Mój świat to brud, występki, upadek i degeneracja
- Kiedy kilka lat temu pewna Niemka zapytała mnie, dlaczego przedstawiam Wrocław, który ona pamięta jako szalenie spokojny, jako siedlisko zbrodni i występku, odpowiedziałem: "Droga pani, ale ja nie piszę romansów". Nie wydają mi się ciekawe kryminały, w których na końcu wszyscy spotykają się w sali kominkowej, a przenikliwy detektyw gra w grę pod tytułem "wszyscy jesteśmy podejrzani". To nie mój świat - mówi pisarz Marek Krajewski, autor najnowszej książki "Mock. Ludzkie zoo".
Pisarze dzielą się na tych, którzy lubią spotkania autorskie i takich, którzy traktują je jako uciążliwy obowiązek. Do których pan się zalicza?
- Zawsze lubiłem tę atmosferę napięcia, kiedy widziałem moich studentów oczekujących na początek zajęć. Teraz mam namiastkę tego na spotkaniach autorskich, więc je lubię z pewnego egoizmu. Ale również z powodów merytorycznych, bo lubię wysłuchiwać uwag moich czytelników. Pozytywne napędzają mnie do pracy, krytyczne również, bo służą mi do poprawiania warsztatu.
- Kilka lat temu ukazał się w "Polityce" artykuł o spotkaniach autorskich. Wypowiadali się w nim różni pisarze, którzy mówili dlaczego lubią takie spotkania, a dlaczego nie. Wielu z nich je krytykowało, uważało za przykrą konieczność. Najchętniej poleciłbym tym pisarzom, by zmienili zawód, ponieważ spotkania z czytelnikami są częścią literackiego świata. Jeżeli jeszcze lubi się je tak jak ja, to można być zadowolonym z zawodu, jaki człowiek uprawia.
Czytelnicy są w o tyle lepszej sytuacji od pana studentów, że nie grozi im żaden egzamin.
- Myślę, że wielu moich studentów odetchnęło z ulgą, kiedy odszedłem z uczelni, bo byłem człowiekiem niezwykle zasadniczym i wykładałem zagadnienia, które spotykały się wśród studentów z umiarkowanym entuzjazmem. Bo czy można oczekiwać entuzjazmu na wykładach z gramatyki historycznej języka łacińskiego albo z językoznawstwa porównawczego? Są to przedmioty, które mnie fascynowały, ale u niewielu moich studentów widziałem na nich błysk w oku.
Jestem człowiekiem, który nie wierzy w natchnienie i skomplikowaną grę wyobraźni. Siadam i pracuję
- Decyzję o odejściu z uczelni podjąłem z wielkim bólem, ponieważ życie uniwersyteckie było mi bardzo bliskie. Być może kiedyś do niego wrócę, pisząc powieść uniwersytecką. Niedawno skończyłem 51 lat i zamierzam do sześćdziesiątki pisać kryminały, a potem na przykład powieści historyczne. Planuję napisać książkę osadzoną w realiach starożytnego Rzymu. Fascynuje mnie historia wojskowości, militariów, zwłaszcza walki legionów rzymskich. Myślę też właśnie o powieści uniwersyteckiej. Chciałbym ją osadzić w latach 90., kiedy byłem młodym asystentem, a później doktorem. Były to wspaniałe lata w moim życiu.
Jeśli w książce "Mock. Ludzkie zoo" udało się połączyć Wrocław z Afryką, to czemu by nie pomyśleć o połączeniu starożytnego Rzymu z Dzielnicą Uniwersytecką we Wrocławiu?
- Powieść "Mock. Ludzkie zoo" to druga powieść z cyklu młody Mock. Mój bohater ma w niej 31 lat. Około jednej czwartej tej powieści rozgrywa się w niemieckiej kolonii Kamerun, w ponurym, wilgotnym, zielonym, śmiercionośnym "brzuchu" Afryki. Wielkie wrażenie wywarła na mnie powieść Josepha Conrada "Jądro ciemności" - cytat z niej wykorzystałam jako motto do mojej książki. Do Kamerunu Eberhard Mock zostaje zesłany za karę. Więcej nie zdradzę, ponieważ wtedy - używając języka autora kryminałów - strzeliłbym sobie w stopę...
