siebie. Ogromna różnica. Jeśli ludzie potrafią opanować tę sztukę bez pomocy terapeuty - wspaniale.
No dobrze. Nauczę się mówić, że do szału mnie doprowadza, że on farbuje wszystkie nasze rzeczy na różowo. Wydaje mi się, że to i tak dość łatwe w porównaniu z opowiedzeniem mu, co czuję po śmierci ojca. Powinnam mu to tłumaczyć? Mówić: "Cierpię, bo..."?
- Często nie jest to możliwe. Człowiek zamyka się w żałobie, to ludzkie, i ma tendencję do obsadzania partnera w roli kata, tego, który nie rozumie, nie wie, nie ma szacunku dla bólu i zmarłych, jest nieczuły i niewspierający. Bywa, że nie da się tego uniknąć. Jeśli mamy jeszcze cień świadomości, to zamykając się w swoim bólu, możemy powiedzieć: "Słuchaj, czuję, że się odsuwam, chociaż nie wiem czemu. Nie rozmawiamy, nie kochamy się, nigdzie nie wychodzimy. Mam wrażenie, że coś się dzieje. Jak ty to widzisz?". Nie częstuję partnera gotową interpretacją, z której jasno wynika, że on jest beznadziejny. Wskazuję objaw i pytam, jakie jest jego zdanie. Co się takiego dzieje z nami? Często on mówi: "Wiesz co, ja też to zauważam". Dla wielu kobiet i mężczyzn to jest odkrycie: drugie z nich także dostrzega, że zaczęli się od siebie oddalać. Tak zaczyna się dobra rozmowa. Teraz można się wspólnie zastanowić, jak temu zaradzić. Jak możemy być blisko w tej trudnej sytuacji?
A jeśli w jego życiu dzieje się coś złego, a ja wiem, że on nie należy do gadatliwych? Powinnam zapytać go, co się z nim dzieje, co on czuje, bo miesiąc temu stracił pracę i boję się, że oddalimy się od siebie?
- Nie ma tu złotej reguły, nie powiem: "Tak, proszę o tym rozmawiać, to jest dobre". Dla niektórych jest, bo mają taki styl komunikacji. A inni osiągają porozumienie bez słów. On siedzi w fotelu, ona pogłaszcze go po głowie i on już wie, wszystko się tu dokonało. Ale myślę, że dobrze jest od czasu do czasu usiąść we dwoje i dowiedzieć się: co u kogo słychać, co kogo cieszy, co niepokoi.
Taki rytuał rozmów we dwoje, na przykład raz na tydzień?
- Nie wiem, czy jest taka potrzeba, żeby raz na tydzień siadać jak na wywiadówce i spowiadać się z tego, co nam w duszy gra. Idealnie, jeśli te rozmowy odbywają się w sposób naturalny. Jedna bardzo ważna rzecz: każde z partnerów musi mieć poczucie, że w dowolnym momencie ma prawo powiedzieć: "Wiesz, niepokoi mnie, że...", i nie będzie wyśmiane, to wyznanie nie zostanie zbagatelizowane, drugie z pary nie machnie ręką, mówiąc: "Weź, daj spokój". Powinniśmy czuć się bezpieczni, gdy wyrażamy swoje lęki, obawy. Virginia Satir, znana amerykańska terapeutka, powiedziała, że każdy członek rodziny powinien móc powiedzieć o tym, co czuje, co myśli, czego oczekuje i że ujawnienie tego nie może powodować krytyki czy odrzucenia. Do tego ideału dążymy. Niezależnie od tego, jak trudne byłyby to prawdy, uznajemy, że ich odkrycie jest dobre dla rodziny, dla pary.
Wiem już, jak zbliżać się do partnera, mówiąc mu o codziennych sprawach, o emocjach, także tych trudnych. Ale czasem ludzie oddalają się i z innych przyczyn, bo któreś z partnerów znalazło nową pasję, która daje radość, napędza. Znam małżeństwo, które się rozpadło, bo kobieta kupiła sobie konia. Jeździła na nim pięć razy w tygodniu, wieczorami po pracy. A jej mąż nie interesował się jeździectwem. Powinien był złapać bakcyla dla dobra związku?
- Na pewno powinien był rozmawiać z żoną o jej nowym hobby. Bo gdy się tego nie robi, to partner odpływa coraz dalej i zdarza się - wiele jest takich małżeństw - że wdaje się w romans z kimś, z kim doskonale się rozumie, dzieli tę pasję, rozmawia o niej. Potem przychodzą na terapię i jest szok, bo jedno dowiaduje się ku swojemu zaskoczeniu, że drugie ma już nowy związek na boku. A to drugie mówi: "Ale zaraz, zaraz, ja myślałem, że nas od lat już nic nie łączy. No tak, mamy dzieci, dom, wspólne konto, ale sądziłem, że oboje zgadzamy się co do tego, że swoje potrzeby emocjonalne, intelektualne i seksualne zaspokajamy poza małżeństwem".
To może byłoby lepiej, gdyby mężczyzna, o którym opowiadałam, jeździł z żoną na tych koniach. Bo skończyło się tak, że ona teraz ma nowego męża, też koniarza.
