Najtragiczniejsza akcja polskiej policji - 20 lat po krwawej nocy w Magdalence
W nocy z 5 na 6 marca 2003 r. w podwarszawskiej Magdalence w wyniku wybuchu bomby pułapki na miejscu zginął podkomisarz Dariusz Marciniak, a dowodzący akcją komisarz Marian Szczucki zmarł kilka dni później w szpitalu, nie odzyskawszy przytomności. Zadaniem policyjnych antyterrorystów było schwytanie przywódców gangu „mutantów” – Roberta Cieślaka i Igora Pikusa. Po 20 latach od tragicznych wydarzeń w Magdalence rozmawiamy z Kubą Jałoszyńskim – oskarżonym o niedopełnienie obowiązków podczas planowania i przeprowadzenia akcji policyjnej w Magdalence, kiedy pełnił wówczas stanowisko zastępcy dyrektora Centralnego Biura Śledczego w Komendzie Głównej Policji.
Łukasz Piątek, Interia.pl: Często śniła się panu Magdalenka?
Kuba Jałoszyński, były policjant i zastępca dyrektora CBŚ w KGP: - Nie miewam snów związanych z pracą.
A z uwagi na mijające właśnie dwadzieścia lat od strzelaniny w Magdalence, często myśli pan o tamtej nocy?
- Każdego roku piątego i szóstego dnia marca wracam pamięcią do tamtych wydarzeń. Tak, to siedzi z tyłu głowy. Trudno, żeby było inaczej.
I jakie emocje wówczas panu towarzyszą?
- Sprawa jest zamknięta - ja i dwie inne osoby zostaliśmy prawomocnie oczyszczeni z zarzutów prokuratury. Czekałem na to 11 lat. Natomiast tę feralną noc będę pamiętał do końca życia, bo była to tragedia, z którą nigdy wcześniej na taką skalę się nie spotkaliśmy. To była pierwsza taka sytuacja w Europie, kiedy mowa o działaniach policji.
Rok po naszych wydarzeniach Hiszpanie mieli swoją Magdalenkę. Różnica polegała na tym, że tamtejsza policja doskonale wiedziała, że terroryści islamscy są wyposażeni w bomby. Zginął tam wówczas jeden operator oddziału antyterrorystycznego.
Kiedy operatorzy wówczas z polskiego BOA KGP pytali hiszpańskich kolegów z jednostki kontrterrorystycznej, czy wiedzą, co wydarzyło się w Magdalence i jakie wnioski wysunęli z tych wydarzeń, powiedzieli: nie mamy paramedyków wśród operatorów, teraz ich szkolimy. Zapytani o bombę odpowiedzieli, że taka to jest praca i należy się z tym liczyć. Było to przed wydarzeniami w Madrycie.
My w Magdalence nie mieliśmy pojęcia, że czekają na nas dwie bomby rozbryzgowe, z których jedna na szczęście była wyposażona w zwykłą plastelinę zamiast plastycznego materiału wybuchowego. Bandyci oszukali bandytów sprzedając im plastelinę zamiast materiału wybuchowego.
Czy to prawda, że podczas pańskiego procesu, w którym miał pan status oskarżonego, jeden z biegłych sądowych powiedział, że do tragedii w Magdalence nie doszłoby, gdybyście zapoznali się ze wspomnianą przez pana akcją hiszpańskiej policji?
- Tak, to prawda. Problem polegał na tym, że przywołana przez biegłego sądowego akcja odbyła się rok po Magdalence...
Jak to?
- Również zadawałem sobie to pytanie. Bo przecież trudno wziąć przykład z działań, które jeszcze się nie wydarzyły. Podczas rozprawy było trzech biegłych powołanych przez prokuraturę. Na trzeciej rozprawie dwóch z nich niemal całkowicie wycofało się ze stawianych mi zarzutów po tym, jak zapoznali się z całością materiału dowodowego.
Czytaj także: "Wariatkowo" - były wychowawca o polskim więzieniu
Spotkałem się z takim stwierdzeniem, że z historią strzelaniny w Magdalence jest jak z d... Każdy ma swoją...
- Tego typu sytuacje, tym bardziej tak tragiczne, zawsze budzą duże emocje. Niektórzy chcą na tym coś ugrać, na kimś się odegrać.
Pan czuł się ofiarą podczas procesu?
- Podczas mojego pierwszego przesłuchania w Ostrołęce pan prokurator powiedział mi wprost - zginęło dwóch policjantów, więc muszą znaleźć się winni. Wybrzmiało to jak w czasach stalinizmu - dajcie mi człowieka, a znajdę mu paragraf.