Jest pan znany ze swoich rygorów pisarskich i z tego, że pracuje w wyznaczonych godzinach od 8:00 rano. Tymczasem w ostatnim zdaniu najnowszej książki czytamy, że rozpoczął pan nad nią pracę o godzinie 15:44, a skończył o 21:03. Przeszedł pan na nocny tryb pracy?
- Żyję w sposób bardzo zorganizowany. Mój czas w ciągu dnia jest rozplanowany bardzo pedantycznie. Wstaję około 6:00 - 7:00, wychodzę z psem na spacer i jem śniadanie. Po czym koło 8:00 zaczynam pracować i piszę codziennie 3 godziny i 30 minut. Oprócz tego przez godzinę i 18 minut cyzeluję znajomość języka angielskiego: słucham angielskich audycji, powtarzam sobie słówka, czytam angielskie teksty. Przez 2 godziny i 12 minut dziennie czytam teksty autorów starożytnych po grecku i po łacinie, dzieła wielkich filozofów Marka Aureliusza i Seneki, bowiem interesuje mnie szczególnie filozofia stoicka. To nie tylko przyjemność i samokształcenie - to dokonała gimnastyka umysłu, a ja muszę mieć umysł wygimnastykowany, ponieważ co roku muszę dostarczyć moim czytelnikom nową powieść. Nie mogę się w niej powtarzać, nie mogę powielać fabuły, bo powiedzą, że ciągle piszę to samo i przestaną kupować moje książki. A ja przecież jestem zawodowym literatem, mój umysł musi być jak radar, który wyłapuje sceny i historie z życia codziennego. Żeby zachować go w stanie dobrym, rozwiązuję też zadania matematyczne i logiczne. Oprócz tego niczym nie zakłócam jego działania. Na przykład nie piję alkoholu, ponieważ używki zaciemniają umysł.
A mówi się, że pobudzają wyobraźnię...
- U mnie nie. Nie wyobrażam sobie, bym napisał sensowne zdanie po wypiciu alkoholu. W świetnej książce "Alchemia słowa" Jan Parandowski opisuje rozmaite metody, jakich imali się pisarze, by swoją wyobraźnię wzbogacać. Balzac wypijał cysterny kawy, żeby być nieustannie aktywnym, bo pisał swoje książki w przerażająco szybkim tempie. Gustave Flaubert kładł się na dywanie i taka pozycja najlepiej mu służyła na wyobraźnię. Alkohol, opium, absynt były domeną zwłaszcza pisarzy młodopolskich. Takie postawy są mi obce. Jestem człowiekiem, który nie wierzy w natchnienie i skomplikowaną grę wyobraźni. Siadam i pracuję. Mam włączoną specjalną aplikację w telefonie komórkowym, która odmierza mi czas i wszystkie inne aktywności. Kiedy siedzę przy biurku i chcę sobie zrobić herbatę, wyłączam ten minutnik, bo robienie herbaty to nie praca.
Ale nie doszliśmy jeszcze do tego dlaczego ta książka została ukończona tak późno...
- Zauważyła pani sprzeczność. Na moje usprawiedliwienie powiem tylko tyle, że kiedy kończę książkę, jestem w takim napięciu, że pracuję bardziej intensywnie. Nie bez znaczenia jest to, że mam w umowie z wydawnictwem Znak termin, do którego muszę książkę oddać i zawsze staram się go dotrzymać. Ba, jestem nawet tutaj tak przesadnym pedantem, że mojej redaktorce wysyłam książkę o godzinie 23:55 dnia poprzedniego.
Na prośbę czytelników złamał pan w tym roku też drugi rygor - książka nie została wydana jak zwykle we wrześniu, ale wcześniej - w sierpniu.