- No, ale mąż ma prawo nie chcieć jeździć na koniach! A pani ma prawo powiedzieć mężowi: "Słuchaj, Jasiu, wspaniale, że grasz sobie z chłopakami w piłkę nożną, ale piłkę to ja mam, wiesz sam, gdzie". Natomiast może pani dodać: "Ale chciałabym, żebyś mnie kiedyś zabrał na jakiś swój mecz, bo mogłabym na ciebie popatrzeć". To zamiast wiercenia mu dziury w brzuchu: "Tylko kumple i kumple, mecze i mecze, a ja co, w domu siedzę, gotuję, piorę, ciebie nic nie obchodzi". Dochodzimy do istotnego stwierdzenia: tyle miłości, ile wolności.
- Ludzie powinni czuć się w związku wolni: powinni wiedzieć, że mogą pojechać na żagle, na konie, iść na mecz z kolegami i drugie nie będzie miało o to pretensji, nie będzie podejrzewało zdrady, końca miłości i tak dalej. A jeśli będzie podejrzewało, to o tym powie, zgodnie z tym, o czym właśnie rozmawiamy. I wątpliwości się rozwieją. Ale nie traktujemy partnera jak lekarstwa na własną niską samoocenę: że zawsze musi być z nami, trzymać za rękę, bo inaczej czujemy się porzuceni, opuszczeni i niechciani. Gdy ludzie mają wolność, robią swoje, przynoszą do domu radość płynącą z realizacji swoich pasji zawodowych i pozazawodowych - małżeństwo kwitnie. On jej wieczorem opowie, że strzelił gola, a ona jemu, że jej koń przejechał parkur bez zrzutki.
W jednym z wywiadów powiedział pan, że najdoskonalsze wyznanie miłości brzmi: "Nie potrzebuję cię, ale chcę być z tobą".
- Tak uważam. Nie potrzebuję trzymać cię cały czas za rękę, nie potrzebuję dzielić twojej pasji, nie potrzebuję ciebie w roli kierowcy, bankomatu, kucharki, gospodyni domu, ale chcę być z tobą, z tym człowiekiem, którym jesteś. Nie boję się, że odsuniesz się na chwilę, nie odbieram tego jako braku aprobaty czy uczucia. Po prostu postaram się, byśmy się znowu do siebie zbliżyli. Bo chcę być przy tobie. Jesteś wspaniały. Jesteś inspirująca. Nie żyję w strachu, że się odsuniesz, porzucisz mnie - mogę cię zobaczyć z twoimi zainteresowaniami, pasjami, uczuciami, obawami. Widzę cię. Nie ma drugiej takiej osoby na świecie. Jak w "Małym Księciu".
Zna pan dużo takich par?
- Trochę znam. Wiem, że wykonali ogromną pracę, żeby dotrzeć do tego miejsca, stać się takimi, jakimi są. Wie pani, psychologia jest trochę bezradna wobec fenomenu udanych związków. Amerykanie przeprowadzili kiedyś ciekawe badanie. Chcieli się dowiedzieć, co sprzyja długiemu i szczęśliwemu życiu we dwoje. Uznali, że największą szansę na sukces mają ci, których można opisać jako "delikatnych pantoflarzy". Trochę uległych wobec tego drugiego. Potrafiących powiedzieć bez żalu, obrażania się: "Kochanie, dla ciebie to zrobię". Zdaje nam się często, że nie ma lepszego sposobu na rozwiązywanie konfliktów niż kompromis. A ja z doświadczenia wiem, że w pełnych złości parach mnóstwo jest kompromisów.
- Na przykład on chce w góry, ona nad morze, więc jadą do Kielc. Włóczą się po tych Kielcach naburmuszeni i w głowach dudni im pytanie: "Co ja tutaj robię?". Dlatego ważne jest, by umieć powiedzieć: "Kochanie, dla ciebie pojadę nad morze. Mój drogi, dla ciebie spędzę urlop w górach". I nie ma to być wezwanie do zapłaty z odroczonym terminem: że w przyszłym roku on ma się na wszystko zgodzić, bo przecież teraz ja się poświęcam. Trzeba umieć sobie nawzajem ofiarowywać prezenty i je przyjmować. Oraz w razie czego dać sobie prawo do konfrontacji: "Wiesz co, w tym roku to ja chcę w góry, i kropka. Nie chcesz, jedź nad morze". Te dwie umiejętności: prezenty i konfrontacje, pozwalają ludziom bezpiecznie oddalać się i zbliżać jedno do drugiego bez potrzeby rezygnowania z "ja".
Wiesław Myśliwski w "Ostatnim rozdaniu" napisał: "Nie umiałbym wytłumaczyć, co to znaczy być razem, nie doświadczyłem tego, lecz wydaje mi się, że to coś najtrudniejszego, na co stać nielicznych. Mnie nie było na to stać. W przeciwnym przypadku, niezależnie, jak długie związki jedno z drugim łączą, jedno dla drugiego pozostaje do końca życia tajemnicą. I z tą tajemnicą każde osobno umiera".
- Tak właśnie jest. Ale ja uważam, że udany związek to właśnie ten, w którym jedno dla drugiego pozostaje do końca życia tajemnicą. Próbujemy się do niej zbliżyć, czasem prawie nam się udaje, ale nigdy zupełnie. I to jest właśnie w miłości najpiękniejsze.
Jagna Kacznowska
TWÓJ STYL 9/2015