Moje słabości? Córka i heavy metal
Uważa, że relacja ojca z córką musi być kumpelska. Dlatego może kiedyś pójdą razem na koncert heavymetalowy. Aktor „Czasu honoru” i „Na Wspólnej” zdradza też, jak rozpieszcza 8-letnią Mirę i czego nauczył się przez 20 lat małżeństwa z Olgą Borys.
Najbliższe miesiące to praca czy więcej czasu wolnego?
Wojciech Majchrzak: - Mam zamiar odpocząć i trochę pochorować. Postanowiłem też, że będę systematycznie chodzić na siłownię, którą akurat otworzyli nam pod domem. Kupiłem już karnet, więc nie mam wyjścia.
Jest taka rola, której by pan nie przyjął?
- Nie zdarzyło się jeszcze, żebym odrzucił rolę z jakichś specjalnych powodów z wyjątkiem epizodów czy ról, które były nie dla mnie.
Czuje się pan spełnionym aktorem?
- W pewnym sensie tak, choć nie wiem, czy jest to do końca możliwe w tym zawodzie. Każdy aktor dąży do tego, żeby grać więcej i lepiej. Jestem zadowolony z tego, co osiągnąłem dotychczas i mam świadomość, że w pracy najważniejsza jest konsekwencja. Z doświadczenia wiem, że jeśli jestem skoncentrowany na celu i zmierzam do niego wyznaczoną drogą, to prędzej czy później go osiągnę.
Nie myśli pan, że do osiągnięcia sukcesu, poza konsekwencją, potrzebne jest również szczęście?
- Nie oczekuję gwiazdki z nieba ani tego, że nagle coś na mnie spłynie. Szczęście jest potrzebne, natomiast konsekwencję trzeba w sobie wyrobić. Wtedy ta droga, po której kroczymy, stanie się pewną drogą.
Panu się to udaje?
- Mam nadzieję, że tak.
W życiu prywatnym również sprawdza się ta zasada?
- Chodzi mi o to, żeby żyć normalnie i nie stawiać się na piedestale. I to mi się udaje.
Czy w tak poukładanym życiu jest miejsce na drobne szaleństwo?
- Oczywiście, że tak, choć kiedyś było mnie stać na większe szaleństwa niż dziś. Na przykład przechodziłem z żoną obok biura podróży i wpadliśmy na pomysł, że następnego dnia pojedziemy na wakacje. Nie wiem, czy dzisiaj byłoby mnie stać na takie szaleństwo. Mamy już dziecko i więcej spraw na głowie. Natomiast szaleństwa, którego nie mogę sobie odmówić do dziś, to koncerty heavymetalowe, a w tym roku szykuje się ich kilka.
Narodziny córki w 2006 roku były jednym z najważniejszych wydarzeń w pana życiu. Jakim dzisiaj jest pan dla niej ojcem?
- Staram się być raczej ojcem kumpelskim i myślę, że relacja ojca z córką powinna właśnie taka być. Jest czymś wyjątkowym. Żona zwykle mówi o Mirze, że jest córeczką tatusia. Mam z córką dobry kontakt i staram się go pielęgnować. Natomiast jeśli chodzi o surowość wychowania, bywa różnie... Kiedyś przeczytałem, że nie powinno się dawać dziecku wszystkiego, czego chce, ponieważ w ten sposób możemy je skrzywdzić. Staram się trzymać tej reguły, ale nie zawsze mi się to udaje. Jestem konsekwentny, ale też wiem, kiedy odpuścić. Jednak najważniejsze zasady, które wprowadziliśmy w domu, są przestrzegane. Na przykład z komputera Mira korzysta tylko w weekendy i w pełni to akceptuje.
W kwestiach wychowawczych miewacie z żoną podzielone zdania?
- Staramy się rozmawiać na ten temat i ustalać pewien kurs. I zwykle jesteśmy zgodni. Jeśli coś ustalimy, zwykle to egzekwujemy.
Nie obawia się pan momentu, w którym Mira wymknie się spod rodzicielskiej kontroli?
- To naturalne, że każdy ojciec boi się, gdy dziecko wyfruwa z gniazda, tym bardziej jeśli to córka. Dopiero się z tym zmierzę, ale mając to na względzie, dzisiaj chcę jej dać jak najwięcej i chronić ją przed jak największą liczbą niebezpieczeństw - jak na przykład te internetowe, które w tym wieku mogą zrobić w psychice dziecka wielkie spustoszenie. Liczę na to, że umocnię ją na tyle, że pójdzie w świat w pełni bezpieczna.
Jakie są najważniejsze wartości, które chciałby pan jej przekazać?
- Chciałbym przede wszystkim, żeby była ufna i otwarta na ludzi, a jednocześnie żeby zapalało jej się czerwone światełko, kiedy napotka jakieś niebezpieczeństwa.
Podobno rozmawia pan z nią jak z dorosłym człowiekiem...
- Rozmawiamy na każdy temat. Mira zadaje pytania, również na temat seksu. Czasami ma wątpliwości, więc to, co powiedział tata, natychmiast musi potwierdzić mama i odwrotnie. Poważne rozmowy toczą się również wtedy, kiedy umiera ktoś z rodziny. Córka czuje wówczas, że stało się coś ważnego, co wymaga nastroju skupienia i musi być odpowiednio celebrowane. Jesteście bardzo zgraną rodziną.
Jaka jest recepta na to, żeby utrzymać związek przez tyle lat, a przy tym nie popaść w rutynę?
