Najsłynniejsza polska babka z darem. Lgnęli do niej z Ameryki
Po 20 minutach wychodzę z ponad 100-letniej, drewnianej chaty, trzymając w dłoni niewielkie zawiniątko. Co do przeznaczenia jego zawartości dokładnie mnie poinstruowano. Kilkadziesiąt minut wcześniej głowę przykryto mi białą chustą z kłębkiem lnu, który zajął się ogniem. - Bożeńku dobry, pomóż, zabierz wszystkie choroby, problemy, nerwy - powtarzał jak w hipnozie starszy mężczyzna. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że pod wieczór na skutek wręcz nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności, poczuję się jak w ukrytej kamerze. Pojechałem na Podlasie do wsi Orla, by przekonać się, czy legenda po najsłynniejszej, polskiej szeptusze jest nadal żywa.

Tekst jest częścią cyklu Polska na własne oczy - wakacyjnej akcji Interii, w ramach której w każdym tygodniu wakacji zabieramy Was do innego województwa. Odkrywamy to, co mniej nieznane, przywołujemy zapomniane historie, opisujemy ludzi i miejsca, dzięki którym dany region jest wyjątkowy. Teraz jesteśmy w województwie podlaskim.
Boże pomóż, Bożeńku zabierz
- Kiedy Wiera jeszcze żyła, do wsi ciągnął się kilkunastokilometrowy sznur samochodów. Wszyscy do niej lgnęli. Z Ameryki przyjeżdżali. Czasami wychodziła z chałupy, rzucała szybkie spojrzenie i stanowczo mówiła: ciebie nie przyjmę, ty masz złe intencje - opowiada nam mieszkanka maleńkiej Orli, doskonale pamiętająca czasy świetności najsłynniejszej szeptuchy w Polsce. Dziś, zamawianiem, po nieżyjącej już Wierze Popławskiej, trudni się jej bratanek Anatol.
Na Podlasie ruszam pod koniec czerwca. Jest sobotni poranek, a ja nawet nie wiem, czy w Orli znajdę choćby jedną szeptuchę. O tej porze wieś wydaje się niemal wyludniona. W zdecydowanej większości stoją tu niskie, drewniane domy, ponad które wyrasta leciwa, ale zadbana cerkiew, pomalowana ciemno-brązową farbą. Tuż obok, na przystrzyżonym trawniku stoi kilka starych grobów. Niemal przeszywająca cisza sprawia, że mam wrażenie, jakbym stał na planie filmu Smarzowskiego, a wszystko co mnie otacza, było wyłącznie skrupulatnie zaplanowaną i wykonaną scenografią.
Dopiero w miejscowym sklepie spożywczym spotykam pierwszą osobę. - Stary, drewniany dom po prawej stronie, zaraz za fryzjerem - tłumaczy mi ekspedientka, gdy pytam, gdzie przyjmuje szeptucha, a właściwie szeptuch, bowiem tzw. zamawianiem para się starszy mężczyzna. - Przed domem będzie zaparkowany samochód, ludzie w kolejce się pewnie ustawią. Pozna pan - dodaje sprzedawczyni.
Kolejki przed domem jednak nie ma. Z drewnianą, nadgryzioną zębem czasu, ponad 100-letnią chatką kontrastuje stojące obok auto południowokoreańskiej marki.
- Pan sam, czy z kimś? - pyta u progu starszy mężczyzna i zaprasza do środka. Zamyka za sobą skrzypiące drzwi, wskazuje na stare krzesło, na którym mam usiąść. W pokoju jest jeszcze kilka, leciwych mebli - tapczan, regał i duże biurko, a na nim setki, a może i tysiące małych karteczek. Pan Anatol zapisuje na nich intencje ludzi, którzy go odwiedzili. Za każdą z tych osób modli się przez dziewięć dni.
