Monika Jaruzelska: Mogę polegać tylko na sobie
Ze słabości może rosnąć siła, choć nie zgadzam się z tym zbanalizowanym cytatem z Nietzschego, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Tylko dobre zdarzenia dają nam siłę, radość życia, natomiast wszystkie traumy wywołują rysy - mówi Monika Jaruzelska, która wydała właśnie drugą książkę opartą na wydarzeniach ze swojego życia - w rozmowie z dziennikarką Styl.pl Anną Piątkowską.
Czytając "Towarzyszkę Panienkę" - pani pierwszą książkę, pomyślałam, że wymagała sporej odwagi - otwarcie mówi pani o samotności, która towarzyszyła jej przez całe dzieciństwo. Ale podobno ta książka jest wyrazem hedonizmu.
Monika Jaruzelska: - Kiedy pisałam pierwszą książkę, rzeczywiście odwoływałam się do tych momentów w moim życiu, które były miłe. Ona powstawała z takich historii, które sprawiały mi przyjemność i odtwarzanie ich było przyjemne. Ale oczywiście było to podsumowanie życia, więc musiałam się też odnieść do tych momentów, kiedy było zdecydowanie mniej miło, a nawet niemiło. Hedonizm polegał na tym, że pisanie, choć momentami jest bardzo trudne i żmudne, daje poczucie wolności, możliwość dysponowania własnym czasem.
- Podczas pisania "Rodziny" nie było już nawet cienia hedonizmu. To była ciężka praca, a dodatkowo sytuacje, które miały miejsce w tym czasie - nasilenie choroby ojca, skandal, który wybuchł wokół rodziców, a także dotykanie pewnych bolesnych wydarzeń, sprawiło, że ta książka wymagała ode mnie większego trudu.
Nie myślała pani, żeby po tym skandalu wycofać się, opóźnić premierę książki?
- Mam za duży szacunek dla swoich czytelników, żeby pomyśleć, że poprzez ten skandal zainteresują się książką. Skandale dobrze podnoszą sprzedaż brukowców. Książka jest czymś, co chcemy postawić u siebie na regale, więc powinna mieć charakter czegoś czystego. Kupujemy książki kogoś, kogo szanujemy, a nie ze względu na ich wartość skandaliczną. Skandal nie ma żadnej wartości. Ale rzeczywiście zastanawiałam się, czy nie przesunąć daty premiery książki. Uznałam jednak, że byłoby to działanie ucieczkowe. Mnie bardzo dużo kosztowało, żeby zdecydować się na pisanie książek, a i moi rodzice są w takim wieku, że mogło się zdarzyć wiele sytuacji, które odsunęłyby ten moment jeszcze bardziej. Skoro więc już skoczyłam do wody, to trzeba było płynąć.
Czytając "Towarzyszkę Panienkę" pomyślałam, że jest odważna, ale kiedy wzięłam do ręki "Rodzinę" uznałam, że to dopiero jest akt odwagi. Książkę zaczyna pani od przywołania próby samobójczej...
- Pisanie o tym nie wymagało odwagi. Ja oddzielam siebie jako osobę i siebie jako autorkę książki. Mimo że książka ma absolutnie charakter osobisty, autobiograficzny, bo to portret rodziny we wnętrzu, to poprzez to, że skończyłam polonistykę, sama dużo czytam, zajmuję się dziennikarstwem, podeszłam do pisania tej książki w sposób bardzo merytoryczny. Ona nie była jakąś próbą załatwienia swoich spraw emocjonalnych czy autoterapią. Była pisana z pełną świadomością publicystyczną i jednocześnie z pełnym szacunkiem do czytelnika. Pisałam tę książkę dla czytelnika, a nie dla siebie.