Rozmawiałem z emerytowanym operatorem antyterroru, który jeszcze nie służył w jednostce specjalnej, kiedy doszło do tragedii w Magdalence. Powiedział mi takie zdanie: Zbyt dużo osób za wcześnie zaczęło wystawiać piersi do orderów. Myśleli, że jak w Magdalence złapią Cieślaka, to cała sprawa związana z "mutantami" wreszcie dobiegnie końca i będzie można się chwalić, że policja zlikwidowała mafię w Polsce. To ich zgubiło.
- Nie sądzę. Nie podpisałbym się pod tą tezą. Na wolności było trzech przywódców gangu, więc każdy miał świadomość, że to nie koniec sprawy. Jeszcze przed Magdalenką wielokrotnie próbowaliśmy zatrzymać Roberta Cieślaka i Igora Pikusa. Niestety albo się nie pojawiali, albo w ostatniej chwili znikali. I tutaj mam ogromną pretensję do ówczesnego kierownictwa policji, gdyż nie zrobiono nic, żeby ustalić, kto był kretem w policji i ostrzegał "mutantów" przed naszymi działaniami.
Dwa tygodnie przed wydarzeniami w Magdalence Cieślak, jadąc taksówką z Warszawy do Siedlec, został ostrzeżony przed śledzeniem go przez policyjny śmigłowiec. W momencie, gdy otrzymał informację, wysiadł z samochodu i uciekł do lasu.
Miał pan swoje podejrzenia, kto był kretem w policji?
- Nigdy nie śmiałbym kogokolwiek oskarżać, nie posiadając dowodów. Niewątpliwie była to osoba mająca dostęp do planowanych działań, więc można się domyślać, że był to ktoś z pałacu (Komenda Stołeczna Policji - przyp. red.). Natomiast fakt, że taka sytuacja miała miejsce jest nie do podważenia.
I nikt nie próbował dowiedzieć się, kto z policji pomaga gangsterom?
- Kierownictwo nie potrafiło potwierdzić, że coś takiego miało miejsce. Podobnie było w przypadku lekarza, który pomagał bandytom. Po strzelaninie w Parolach, rok przed Magdalenką, kiedy z rąk "mutantów" zginął podkomisarz Mirosław Żak, jeden z członków grupy przestępczej został postrzelony. Jeden z lekarzy operował tego człowieka i uratował mu życie. Wtedy również nikt nie był zainteresowany odpowiedzeniem sobie na pytanie, kim jest lekarz pomagający przestępcom.
Dlaczego Pikusa nie zatrzymano dwa dni przed strzelaniną, skoro policja minęła go spacerującego po Magdalence?
- Owszem, taka sytuacja miała miejsce. Jeden z policjantów, mający za zadanie rozpoznanie terenu, minął się z Pikusem, który go zauważył. Na podstawie tego zdarzenia wytypowano potencjalne miejsce, w którym mogli przebywać ukrywający się bandyci .
Czy którykolwiek z policjantów biorących udział w akcji w Magdalence miał kiedykolwiek do pana pretensje lub żal o to, co się tam stało?
- Nie spotkałem się z taką sytuacją. Zresztą nie bardzo wiem, o co ktoś mógłby mieć pretensje. Natomiast odwiedzając w szpitalu jednego z rannych policjantów, usłyszałem od niego: dziękuję ci, że tylu nas skierowałeś do działań.
Matki policjantów, którzy zginęli w strzelaninie w Magdalence, były oskarżycielami posiłkowymi w pana procesie.
- Nie dziwię się, bo nie ma nic gorszego, jak pochować własne dziecko. Zupełnie po ludzku je rozumiem. Ale jest też coś takiego jak racjonalne postrzeganie tego, co się wydarzyło. Cała narracja medialna szła w kierunku jakichś rzekomych ogromnych błędów, które tak naprawdę nigdy nie zostały nikomu udowodnione. Media wówczas chętnie korzystały z "ekspertów", którzy wskazywali rzekome błędy. Ojciec Mariana Szczuckiego powiedział publicznie po wydarzeniach, że nie ma do nikogo pretensji, bo wiedział, gdzie syn pracuje i jakie mogą być w tej pracy zagrożenia zdrowia i życia.
Wiedzieliście, że Cieślak i Pikus będą na was czekać i że są tak doskonale uzbrojeni?
- Przed realizacją wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia, ale nikt nie spodziewał się, że na posesji będą ładunki wybuchowe. Kiedyś rozmawiałem na ten temat z moimi kolegami. Myślę, że Cieślak i Pikus byli przekonani, że odpalając ładunki wybuchowe, utorują sobie drogę do ucieczki. Przeliczyli się.
Oficjalnie mówiło się, że bandyci zginęli wskutek zaczadzenia, ale mówiło się również o tym, że kiedy skończyła im się amunicja, popełnili samobójstwo odbezpieczając granat.