- Skąd przyjechał, gdzie mieszka, jakie imię, o co mamy się pomodlić? - dopytuje, i niemal od razu, notując coś na kartce, wypowiada sekwencję, którą będzie później powtarzał przez dobrych kilkadziesiąt minut - Boże, Ty dobry, Boże. Bożeńku dobry, pomóż, zabierz wszystkie choroby, problemy, nerwy od Łukasza. I to drętwienie dłoni zabierz od Łukasza. Złych ludzi zabierz, złe oczy zabierz, Boże, Bożeńku…

Suplikację przerywa dzwoniący telefon. Kiedy mężczyzna wychodzi wyłączyć urządzenie, ja zastanawiam się, czy sprawnie artykułowane przez niego zdania to wyłącznie rutyna, czy jednak prośby do Bożeńka poparte są solidnym skupieniem i wiarą w każde wypowiadane słowo. Byłbym jednak niesprawiedliwy, odmawiając Anatolowi zaangażowania, co uświadomię sobie już po wizycie u szeptucha.
- Zostawiłem telefon do naładowania i akurat dzwonią - tłumaczy się szeptuch, próbując chyba w ten sposób przeprosić za przerwanie sesji. - Boże, Ty dobry Boże. Bożeńku dobry, pomóż, zabierz wszystkie choroby, problemy, nerwy od Łukasza.
Pan Anatol odmawia modlitwę "Ojcze nasz" po białorusku. Wielokrotnie w takcie mojej wizyty będzie przeplatał wschodnio brzmiące słowa z polskimi i łacińskimi sentencjami. - Boże, Ty dobry Boże. Bożeńku dobry, pomóż, zabierz wszystkie choroby, problemy, nerwy od Łukasza - tym razem każda kolejna fraza wypowiadana jest coraz głośniej, co sprawia, że prośby szeptucha brzmią niemal jak żądanie.
Mężczyzna sięga po metalowy, podłużny przedmiot. To prawdopodobnie stępione ostrze bardzo starego noża bez rękojeści. - Boże zabierz, Boże zabierz, Boże zabierz - powtarza, delikatnie przeciągając rekwizytem po moich rękach, od ramion po dłonie. - Boże zabierz, Boże zabierz, Boże zabierz, Boże pomóż, Bożeńku dobry…
Mężczyzna do plastikowego kieliszka nalewa odrobinę wody. Choć daleko mi do francuskiego pieska, mam mieszane uczucia, bo naczynie nie wygląda na dopiero co wyjęte ze szczelnie zamkniętego opakowania. - Weźmie trochę do ust, ale na razie nie połyka. Ja powiem, kiedy połknąć, śmiało. To święcona woda ze Świętej Góry (Święta Góra Grabarka - przyp. red.), która pomaga. Boże pomóż, Boże pomóż, Boże pomóż. Wo Imia Otca, i Syna, i Swiataho Ducha. Zabierz Bożynku, zabierz Bożynku, zabierz Bożynku. Połknie tę wodę, jak jeszcze nie połknął.
Na włosy nakłada mi białą chustę, która nachodzi na oczy. Ten "rytuał" dobrze kojarzę ze zdjęć z internetu, kiedy w wyszukiwarkę wpisuję frazę "szeptucha". Pan Anatol podpali jeszcze kłębek lnu znajdujący się na czubku mojej głowy przykrytej tkaniną, a ja zacznę się zastanawiać, czy aby nie powinienem był go o czymś uprzedzić. Wczesnym rankiem, rozczochrane po nocy włosy próbowałem jakkolwiek ujarzmić, aplikując na nie pastę, którą wygładzałem tzw. koguty. Zamiast rejestrować w pamięci każde słowo szeptucha, mające mi posłużyć do napisania artykułu, zachodzę w głowę, czy wspomniana pasta zawiera w sobie łatwopalne substancje.

Szeptuch z metalowego pudełka wyjmuje herbatnik. Ciastko kładzie na małej, papierowej serwetce i nożykiem dzieli go na trzy, równie części. - O wschodzie słoneczka pierwsze ciasteczko. Ta część, gdzie odcięty rożek. Drugą przed zachodem. Trzecią, następnego dnia po wschodzie - instruuje mnie mężczyzna, jak i kiedy mam zjeść herbatnika.