Gdybym miała niepozałatwiane emocjonalnie pewne sprawy, o których piszę w książce, gdybym nie miała poczucia, że patrzę na nie już z dystansu emocjonalnego, jaki dał mi czas i fakt, że sama stworzyłam rodzinę, w której jest mi dobrze i w której jestem osobą bardzo ważną dla mojego syna, to prawdopodobnie nie napisałabym tej książki. Nie traktuję więc tego, że piszę o sprawach bardzo osobistych jako aktu odwagi. Wiedziałam, że ze względu na moje nazwisko pojawi się wiele nie merytorycznych komentarzy, np. gdzieś pojawi się zdjęcie ojca - to jedyny aspekt odwagi w związku z książką. Poprzez pisanie książek stałam się osobą publiczną, bo kiedy zajmowałam się modą, byłam schowana - jak napisałam to w "Towarzyszce Panience" - w wielkiej szafie. Wiedziałam, na co się narażam z tym nazwiskiem. Jednocześnie znam siebie, ufam sobie i wiem, ile rzeczy jestem w stanie znieść.
"Rodzina" to książka o pani, ale nie tylko. Czy konsultowała się pani z rodzicami pisząc ją?
- Nie, nie pytałam rodziców o zdanie. Mam 51 lat i swoje życie. Rodzice też nie pytali mnie o decyzje, które podejmowali w swoim życiu, a które miały dla mnie czasami znaczniej bardziej dotkliwe konsekwencje, np. decyzje polityczne ojca czy występy mamy w tabloidzie. Rozmawiając z wieloma dziennikarzami zarówno przy pierwszej książce, jak i przy drugiej, spotkałam się z dwoma stanowiskami: jedni uważają, że te książki to próba ocieplenia wizerunku generała Jaruzelskiego, drudzy, że to oskarżenie.
A jak rodzice przyjęli książkę?
- Ojcu się bardzo podobała, mama jeszcze nie czytała.
"Rodzina" to próba wpisania siebie w szerszy kontekst, postawienia się w dużej rodzinie, dotarcia do korzeni, np. poprzez opowiedzenie o relacji pani ojca z jego matką.
- Tak, ta książka ma taką konstrukcję, przez którą chcę pokazać wielopoziomowość i powtarzalność pewnych schematów zachowań albo też ich przeciwieństwo. Rodzina jest swego rodzaju strukturą. Jednocześnie chciałam pokazać szeroko swoją rodzinę. Ale założenie było jeszcze szersze, że pokazując przypadek mojej rodziny, czytelnicy znajdą wiele analogii lub przeciwieństw do tego, co działo się w ich rodzinach. Pewnych relacji, które w rodzinach rządzą, pewnych emocji i powtarzalności.
- Punktem wyjścia jest moja rodzina, ale tak naprawdę wnikliwy czytelnik zada sobie pytanie o rodzinę jako taką, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy jej konstrukcja staje się coraz słabsza. Nie stają się słabsze więzi rodzinne, ale właśnie sama konstrukcja, która jest coraz bardziej patchworkowa, rozdzielona. Rodzina to struktura, natomiast więzi emocjonalne są często nieproporcjonalne do niej, np. bardzo kogoś kochamy w rodzinie a więzi nie są silne albo odwrotnie, czujemy się samotni a jednocześnie jesteśmy uwikłani w jakieś struktury.
No właśnie - pisze pani, że pani i rodzice byliście trzema bezludnymi wyspami, ale jednocześnie szuka pani wspólnego mianownika, czegoś, co określa tę rodzinę, spaja te trzy wyspy.
- Byliśmy wszyscy samotni, ale łączył nas wspólny los, pewne konsekwencje decyzji rodziców. Uzależnienie od tego spowodowało, że pomimo tej samotności i różnic jednak jest między nami silna więź. Nie zawsze jest ona taka, jak by się chciało, ale jednak jest.
Mocno przeciwstawia pani też model, w jakim panią wychowywano i sposób, w jaki pani wychowuje swojego syna.
- Uczymy się na błędach swoich albo czyichś. Mój syn ma tę komfortową sytuację, że ja się uczyłam na błędach jego dziadków w stosunku do ich córki, czyli jego mamy. W związku z tym ich błędów nie popełniam, choć z pewnością popełniam jakieś inne. Często zastanawiam się, czy nie za bardzo mu pobłażam. Widzę jednak, że efekty tego są bardzo dobre i to pobłażanie sprawiło, że mój syn ma duże poczucie własnej niezależności i umiejętność wyrażania własnych sądów. Jest szczery i nie boi się samodzielnie myśleć. A jednocześnie ma ogromne poczucie bezpieczeństwa, wiedząc, że ma oparcie we mnie i w swoim tacie, czyli to, czego mnie brakowało - emocjonalne wsparcie.