- Rzeczywiście. Doceniam moich czytelników, jeżeli sugerują mi jakieś zmiany, albo okazują niezadowolenie z jakiegoś powodu, biorę to pod uwagę. Na przykład był moment, że odszedłem od Eberharda Mocka i kilka książek napisałem o Edwardzie Popielskim. Wtedy rozlegały się głosy moich czytelniczek, które można by podsumować tematem maila, którego dostałem od jednej z nich: "Edi wróć!".
- Innym przykładem jest postać Leokadii Tchórznickiej, kuzynki Edwarda Popielskiego. To przenikliwa, bystra, inteligentna absolwentka romanistyki Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Kobieta niezwykła, grająca w brydża, interesująca się fizyką kwantową. Małomówna, powściągliwa, ironiczna - lubię takie kobiety! Powstała, bo czytelniczki domagały się postaci kobiecej w moim męskim świecie. Nie jestem w stanie wprowadzić do moich powieści kobiety jako głównej bohaterki, natomiast może powstać postać poboczna, ale bardzo ważna. Bo przecież Leokadia Tchórznicka w decydującym momencie popycha śledztwa Popielskiego na właściwe tory, bez niej żadnej sprawy by nie rozwiązał.
Żeby opisać woń, trzeba ją do czegoś porównać. Byłem na sekcji zwłok, wiem do czego porównać. Oszczędzę państwu tego porównania
W "Ludzkim zoo" podobno też ukłonem w stronę czytelniczek jest wątek miłosny. Pojawia się tam pewna kobieta, choć nie jestem przekonana czy na sam koniec jest szczęśliwa z tego, że znalazła się w tej historii.
- Powieść popularna ma swoje wątki charakterystyczne, nie może w niej zabraknąć wyrazistych wątków miłosnych. Choć przyznaję, że nie lubię ich moich powieściach. W książce "Władca liczb" przedstawiony jest akt seksualny. 50-letni Edward Popielski przeżywa chwile uniesień z cudowną 26-letnią kobietą. Opisałem ten akt cielesny terminami matematycznymi, używając wyrażeń "krzywizny jej działa", albo "osiągnęli maksimum funkcji". Moja redaktorka Karolina Macios zwróciła mi uwagę, że opisać seks językiem matematyki to nie jest najszczęśliwszy pomysł. Poprosiłem ją, żeby sama dopracowała tę scenę i teraz jest ona sensowna i właściwa.
- Są sceny, które muszę pisać - to sceny kulinarne. Eberhard Mock urządza prawdziwe kulinarne ekscesy, pochłania potrawy, które nawiasem mówiąc, są moimi ulubionymi jak golonka czy żeberka...
...i śledzie.
- Właśnie. I to w towarzystwie różnych płynów: piwa, wódki i tak dalej... Napisałem o tym w jednej książce, drugiej, trzeciej. Potem już mi się trochę nie chciało i w "Festung Breslau" z nich zrezygnowałem. Natychmiast wychwycili to moi czujni czytelnicy, więc musiałem do nich wrócić i uwzględniać je nadal w mojej twórczości.
Pana książki słyną też ze scen walki i to dość brutalnych. Zakładam, że nie mają inspiracji w pańskim życiu.
- Jeżeli myśli pani o scenach brutalnych, również makabrycznych, to niektóre znam z autopsji. Uczestniczyłem na przykład w sekcji zwłok. Powód jest dość prozaiczny i choć może wzbudzić pewien niesmak, ale jeżeli mówimy o warsztacie pisarskim, muszę i takie wyznanie uczynić. Otóż chciałem się dowiedzieć kiedyś, jaką woń wydzielają ludzkie zwłoki.
Potrzebował pan przymiotników?
- Musiałem stworzyć opis tego, co czuje policjant, kiedy wchodzi na miejsce zbrodni i czuje przenikliwą woń. "Jaka ta woń jest?" - pytam mojego kolegę, emerytowanego policjanta, który nie raz był w takiej sytuacji. Jurek odpowiada: "Mdły zapach". Pytam mojego szwagra, wtedy prokuratora we Wrocławiu: "Przemek, jak śmierdzi trup?". "Wiesz, taki mdły, słodkawy zapach". Dla mnie to nic nie znaczy, żeby opisać woń, trzeba ją do czegoś porównać. Byłem na sekcji zwłok, wiem do czego porównać. Oszczędzę państwu tego porównania.