- Stajemy w domu przed obrazem Maryi, czy Jezusa, czy przed krzyżem, co tam u pana jest. Zjadamy to ciasteczko, pierwszą część, trzymając w ręku te ziarenka, na które się modlę. Trzy razy odmawiamy Ojcze nasz. Po modlitwie swoimi słowami - Panie Boże pomóż mi, zabierz wszystkie choroby, problemy ode mnie. Tym zawiniątkiem - patrzy tu na mnie - przywołuje mnie do porządku Pan Anatol, kiedy błądzę wzrokiem po zakamarkach izby - dotykamy leciutko po kręgosłupie. Odrzućmy wszystkie problemy. Z głowy, dotykamy. Z jednej strony trzy razy odrzucić. Z drugiej trzy razy. Po jednej rączce i po drugiej. Po sobie. Trzy razy, trzy razy, trzy razy i trzy razy. I dotknąć do podłogi. Tak w poniedziałek rano. Tak w poniedziałek przed wieczorem i tak we wtorek rano - tłumaczy szeptuch.
Po ostatniej, zjedzonej części ciasteczka, pozostałe okruszki mam wyrzucić. - Wrzucić do sedesu, to spłynie. Albo wynieść do kosza na śmieci przed domem. Można do swego kosza, tylko żeby to nie stało tygodniami. Żeby w domu tych problemów pana nie było - dodaje.
- Bierzemy jeszcze sól do ręki i trzy razy modlitwa nad solą. Nad solą tylko po pierwszym ciasteczku. Trzy razy. Więcej nie. Raz pod poduszkę dać, sen spokojny. Do solniczki, cukiernicy. Deczko soli do herbaty. Od czasu do czasu. Ja nie mówię, że co dnia. Tej soli starczy na dwa tygodnie. Boże pomóż, Boże pomóż, Boże pomóż, Bożeńku kochany…
Pan Anatol tłumaczy, że przez najbliższe dni będzie się modlił w mojej intencji. - Do dziewięciu dni się modlę, jak zawsze za każdego. Później mogę zapomnieć, ale to można zadzwonić. Życzę zdrowia i pomyślności panie Łukaszu. I wszystkiego dobre. Boże pomóż, Boże pomóż, Boże pomóż, Bożeńku kochany…
Sięgam do kieszeni, chcąc uregulować rachunek. Nieśmiało pytam, ile płacę? - Co łaska. Jak nie ma, to i tak dobrze będzie. Bóg zapłać - odpowiada. - Pomalutku, pomalutku. Ja otworzę. Pan nie otworzy sam. Ten domek ma ponad 100 lat - powtarza, odprowadzając mnie do drzwi.
Przekraczając próg, pytam mężczyznę, czy to prawda, że jest krewnym słynnej na całą Polskę szeptuchu Wiery Popławskiej. - To mojego taty siostra rodzona. Ona tu się rodziła w tym domku. I tu kazała się modlić. I tu wesele jej było. I moje.
Dopytuję, czy nadal jest ruch w "interesie", próbując ustalić, czy po śmierci Popławskiej w 2024 r. do Orli nadal przyjeżdżają ludzie szukający pomocy. - Zależy, panie Łukaszu. Jak kiedy, jak kiedy. Często jestem zajęty w cerkwi. Zadzwoniła pani ze Szczecina i umówiła się na godzinę osiemnastą, bo tak mogła dojechać. A ja niestety miałem akurat nieboszczyka w cerkwi. Poprosiłem jednego, żeby mnie tam zastąpił. Przyjechałem i pomodliłem się nad nią. Różnie. Jak kiedy, jak kiedy.

Najsłynniejsza babka w Polsce
Po wizycie u szeptucha rozmawiam z przypadkowo napotkaną kobietą, która w Orli mieszka całe życie. Wyjaśnia, że kiedy Wiera Popławska jeszcze żyła, przyjeżdżali do niej ludzie z całego świata, a sznur samochodów przed wsią ciągnął się przez kilkadziesiąt kilometrów. Kobieta przywołuje historię swojej znajomej, która przez trzynaście lat próbowała zajść w ciążę. Nie pomogło nawet in vitro, ale trzy wizyty u Popławskiej już tak - przekonuje nasza rozmówczyni.
- Trzeba wierzyć. Wiera często powtarzała, że jeśli ona ma pomóc, to osoba, która do niej przychodzi, też musi wierzyć. Potrafiła wyjść przed dom do ludzi stojących w długiej kolejce, wskazać na kogoś i powiedzieć - ciebie nie przyjmę. Wyczuwała osoby, które przyjeżdżały do niej wyłącznie z ciekawości - wyjaśnia.