- Ale też chcę powiedzieć, że we mnie nie ma poczucia bycia ofiarą. Gdybym czuła się ofiarą, to ta książka by nie powstała. Mam oczywiście poczucie chronologii wewnętrznej, która ma swoją ciągłość od momentu urodzenia do dziś, ale nie ma we mnie takiej pełnej identyfikacji z tym, kim byłam trzydzieści lat temu. Jednocześnie czuję sympatię do tej dziewczyny, którą byłam ileś lat temu i którą się zaopiekowałam i zintegrowałam w sobie. Dzięki temu stała się silną kobietą.
Jaką jest pani mamą?
- Na pewno tolerancyjną. Otwartą, ale bardzo uważną. Staram się, żeby nie zagarnąć syna, żeby on nie czuł się osaczony przez moje uczucia, żeby nie było tak, że ma na tyle silną więź ze mną czy ze swoim tatą, że to odgradza go od rówieśników. Mam świadomość, że teraz on buduje fundamenty swojej osobowości i ja chcę go w tym wspierać. Jednocześnie chciałabym, żeby budował tę osobowość na relacjach ze swoimi rówieśnikami, osobami, z którymi się spotyka. Chcę się przyglądać temu, ale jakoś specjalnie nie ingerować. On musi wiedzieć, że najważniejsze jest to, że jeżeli będzie potrafił pewne rzeczy analizować, będzie potrafił być dobrym kolegą, trafnie będzie wybierał swoje zainteresowania, to to właśnie będzie budowało go jako człowieka. Bardzo mu w tym sekunduję, a jednocześnie nie chcę, żeby czuł na plecach oddech matki.
Na tle rodziny można doskonale zobaczyć samego siebie. Odpowiedzieć na pytanie, co nas ukształtowało, jakie mamy cechy wspólne i zależne od rodziny, wychowania, genów, a co jest odrębne. To także w jakiś sposób próba określenia siebie.
- Tak, to rzeczywiście próba określenia siebie, odnalezienia mojego miejsca w rodzinie jaką stworzyli moi rodzice i mnie jako matki w rodzinie, którą stwarzam swojemu dziecku. Chcę też pokazać pewną pokoleniowość, która łączy się nie tylko z rodziną, ale także z historią.
Czy nazwisko było dla pani ciężarem?
- Tak, niejednokrotnie. Zdaję sobie sprawę, że były i są w moim życiu momenty, kiedy nazwisko było obciążeniem, ale byłoby wielką hipokryzją, gdybym powiedziała, że to wyłącznie obciążenie. Dzięki temu nazwisku miałam możliwość zaistnieć zawodowo i to nie dlatego, że ojciec mi w czymś pomagał. Żyjemy w czasach, kiedy znane nazwisko, nawet trudne, daje start. Czułam się obarczona tym nazwiskiem, ale też miałam świadomość, że gdybym je zmieniła wychodząc za mąż, wyjeżdżając za granicę - to byłaby jakaś forma ucieczki, także przed swoją tożsamością i tym, co sama stworzyłam zawodowo, ale także relacji z ludźmi. Gdybym z tego wszystkiego zrezygnowała i zaczęła żyć jakimś zupełnie innym życiem - po prostu bym uciekała.
- Zmierzenie się z tym problemem daje mi poczucie szacunku do samej siebie. Jeśli spotykamy na drodze jakieś niebezpieczeństwo i chowamy się przed nim, to nawet, gdy wyjdziemy i jego już nie będzie, my nie będziemy w stanie dowiedzieć się, czy bylibyśmy w stanie zmierzyć się z tym niebezpieczeństwem. Jeśli zaczynamy uciekać, to tak naprawdę nigdy nie ma końca tej ucieczki, bo wtedy uciekamy przed samym sobą i własną słabością.
Nigdy pani nie uciekała?
