Nie ma satyry bez Fedorowicza

- Publiczność od pierwszych chwil spektaklu podejrzewała, że to co na scenie, to jest jakaś prowokacja i za chwilę na salę wkroczy UB. I na pewno UB by wkroczyło, gdybyśmy ośmielili się występować "prywatnie" bez zezwolenia - wspomina Jacek Fedorowicz, znakomity aktor, reżyser, z wykształcenia malarz, twórca kultowego „Dziennika Telewizyjnego” i wreszcie maratończyk. O pracy w PRL-u, cenzurze i swojej sportowej pasji opowiada w iście szelmowski sposób.

Jacek Fedorowicz w latach 1963-71 był współtwórcą cyklicznych programów rozrywkowych w Telewizji Polskiej, współautor audycji radiowej "60 minut na godzinę" (1974-81).
Jacek Fedorowicz w latach 1963-71 był współtwórcą cyklicznych programów rozrywkowych w Telewizji Polskiej, współautor audycji radiowej "60 minut na godzinę" (1974-81).AKPA

Magdalena Janczura: Autor scenariuszy do filmów, tysięcy tekstów satyrycznych, aktor, konferansjer, rysownik - można długo by wymieniać, ale niewiele osób wie, że był pan również cudownym dzieckiem. Jak to się stało, że trafił pan do szkoły aż dwa lata wcześniej?  

Jacek Fedorowicz: - Wojenne i powojenne perturbacje. Kiedy tuż po wojnie wedle wieku miałem iść do klasy drugiej, okazało się, że z domu wiem już co trzeba i nudziłbym się. Poszedłem od razu do czwartej i stąd matura w wieku lat 15 z hakiem. Ale nie żałuję, mogłem wcześniej zacząć zarabiać, na czym mi z pewnych względów zależało. Zresztą nie ma co ukrywać: z nagłej nędzy to wynikło. W latach 20 ubiegłego wieku rodzina Fedorowiczów była zafascynowana budową Gdyni i w ogóle odzyskanym po I wojnie dostępie Polski do morza. Stryj ukończył jako jeden z pierwszych Wyższą Szkołę Morską (z siedzibą jeszcze w Tczewie!), ojciec po warszawskim SGH pracował w Gdyni w ubezpieczeniach morskich, a po II wojnie, wrócił z oflagu i reaktywował firmę.

- To było najpierw mile widziane, a potem, gdy zaczął się stalinizm, nagle zrobiło się przestępstwem, w dodatku stryj podczas wojny był oficerem polskiego kontrwywiadu przydzielonym do kontaktów z wywiadem brytyjskim, dobrze że nie wrócił po wojnie, bo by go komuniści zakatrupili. Mojemu ojcu "tylko" zabrali przedsiębiorstwo, wyrzucili z Wybrzeża, od 16 roku życia musiałem sam zarabiać na życie. Więc to dwuletnie wyprzedzenie w szkole podstawowej i średniej, bardzo mi się przydało.    

Czuł się pan wyjątkowy w klasie przez to? Czy przeciwnie były z tym problemy?

- Zabawnych historii nie było żadnych, same przykre. Młodzież szkolna jest w swej masie dość głupia i reagująca prymitywnie. Dwa lata młodszy, a więc wyraźnie słabszy, jest zbyt łatwym obiektem do wyładowywania agresji, by z tego nie skorzystać. Ale jakoś udało mi się dożyć do matury, bo byłem niezły w przedmiotach tzw humanistycznych i koledzy wiedzieli, że jak przesadzą, to nie podpowiem, ani nie dam odpisać wypracowania.  

W jednym z wywiadów przyznał pan, że chciał zostać dziennikarzem? Ale stało się inaczej. Dlaczego?  