- Miałam w rodzinie mężczyznę chorującego na nowotwór. On nie wierzył w szeptuchy. Całe życie w wojsku spędził. Twardo stąpał po ziemi. Żona go zaciągnęła do Popławskiej, a ta od razu go przejrzała. Powiedziała, że skoro sam nie ma żadnego przekonania co do słuszności tej wizyty, to nic z tego nie będzie.
Mieszkanka Orli wskazuje, że do wsi przyjeżdżały osoby znane z pierwszych stron gazet. - Ten aktor, pijak. Co na białym koniu jeździł. Często tu bywał - opowiada, nie mogąc sobie przypomnieć nazwiska celebryty.
Zdarzali się i tacy, którzy przychodzili do Popławskiej z chorymi zwierzętami. Moja rozmówczyni podkreśla, że Popławska absolutnie nie zabraniała korzystać z leczenia wskazanego przez medyków. - Wychodziła z założenia, że ona może wyłącznie pomóc modlitwą. Dla wielu ciężko chorych osób wizyta u niej była jak terapia u psychiatry czy psychologa. Umacniała ludzi w wierze, że chorobę można pokonać.
Gdy proszę kobietę o wskazanie historii, o której za sprawą szeptuchy było we wsi głośno, bez zastanowienia wskazuje na przypadek kilkuletniej dziewczynki, mającej chorować w latach 80. na nieoperacyjnego guza mózgu.
- Lekarze rozkładali ręce, bo nie potrafili jej pomóc. Wyczerpano wszystkie metody leczenia. Pamiętam, że ta dziewczynka przyjeżdżała z mamą. U Popławskiej była trzykrotnie. Po ostatniej wizycie pojechała do szpitala na badania. Guz zaczął się wchłaniać i znikać - mówi mieszkanka Orli.
Wsłuchując się w szczegółową relację mojej rozmówczyni, nie mam pojęcia, że kilka godzin później i kilkadziesiąt kilometrów dalej, przez przypadek spotkam dorosłą kobietę, podającą się za tę dziewczynkę.
- Wala (Wiera Popławska - przyp. red) była bardzo otwarta i serdeczna. Często zapraszała mnie na kawę, rozmawiałyśmy. Na jednym z takich spotkań opowiedziała o tej dziewczynce. Mam wrażenie, że samej Popławskiej nie było łatwo udźwignąć ciężar związany z tym zaufaniem ludzi do niej. Przecież każdego dnia miała styczność z wieloma, ciężko chorymi ludźmi, którzy niejednokrotnie upatrywali w niej ostatniej deski ratunku. To musiało być dla niej mocno obciążające psychicznie. I do tego te wielogodzinne, nieustające modlitwy. Była tylko człowiekiem.
Na koniec kobieta tłumaczy mi, co symbolizuje zawiniątko, z którym wyszedłem od pana Anatola. Sól ma mnie chronić od czarów i uroków osób, które źle mi życzą. Herbatnik to w tym przypadku synonim oczyszczenia.

Jeszcze kilkanaście lat temu szeptuchy były niemal w każdej miejscowości na Podlasiu. Obecnie została ich garstka. - Ludzie poumierali, i choć szpetuchą zostawało się z pokolenia na pokolenie, to czasy się zmieniły, a młodzi powyjeżdżali robić kariery. Niektóre szeptuchy trudniły się ziołolecznictwem, inne sięgały po pijawki. Gdy Popławska zdobyła popularność, to część osób upatrywała w tym dochodowego biznesu, więc było również sporo oszustów udających szeptuchy.
Z Orli wyjeżdżam z przeświadczeniem, że część tamtejszej społeczności jest głęboko przekonana co do słuszności korzystania z usług szeptuch. Niektórzy mieszkańcy wsi, zwłaszcza młodsi, twierdzą, że u szeptuchy nigdy nie byli i nie zamierzają. Nie mam wrażenia, by moi rozmówcy korzystający z usług szeptuchy wskazywali na ich magiczne, nadludzkie moce. Raczej górę bierze tu zdrowy rozsądek i wiara w pewien, trudny do zdefiniowania dar, którym obdarzone miałyby być takie osoby. Szeptuchy wryły się w tutejszą tradycję oraz obrzędy i mocno się w nich zakorzeniły.