- Nie. Próba samobójcza, która podkreślam, nie miała charakteru wołania o pomoc, była jedyną próbą ucieczki przed tym, co mnie boli i sytuacji, która wydawała mi się wtedy bez wyjścia. Natomiast kiedy to się nie udało i sobie to wszystko wewnętrznie przepracowałam, to poczułam, że właściwie mogę polegać tylko na sobie i na tym, co zbuduję. Zaczęłam się wówczas bardzo intensywnie przygotowywać do egzaminów na studia, bo wiedziałam, że to właśnie będzie moja wolność.
- Ze słabości może więc rosnąć siła, choć nie zgadzam się z tym zbanalizowanym cytatem z Nietzschego, który często jest powtarzany w celebryckich wywiadach, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Tylko dobre zdarzenia dają nam siłę, radość życia, natomiast wszystkie traumy wywołują rysy. Oczywiście cierpienie cierpieniu nierówne i niektóre zdarzenia rzeczywiście mogą zadziałać na zasadzie szczepionki. Ale może też nastąpić takie zmęczenie materiału, wygięcie trwałe, które zostaje na zawsze, rana się zagoi, ale blizna zostaje.
- Te doświadczenia nie wzmocniły mnie, ale dały mi dystans do siebie i swoich emocji, reakcji ludzi, które często nie są związane z moją osobą - to dziedzictwo po ojcu. Mam tego świadomość, ale wiem też, że muszę założyć czasami cięższą zbroję i iść dalej i cieszyć się chwilą, kiedy mogę zdjąć tę zbroję.
Powiedziała pani, że studia miały dać wolność. Podobnie było z modą, którą się pani zajęła? To "ziemia niczyja", obszar, w którym nie miało znaczenia, że jest pani córką tego generała?
- Moda to było bezpieczeństwo. Moda to miejsce, w którym z jednej strony znalazłam się przypadkowo, ale nieprzypadkowo tak długo tam pozostałam. Czułam się nietykalna, bo zajmowałam się rzeczami bardzo odległymi od polityki. Nikt nie mógł mi też zarzucić, że Jaruzelski mi coś załatwił. To mi dawało komfort. Jak napisałam w "Towarzyszce Panience", moda to była ta szafa, z której wyszłam i po raz pierwszy "na twardo" skonfrontowałam się z rzeczywistością. Z tym, jaki ludzie mają do mnie stosunek - dobry i zły. Ale też ja od tej mody kilka razy uciekałam, bo miałam wrażenie, że to jest dla mnie zbyt ciasna przestrzeń.
Dzięki temu, że znalazła się pani w świecie mody - tak odległym od polityki - miała pani szansę na przedefiniowanie własnego nazwiska.
- Na pewno tak, ale to działo się w ograniczonym środowisku mody i kobiet, które czytały kolorowe pisma. Wciąż jestem bardzo identyfikowana z ojcem, co właśnie pokazały komentarze, które pojawiły się po tym, jak napisałam książki. Cokolwiek bym zrobiła, nie jestem w stanie tego przeskoczyć, wyjść z kontekstu decyzji politycznych ojca. To jest jak łańcuch, którym ja jestem przytwierdzona, ale już przestałam się szarpać. Tak zawsze już będzie, a ja mogę sobie tylko ten łańcuch przedłużać.
Współtworzyła pani jeden z pierwszych w Polsce magazynów o modzie i stylu życia w "zgrzebnych" jeszcze czasach. Jak powstawał "Twój STYL"?
- Z jednej strony było to bardzo łatwe, bo mieliśmy do zagospodarowania ogromną przestrzeń, byliśmy jak pierwsi osadnicy. Nie było konkurencji, a my ściśle ze sobą współpracowaliśmy. Środowisko modowe było też zupełnie inne niż w tej chwili. To była duża grupa osób z wyższym wykształceniem humanistycznym, które nie wiedziały, co dalej robić ze swoim życiem. To był czas transformacji, my wchodziliśmy w tę modę ze świadomością inteligenta humanisty, a nie osoby, która ekscytuje się samymi strojami, pokazami itp. Kompletnie inny świat - moda była czymś humanistycznym, a nie marketingowym i tylko estetycznym, jak dziś. Pod tym względem było dużo łatwiej.