- Trudno powiedzieć, jaka była jednoznaczna przyczyna śmierci, bo zwłoki były mocno zwęglone, ale nie miały cech, jakie wywołałby wybuch granatu. Mieli na sobie kamizelki kuloodporne i maski przeciwgazowe. W czasie wymiany ognia Pikus na pewno kilkukrotnie został trafiony. Natomiast nie sądzę, żeby popełnili samobójstwo.
Często przytaczano wątek złego rozpoznania posesji przez policję, na której znajdowali się przestępcy. To wpłynęło na przebieg wydarzeń w Magdalence?
- Rysunek posesji, który został przedstawiony podczas odprawy przed realizacją w Magdalence, faktycznie odbiegał od rzeczywistości. Rysował go policjant, który był na miejscu jeden raz i w dodatku przez krótką chwilę. Podczas procesu sąd pytał policjantów, czy miało to wpływ na przebieg akcji i praktycznie wszyscy stwierdzili, że nie.
W realizacji brali udział strzelcy wyborowi, ale jak się później okazało - nie mieli prawa strzelać. Może pan to wyjaśnić?
- Wówczas prawo stanowiło, że strzelec wyborowy może pociągnąć za język spustowy na takich samych zasadach jak każdy policjant. Dopiero w 2016 roku pojawił się przepis o "specjalnym użyciu broni". Należy jednak mieć świadomość, że mimo dobrego ruchu legislacyjnego, w tym konkretnym przypadku działań w Magdalence i tak nie miałby on zastosowania. "Specjalne użycie broni" dotyczy bowiem sytuacji przestępstwa o charakterze terrorystycznym, a z taką sytuacją nie mieliśmy miejsca.
Osobiście wyznaczyłem do dyspozycji dowódcy grupy szturmowej trzech strzelców wyborowych. Pojechali do Magdalenki z pełnym wyposażeniem, zabierając ze sobą karabiny snajperskie. Kiedy wszystkie zadania były już podzielone, zapytałem o możliwość wcześniejszego wysłania tam strzelców celem wybrania przez nich odpowiednich stanowisk.
Wówczas padło stwierdzenie, że na podstawie posiadanych informacji i sytuacji wokół budynku nie ma takiej możliwości. Dowódca grupy szturmowej zadecydował, że strzelcy wyborowi zostaną wykorzystani w tzw. pierścieniu wewnętrznym - tym bezpośrednim wokół budynku. W takim wypadku broń strzelców należy odpowiednio zabezpieczyć, żeby nikt przypadkowy nie wszedł w jej posiadanie.
Zapytałem chłopaków, gdzie tę broń mają zamiar zabezpieczyć. Nastąpiła konsternacja. Zadałem pytanie, czy ktoś zostaje w komendzie. Odpowiedziano, że tak. Tym sposobem karabiny snajperskie zostały w komendzie. Jeden z biegłych zapytany przez sąd, co by się stało, gdyby strzelec wyborowy jednak użył broni snajperskiej, odpowiedział: wówczas siedziałby na ławie oskarżonych zamiast oskarżonych.
Natomiast strzelcy wyborowi w pierścieniu wewnętrznym dysponowali bronią adekwatną do zadań, jakie mieli wówczas wykonywać.
Jak to możliwe, że żaden z policjantów nie zauważył, jak Cieślak i Pikus zaminowują teren wokół domu?
- Bo to nie stało dzień czy dwa przed naszą realizacją. Po drugie ten budynek musiałby być wytypowany wcześniej i stale, przez tygodnie, a może miesiące, obserwowany. Bandyci mieszkali tam od pół roku i systematycznie budowali swoją twierdzę. Z całą pewnością nie robili tego ostentacyjnie. Przecież wokół były inne budynki i ich mieszkańcy mieli nieskrępowaną możliwość obserwowania tego, co się dzieje na sąsiedniej posesji. Co ciekawe - Cieślak uważał to miejsce za spalone i za dwa, trzy dni miał się stamtąd wynieść.
Minęło 20 lat od tamtych wydarzeń. To dużo czasu do namysłu. Można było tę akcję przeprowadzić lepiej, mając na uwadze wszystkie okoliczności, o których już powiedzieliśmy?
- Uważam, że nie. Nikt nie jest w stanie dziś zagwarantować, że taka sytuacja w przyszłości nie będzie miała miejsca. Jeżeli do zatrzymania dwóch bandytów wyznacza się 26 operatorów jednostki specjalnej, w dodatku jest z nimi dziesięciu policjantów z wydziału terroru, to czy można mówić o lekceważeniu przeciwnika? Czy to jest podejście nonszalanckie? Czy działaliśmy rutynowo? Nie zgadzam się z tym. Oczywiście, post factum każdy jest mądry i wie lepiej.