Gdy z kolei pytam o popularność i skuteczność pana Anatola, zdania również są podzielone. Jedni uważają, że nie może się on równać do swojej znanej na całą Polskę krewnej, inni, regularnie wizytujący u szpetucha, chwalą go nad wyraz.
Wdzięczna do końca życia
Docieram do Białowieży, kontynuując moją podróż po Podlasiu. To właśnie tutaj wydarzy się coś, nad czym będę rozmyślał przez kolejne dni, próbując odpowiedzieć sobie na pytanie, czy miałem do czynienia z wręcz nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, czy padłem jednak ofiarą ogromnej popularności Popławskiej, jej legendy i wyidealizowanej historii, która nie wiedzieć dlaczego miałaby mi zostać opowiedziana. Przypadek czy jednak wyłącznie ludzka głupota, podszyta potrzebą zwrócenia na siebie uwagi tanią bajerą? Na to pytanie prawdopodobnie już nigdy nie zdołam sobie odpowiedzieć.
W Białowieży organizuję swój nocleg. Kobieta będąca właścicielką nieruchomości, w której spędzę najbliższych kilkanaście godzin, wręcza mi klucze. To miała być krótka, kurtuazyjna rozmowa o pogodzie i miejscowych atrakcjach turystycznych, które warto odwiedzić.
- A te podlaskie szeptuchy. Co pani o nich sądzi? - rzucam na koniec, przekonany, że kobieta w średnim wieku nie będzie miała mi nic ciekawego do opowiedzenia.
- Popławska z Orli. Już nie żyje. Jeździłam do niej z moją matką.
- I co? Pomogła?
- Gdy byłam mała, wykryto u mnie guza mózgu. Po trzeciej wizycie u Popławskiej znikł - odpowiada moja rozmówczyni, która wyglądem, erudycją i szeroko rozumianą elegancją zdecydowanie aspiruje do miana tzw. kobiety sukcesu. Moja rozmówczyni nie mogła wiedzieć, że kilka godzin wcześniej w oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów wsi opowiedziano mi historię dziewczynki z nieoperacyjnym guzem mózgu. Nie miała również pojęcia, że do Białowieży przyjechałem służbowo, pracując nad artykułem o szeptuchach.
- To był początek lat 80., może koniec 70. Nie pamiętam. Tyle czasu już minęło. Miałam guza mózgu w III stopniu zaawansowania, ale dla tak małego dziecka to niemal tożsame z IV stadium. Twierdzono, że nie można operować, że nie ma już skutecznego sposobu na wyleczenie. Mama zabrała mnie do Orli, do babki (Wiera Popławska - przyp. red.). Byłyśmy tam trzy razy. Więcej wizyt nie jest wskazanych, bo może tylko zaszkodzić. Później zrobili mi badanie, które wykazało, że jestem zdrowa. Będę jej za to wdzięczna do końca życia - opowiada.
Na rozmowie z kobietą mijają mi kolejne minuty, w trakcie których opisuje swoje wizyty u Popławskiej, zaznaczając, że niewiele już pamięta. Nie mam poczucia, że mówi nieprawdę. Wydaje się szczera i poważna. Nad wyraz nie gloryfikuje Popławskiej, ale i nie oponuje wobec jej rzekomego daru uzdrawiania, czy precyzyjniej mówiąc - pomagania. Ot relacjonuje, jak sama twierdzi, jej trudno wytłumaczalną historię choroby i wyzdrowienia, która korelowała czasowo z modlitwą szeptuchy Popławskiej.
- Proszę na mnie nie patrzeć, jak na wariatkę. Jak mam to panu racjonalnie wytłumaczyć, skoro sama nie potrafię zrozumieć? Lekarze też nie potrafili. Wiem tylko, że to był cud. Pytanie, kto za nim stoi?
***
Wakacje, znowu są wakacje! Polacy tłumnie ruszają na długo wyczekiwany odpoczynek, a my chcemy im w tym towarzyszyć, służyć dobrą radą, co można zobaczyć w naszym pięknym kraju. Może wspaniałe atrakcje czekają dosłownie tuż za rogiem? Cudze chwalicie, swego nie znacie - pisał poeta. I my chcemy pokazać, że faktycznie tak jest. W tym roku będziemy w warmińskich lasach, nad Łyną, w Białowieży, Ciechocinku, na Roztoczu i w wielu innych miejscach. Ruszaj z nami!