- Trudności natomiast wypływały z braku umiejętności. Fotografowie posiadali świetną technikę, ale zdjęcia nie wychodziły takie jak zagraniczne zdjęcia modowe, nie miały tej lekkości. Druga rzecz to dostępność ubrań - nie istniały showroomy, sklepów z zagraniczną moda było mało i większość na zasadzie komisów, czyli ktoś coś przywiózł i niekoniecznie miało to cokolwiek wspólnego z trendami. Zagraniczne było wówczas synonimem czego eleganckiego. Stylizacje też nie miały być modne i tanie, ale bardziej dla kształtującej się wówczas grupy bizneswoman, czyli raczej kostiumy, które niezbyt efektownie się fotografuje. Bywało, że jak wypożyczaliśmy ubrania do sesji, to trzeba było za nie płacić kaucję, a potem gdy chcieliśmy je oddać po sesji, nie chciano ich przyjmować. Nigdy nie było butów na kolejny sezon.
- Sama technologia tworzenia pisma była też inna - trwała kilka miesięcy. Pod koniec lata przygotowywaliśmy numer świąteczny. To wiązało się z samą technologią fotograficzną, nie było aparatów cyfrowych, internetu itp. Wtedy siedziałam razem z fotografem w ciemni i razem obrabialiśmy zdjęcia. To było trudne.
- Lata 90. w trendach zachodnich to był minimalizm w modzie, widać to było w bardzo prostych, ascetycznych krojach i operowaniu trzema kolorami: czernią, szarością i bielą. To się wiązało ze stylem życia, filozofią zen, architekturą itp. Natomiast w Polsce po szarzyźnie PRL-u wszyscy chcieli odreagować, żeby było kolorowo jak w "Dynastii". "Twój STYL" był wówczas jedynym liczącym się tego rodzaju pismem na rynku. Logistycznie czasy były trudniejsze, ale sama atmosfera, która była podczas tworzenia "TS" była fantastyczna, energia wypływającą z tego, że tworzy się coś nowego, że co miesiąc wzrasta liczba czytelniczek. Mieliśmy z nimi bliski kontakt, czytaliśmy te wszystkie listy - były listy, że nas kochają, nie mogą się doczekać kolejnego numeru. Ale były też wypowiedzi oburzonych czytelniczek, które pisały, że w jakiejś sesji zdjęciowej zrobionej przez panią Jaruzelską i pana Porębskiego modelka siedzi z rozłożonymi nogami, a przecież "Twój STYL" powinien uczyć dobrego stylu, a dama tak nie siada... To pokazywało, jak to, co my robimy rezonuje w czytelniczkach, jak my jesteśmy dla nich ważni i jak ważne są one dla nas.
To był pierwszy w Polsce magazyn, który miał kreować wizerunek nowoczesnej kobiety.
- Tak, te pisma, które istniały na rynku były siermiężne, "Twój STYL" był nowoczesny. To było satysfakcjonujące. Powstawały fankluby "TS", a my jeździliśmy po całej Polsce na spotkania całymi reprezentacjami, z działu mody najczęściej ja lub Joasia Bojańczyk, ktoś ze zdrowia, Jacek Szmidt, który wówczas pisał reportaże. Były pełne sale kobiet, które zadawały pytania.
- Zdarzały się też śmieszne sytuacje - kiedyś pod koniec spotkania podeszła kobieta, która powiedziała do mnie: "My tu z koleżankami tak siedzimy i patrzymy, że pani się tą modą zajmuje, więc myślałyśmy, że pani będzie elegancka, a pani w szarym swetrze, włosy w koński ogon, bez makijażu...". Myśmy wszyscy nie spełniali tych oczekiwań. Czytelniczki myślały, że jesteśmy tacy z wielkiego świata, a my byliśmy po prostu rzemieślnikami.
Od kogo uczyła się pani bycia stylistką?