Przy każdej książce swoją wiedzą wspomagają pana eksperci. Kto i na jakim etapie pomysłu na "Mock. Ludzkie zoo" był ważny dla losów tej książki?
- Ludzkie zoo to wstrząsająca z naszego punktu widzenia ekspozycja w ogrodach zoologicznych, której eksponatami byli żywi ludzie. O tym, że taka wystawa we wrocławskim ogrodzie zoologicznym była naprawdę, dowiedziałem się z niemieckiego czasopisma z tamtego okresu. Mój kolega dyrektor Muzeum Politechniki Wrocławskiej zeskanował specjalnie dla mnie jeden numer. Przeglądam sobie różne wesołe historyjki z dziejów mojego rodzinnego miasta, czytam, czytam i nagle patrzę i oczom nie wierzę: cały artykuł o tym, jak pokazywano ludzi za kratami.
Janek wrócił do domu i zabił teściową, bo mu przygadała; dwóch panów po pijanemu się pokłóciło i jeden drugiego zabił - czy to jest ciekawe dla czytelników? Nie.
To byli Beduini, w 1912 roku.
- Tak, Beduini Tuaregowie. Bardzo mnie to zainteresowało. Zacząłem poszukiwać w internecie informacji i okazało się, że była to powszechna praktyka. To mną wstrząsnęło i od razu pomyślałem sobie, że będzie to punkt wyjścia do mojej powieści, bo zawsze muszę znaleźć dominantę. Ta dominanta to, mówiąc krótko: kto, kogo i dlaczego zabił? Zacząłem intensywnie myśleć o jakiejś zbrodni związanej z pokazywaniem tych nieszczęsnych ludzi, no i wymyśliłem. Nie chcę więcej o tym mówić - jako autor powieści tajemnicy zachęcam do lektury mojej książki.
- Ta sprawa zainteresowała mnie w sierpniu 2016 r., a z ekspertami kontaktowałem się tuż przed pisaniem książki. Kluczową postacią był tu wybitny afrykanista, autor monumentalnej książki "Państwa Afryki przedkolonialnej", prof. Michał Tymowski z Warszawy, którego polecił mi mój kolega po piórze i historyk prof. Tadeusz Cegielski. U profesora Tymowskiego wysłuchałem różnych interesujących historii. Zadawałem skomplikowane pytania, począwszy od tego, czy widział kiedykolwiek skolopendrę. Opowiadał mi, że kiedy na Saharze rozpalili ognisko, nagle ziemia, która stała się ciepła pod wpływem ognia, ożyła i dokoła biegały potworne skorpiony. To rozbudza moją wyobraźnię, bo sam nie znoszę robactwa, szczególnie gryzącego.
- Serdeczny mój przyjaciel, prof. Gościwit Malinowski z Uniwersytetu Wrocławskiego, zna doskonale historię Afryki w starożytności i pomógł mi też bardzo w jednym punkcie. Cała litania ekspertów, z których wiedzy korzystałem, jest na końcu książki. Zawsze ją tam umieszczam, bo wiele tym ludziom zawdzięczam.
Niedawno tworzyłam przewodnik po Wrocławiu śladami Eberharda Mocka i muszę przyznać, że dzięki pana książkom Wrocław staje się miastem coraz bardziej przerażającym...
- Wrocław - niemieckie miasto opisywane przeze mnie nie było wówczas tak przerażające. Było syte, bogate i spokojne, a w każdej mojej książce działa w nim jakiś seryjny morderca. Ale gdyby autor kryminałów pisał o zbrodniach powszechnych, które również bywają przerażające, nie wzbudziłby specjalnego zainteresowania. Janek wrócił do domu i zabił teściową, bo mu przygadała; dwóch panów po pijanemu się pokłóciło i jeden drugiego zabił - czy to jest ciekawe dla czytelników? Nie. Ciekawy jestem theatrum mortis, czyli przedstawiania śmierci w niezwykłych dekoracjach. Dlatego te dekoracje osadzam w scenerii dostatniego, mieszczańskiego Wrocławia.