- Nie mam recepty. Uważam, że przede wszystkim trzeba ze sobą rozmawiać, wyczuwać partnera, natomiast nie jest to receptą na długi związek. Żeby przetrwał, trzeba potrzebować siebie nawzajem - mieć jakieś cechy, które powodują, że ta druga osoba mnie potrzebuje i odwrotnie. Bycie razem przez długie lata jest niemożliwe, jeśli związek próbuje się podtrzymywać sztucznie albo na siłę.
Czego nauczyło pana małżeństwo przez 20 lat?
- Nie wiem, czy związek jest po to, żeby czegoś uczyć. Najczęściej uczymy się na błędach, więc związek może nauczyć czegoś, jeśli się skończył i w nowej relacji wyciągamy z tego wnioski. Natomiast w momencie, kiedy wszystko gra i trwa, związek sam ewoluuje. Nie zatrzymuję się i nie sprawdzam, czego nauczyło mnie w życiu bycie z jedną kobietą.
A ojcostwo?
- Poczucia obowiązku, wstawania rano, a także tego, że drugim człowiekiem trzeba się opiekować. Jeśli się podjęło decyzję o posiadaniu dziecka, trzeba wykonywać po kolei pewne czynności, przeprowadzać procesy. Oczywiście robi się to z miłości.
Kto dla pana jest autorytetem?
- Autorytetem był dla mnie ojciec, potem byli nauczyciele, którzy zmieniali się wraz ze szkołami, w których się uczyłem. Natomiast nie było żadnej postaci z zewnątrz, takiego Winnetou, którego bym uwielbiał, i kierował się jego zasadami.
Pamięta pan na co wydał pierwsze zarobione pieniądze?
- Roztrwoniłem. To były pieniądze zarobione na statystowaniu w teatrze w Opolu, do którego trafiłem zaraz po liceum. Pracowałem w tamtym czasie również jako szatniarz w Klubie Związków Twórczych w Opolu. Przez te wszystkie lata często zmieniał pan miejsca zamieszkania.
Czy Warszawa okazała się tym prawdziwym miejscem na Ziemi?
- Myślę, że tak. Zawsze zmierzałem do tego, żeby zamieszkać w stolicy. Wcześniej był Gostyń, gdzie się urodziłem, potem Opole, Wrocław i Łódź, ale tym właściwym miejscem jest moje mieszkanie na Mokotowie.
Lubi pan robić niespodzianki najbliższym...
- Mam dużą trudność, żeby trafić w gust żony, ale robię. Jeśli chodzi o kwiaty, kupuję je znienacka, ale nieczęsto, więc to akurat sobie zarzucam. Mam problem z prezentami, z wyborem właściwej rzeczy. Bardzo długo myślę o tym, co kupić i nie zawsze mam czas na to, żeby pochodzić po sklepie i pomyśleć. Największy kłopot jest z wyborem biżuterii. Ostatnio na urodziny kupiłem Oldze bransoletkę, którą oczywiście następnego dnia wymieniła. Z Mirą jest łatwiej, choć być może kiedyś podąży w ślady mamy (śmiech).
Na co dzień jest pan oszczędny czy rozrzutny?
- Oszczędny, ale to nie jest reguła. Są sytuacje, kiedy trzeba sobie na coś pozwolić. Na pewno jestem praktyczny. Nie jestem zakupoholikiem i nie lubię chodzenia po sklepach. Kupuję to, co mam na liście, którą żona wysyła mi SMS-em. Moje zakupy są przemyślane. Zdarza się jednak, że córce kupuję prezenty spontanicznie.
A jak to jest w z wędkowaniem? Często udaje się panu coś złowić?
- Różnie. Jeśli się nie uda, nie jestem załamany. Najczęściej wypuszczam ryby z powrotem do wody. Zdarza się również, że przyrządzam z nich smaczny posiłek. Wszystko robię sam - odcinam łby, patroszę, a później smażę albo gotuję.
Nie ma pan wyrzutów sumienia?
- Za każdym razem (śmiech).
Utrzymuje pan kontakt z rodzeństwem?
- Brat mieszka w Brodnicy. Naokoło jest mnóstwo pięknych jezior, natomiast nigdy nie doszło do naszego spotkania na rybach. Spotykamy się w święta i przy innych okazjach rodzinnych.
Czyli z podobną częstotliwością, co z teściami...
- Jedni i drudzy dziadkowie Miry są oddaleni od nas o 300 km, więc zawożenie jej do nich jest pewnym wysiłkiem. Poza tym tryb naszego życia powoduje, że nigdy nie wiemy, kiedy będziemy mieć wolny czas. Bywały sytuacje awaryjne, kiedy przyjeżdżali do Warszawy, żeby zaopiekować się wnuczką. Gdyby mieszkali bliżej, na pewno zajmowaliby się nią częściej. Mamy bardzo dobre relacje - teść jest pułkownikiem Wojska Polskiego i jednocześnie moim konsultantem w sprawach wojskowych. Mam tutaj na myśli m.in. rolę w "Czasie honoru", którą grałem przez cztery sezony.
Czy rola dowódcy "Krawca" przełożyła się w jakiś sposób na pana prywatne życie?
- Absolutnie nie (śmiech). Uważam, że profesjonalne podejście do wykonywanego zawodu powinno polegać na tym, żeby rola nie przechodziła do życia prywatnego. A tym, którym przechodzi, trzeba zalecić pójście do psychologa.
Dorota Czerwińska
SHOW 11/2015