- No właśnie nie bardzo było od kogo. Uczyłam się na własnych błędach oczywiście i oglądając różne pisma zagraniczne. Wtedy też w dużej mierze pracowaliśmy zespołowo, pracowało się z kilkoma fotografami, kilkoma stylistkami czy makijażystkami. Wspólnie zastanawialiśmy się, co zrobiliśmy źle, co dobrze, były rozmowy z dyrektorem artystycznym, z naczelną - to wszystko powstawało wspólnie. Uczyliśmy się od siebie, ale mieliśmy poczucie wspólnoty. Dziś, gdy uczestniczę w jakichś sesjach, widzę, że nie ma już takiej atmosfery, więzi i bycia razem. To, co było bardzo ważne - kiedy były zebrania redakcyjne nasz dział mody i stylizacji, którego zostałam w pewnym momencie szefem, uczestniczył w tych zebraniach, wiedzieliśmy z kim będzie wywiad, jaki będzie artykuł ze zdrowia i tak komponowana była sesja modowa, żeby wszystko było spójne. Kiedy robiliśmy zdjęcia, to przede wszystkim dobrze znaliśmy tekst, który miały ilustrować. To była praca bardziej intelektualna niż estetyczna.
W modzie spodobało się pani na tyle, że została w niej na dłużej.
- Moda długo była moim zawodem, ale nigdy nie byłą pasją. Śledziłam oczywiście te wszystkie magazyny modowe, oglądałam to, co jest w sklepach, bo uważałam, że tego wymaga ode mnie mój zawód. Natomiast, kiedy miałam sięgać po jakąś lekturę czy film, to wybierałam coś innego. Nigdy nie lubiłam rozmawiać o modzie, bo wydawało mi się to szalenie nudne i płytkie.
To skąd Szkoła Stylu?
- Szkoła Stylu powstała, gdy ja postanowiłam zostać psychoterapeutą. Pomyślałam, że stylista może być kimś, kto wspólnie z psychologiem kreuje osobę. To był właściwie pomysł na Szkołę Stylu. Najpierw to było takie działanie polegające na spotykaniu się z kobietami na warsztatach, gdzie był psycholog i makijażysta i stylista. Pracowaliśmy wspólnie z tymi kobietami, które na początku mówiły, że przyszły, bo tylko chciały zmienić fryzurę. Po dwóch dniach takich warsztatów okazywało się, że nie fryzura jest istotna i chodzi o zmianę na innym poziomie, bo właśnie jest rozwód i dzieci się wyprowadzają. W antropologii istnieje takie pojęcie "rytuał przejścia" i to właśnie były takie trochę rytuały przejścia z jednego okresu w drugi. Wygląd był tylko wierzchołkiem góry lodowej.
- Mnie moda nigdy nie wystarczała, z czasem coraz dalej odchodziłam od sesji modowych na modelkach. Włączałam się w akcję Magdy Prokopowicz "Nie po to kupiłam sukienkę, żeby umrzeć", czyli pomoc kobietom chorym na raka, które straciły włosy po chemii, były po amputacji piersi. To była konkretne działania, by im pomóc przywrócić wiarę w kobiecość, żeby się nie izolowały. Czasami etap leczenia był już zakończony pomyślnie, ale wygląd nie pozwalał im wyjść z domu. Wstydziły pójść po mleko do sklepu, odebrać dziecko z przedszkola, czy wyjść gdzieś ze znajomymi.
- Moda bardzo szybko przestała mi wystarczać jako sama moda. Moda dla mnie to jest człowiek. Praca stylisty to najpierw dogłębna rozmowa z osobą, poznanie jej sposobu ekspresji. Ubranie przecież w jakiś sposób nas wyraża.
A co to właściwie jest styl - ten, o którym Coco Chanel mówiła, że moda przemija, a on pozostaje?
- Myślę, że to jest właśnie ta całość, harmonia, osobowość, sposób naszej ekspresji, zawód, jaki wykonujemy, typ urody, a nawet rodzaj muzyki, jakiej słuchamy, poglądy polityczne. To wszystko w jakiś sposób wpływa na to, jak wyglądamy. To się także wiąże z momentem w życiu, w jakim się znaleźliśmy. Styl to jest harmonia między tym, co wewnątrz a tym, co pokazujemy na zewnątrz.