- Kiedy kilka lat temu, na jednym ze spotkań autorskich pewna Niemka, rocznik 1925, zapytała mnie dlaczego przedstawiam Wrocław, który ona pamięta jako szalenie spokojny, jako siedlisko zbrodni i występku, odpowiedziałem: "Droga pani, ale ja nie piszę romansów". Nie wydają mi się ciekawe kryminały, w których na końcu wszyscy spotykają się w sali kominkowej, a przenikliwy detektyw gra w grę pod tytułem "wszyscy jesteśmy podejrzani". To nie mój świat. Mój świat to brud, występki, upadek i degeneracja.
U pana też wszyscy są podejrzani.
- Oczywiście mylenie tropów to jedna z najważniejszych kwestii w powieści kryminalnej. Pamiętam jedną z recenzji mojej pierwszej książki, w której zarzucono mi, że wszystko jest oczywiste od początku. Bardzo wziąłem to sobie do serca i staram się tworzyć jak najbardziej udane mylne tropy. Więc biorę pod uwagę nie tylko opinie czytelników, ale recenzentów również.
Proszę się nie martwić, to nadal będzie kryminał, a nie saga rodzinna
Wiem, że pracuje pan już nad kolejną książką. Może pan odsłonić odrobinę jej tajemnicy?
- Ta książka będzie odpowiedzią na pytanie, dlaczego Mock wstąpił do policji. To zawsze intrygowało moich czytelników, którzy widzieli pewne sprzeczności między twardym policjantem walczącym ze złem, który godziwymi (i niegodziwymi) środkami tropi morderców, a lirycznym, czasami wrażliwym mężczyzną, który wieczorami czyta Horacego. Dlaczego wrażliwy młodzieniec, pochodzący z biednej rodziny z Wałbrzycha, który przyjechał do Wrocławia i był tutaj pogardzany przez innych, wstąpił do policji? Będzie też pierwsza sprawa, którą poprowadzi. "Młody Mock", "Mock student", albo "Cierpienia młodego Mocka" - można by tak tę książkę zatytułować, ale tytułu jeszcze nie ustaliliśmy.
Być może czytelniczki też znajdą w niej odpowiedź na pytanie, skąd te jego problemy z kobietami.
- Problemy z kobietami w Mocka to trochę signum temporis. Otóż w tamtych latach mężczyźni żyli w męskim świecie. W gimnazjach byli wyłącznie mężczyźni - uczniowie i wyłącznie mężczyźni - nauczyciele. Kiedy szli na studia, profesorami byli wyłącznie mężczyźni i w ławach uniwersytetu siedzieli tylko mężczyźni. To się zmienia na początku XX wieku. Na Uniwersytet Wrocławski przechodzą kobiety, najpierw jako wolne słuchaczki, potem jako studentki. Nawiasem mówiąc są świetne, bardzo szybko osiągają lepsze wyniki w nauce niż koledzy.
- Z drugiej strony mężczyzna w tamtych czasach życie erotyczne mógł prowadzić na trzy sposoby: albo się ożenił, albo chodził do domu publicznego, albo do tak zwanych kobiet z gminu, czyli służących czy praczek. Mamy tego ślady w literaturze, choćby w - moim zdaniem - arcypowieści Bolesława Prusa "Lalka", gdzie studenci zapraszają do siebie praczki z pralni paryskiej baronowej Krzeszowskiej. Dzisiejszy student ma mnóstwo okazji zawrzeć bliską znajomość ze swoją koleżanką i normalnie funkcjonować, wtedy to było trudne.
- Poznamy też relacje rodzinne Mocka. Do tej pory nie wspomniał ani słowem o matce. Ona raczej się w niej nie pojawi, bo wcześnie zmarła, ale będzie się przewijała w rozmowach bohaterów. Zobaczymy relację Mocka z jego ojcem i bratem. Proszę się nie martwić, to nadal będzie kryminał, a nie saga rodzinna. Ale będzie w nim dużo elementów psychologicznych pokazujących wybory, jakich musiał dokonywać młody, 23-letni Eberhard Mock.