Mówiła pani o tych pierwszych numerach "Twojego Stylu", o tym, jak Polki chciały wyglądać i jaka była moda. Gdzie dziś są Polki na światowej mapie mody?
- Można oczywiście powiedzieć, że istnieją jakieś cechy charakterystyczne dla danych narodowości czy kultur. Ja jednak widziałabym to raczej jako coś, co jest środowiskowe. Środowisko studenckie w całej Europie będzie wyglądało podobnie, np. hipstersko. Środowisko zamożnych, niepracujących żon biznesmenów też wygląda w podobny sposób. W tej chwili nie widać tych zależności między krajami, choć w krajach południowych czuje się większą akceptację kobiet w wieku menopauzalnym czy postmenopauzalnym, akceptację swojej kobiecości i seksualności - szczególnie Włoszki to mają.
- W latach 90. Polki zaczęły farbować włosy na odcienie rudości - to był szał. Mniejsza była wówczas świadomość, że uroda to dbanie o jakość żywienia, gimnastykę, to na co teraz się zwraca uwagę - piękno płynące z naturalności życia, a bardziej upiększanie. Cera niezbyt doskonała, nie ma czasu, żeby chodzić do kosmetyczki, rzucić palenie i picie kilku kaw dziennie. Najważniejsze są obowiązki, a dopiero na końcu jest kobieta, więc maskuje się to intensywnym makijażem, kolorem włosów, bogatszym ubraniem, bo to przykryje te niedoskonałości. Takie było myślenie.
Dziś wszyscy chcą wyglądać tak samo, jak blogerki lub ikony stylu. Zupełnie inaczej niż 20, 30 lat temu. Czy kiedyś kobiety bardziej stawiały na oryginalność?
- Chyba nie. W modzie od czasu jaskini istnieje pewien paradoks - z jednej strony chcemy się ubierać, wyróżnić, a z drugiej chcemy, żeby wygląd przyłączał nas do jakiejś wspólnoty.
Jeśli kupię szpilki takie, jak ma Victoria Beckham to znaczy, że należę do grupy, która zna trendy.
- Tak. Kiedy prowadzę zajęcia z historii mody - a właściwie jest to historia ostatnich stu lat, bo w tym czasie zaszła największa ewolucja w modzie - pokazuję jak pewne zjawiska zewnętrzne wpływały na modę i jak moda wpływała na te zjawiska. Ta współzależność historii szeroko pojętej z wizerunkiem, szczególnie kobiet, jest widoczna.
- Kiedy oglądamy zdjęcia czy film, umiejscawiamy je w czasie poprzez to jak wyglądali ludzie, jak byli ubrani. Teraz nie ma takiej identyfikacji. Przyspieszania technologiczne, przez różnorodność, siłę marketingu mamy tyle trendów, że w jakiś sposób dziś wszystko jest modne. Jednocześnie łączymy ze sobą rzeczy, które kiedyś by się nie łączyły. Dziś kocie oko zrobione eye linerem jest zupełnie inne niż to z lat 60., choć absolutnie nawiązujące do tamtego. Ale przy tym kompletnie inna fryzura i ubranie. Ten sam makijaż, który przypisywalibyśmy do lat 60. w połączeniu z trampkami, które przypiszemy hipisowskim latom 70. i sukienką w kwiaty w stylu lat 50. Myślę, że będziemy rozpoznawali te lata, w których żyjemy teraz bardziej po technologii wykonania zdjęcia komórką niż po tym jak ktoś wygląda. To przemieszanie różnego rodzaju stylów, mnogość trendów, inwazyjność marketingu powoduje, że nasze czasy zatraciły swoją tożsamość. Szum informacyjny, który dociera do nas z każdej strony jest widoczny także w tym, jak wyglądamy.
Ojca nie udało się pani ubrać, a mamę?
- Mamy nawet nie próbowałam ubierać. Mamy kompletnie odrębne style. Czasami podejmowałam próby namówienia mamy, żeby na przykład założyła spodnie, ale nie udało się. Nie chodziłyśmy też nigdy razem na zakupy.
Rozmawiała Anna Piątkowska