- Bo w roku 1953, czyli w roku tej mojej matury, byliśmy w środku stalinizmu i dziennikarstwo było tylko propagandą. Uczciwa "czarna reakcja" nie mogła sobie na to pozwolić. Ja w ogóle chciałem się jakoś schować przed tym nielubianym przeze mnie systemem, odizolować, nie chciałem brać udziału w chwaleniu socjalizmu i zdałem na wydział malarstwa. Co było zresztą wyborem słusznym, bo profesorowie PWSSP w Gdańsku na ogół mieli poglądy zbliżone do moich.  

Malarstwo więc okazało się ucieczką od komunizmu?   

- Do pewnego stopnia tak. Gdańskie uczelnie artystyczne (obok naszej była jeszcze wyższa muzyczna) miały coś w rodzaju wariackich papierów. U nas Związek Młodzieży Polskiej (rozwiązana po Październiku 1956 "partyjna młodzieżówka") był właściwie parodią socjalistycznej organizacji młodzieżowej, nasi profesorowie (a my w ślad za nimi) ubierali się kolorowo i władza patrzyła na to przez palce. Przypominam, że to były czasy, kiedy za zbyt wąskie spodnie, a u dziewcząt za kolorowe pończochy, nie usprawiedliwione legitymacją uczelni artystycznej, można było mieć naprawdę poważne kłopoty.        

A teatr Bim-Bom? Jak to się stało, że powstał podczas studiów?

- Mniej więcej rok po śmierci Stalina (dopiero!) stalinizm zaczął się kruszyć. Powoli, niechętnie i początkowo niezauważalnie, ale my, studenci, jakoś to wyczuliśmy. Jesienią 1954 założyliśmy ze Zbigniewem Cybulskim, Bogumiłem Kobielą i innymi teatr studencki, który zrywał z socrealizmem, co w owych czasach było prawdziwą rewolucją. Dwa lata później nastąpił Październik 1956, powiew wolności, socjalizm nie upadł, ale był już znacznie mniej represyjny. Jakoś dawało się żyć.    

Nie było strachu, że taka przygoda zakończy się więzieniem? 

- Młodzież jest zawsze dość beztroska i niezbyt przewidująca. Owszem, publiczność od pierwszych chwil spektaklu podejrzewała - tak przypuszczam - że to co na scenie, to jest jakaś prowokacja i za chwilę na salę wkroczy UB. I na pewno UB by wkroczyło, gdybyśmy ośmielili się występować "prywatnie" bez zezwolenia. Co jest - od razu dopowiem - czystą teorią, coś takiego jak zgromadzenie się grupki ludzi w jakiejkolwiek sali bez wiedzy władzy było całkowicie nie do pomyślenia i chyba się w owych latach nie zdarzyło. Program był więc wystawiony za wiedzą władzy, a cały teatr był firmowany przez Zrzeszenie Studentów Polskich - bez przynależności do jakiejś państwowej instytucji, a taką było też i ZSP, nie mogło wtedy istnieć absolutnie nic.    

W latach 70. współprowadził pan program "60 minut na godzinę". Jak wspomina pan te czasy?  

- Wspominam z dumą. Według badań, które wpadły mi w ręce w roku 1980 (choć może w 1981), ten magazyn radiowy był najpopularniejszą audycją w naszych mediach. Trudno uwierzyć, ale bił na głowę wszystkie programy telewizyjne. Nic dziwnego, że to wspominam z prawdziwą przyjemnością.  

Lubił pan tego swojego kierownika?  

- Jako postać był dla mnie-autora niesłychanie wygodny. Kiedy już udało mi się jakoś zbudować stałą, charakterystyczną postać "Kolegi Kierownika" (przy czym słowo "kolega" zastępowało słowo "towarzysz", co dla ówczesnych słuchaczy radiowych było oczywiste) kiedy więc obdarzyłem go specyficznym sposobem mówienia, mogłem coraz wyraźniej dawać do zrozumienia, co sądzę o władzy.

- Kolega kierownik był tępawy, prymitywny, bardzo źle mówił po polsku, podejmował idiotyczne decyzje i ochoczo je realizował, podobnie jak idiotyczne decyzje swoich zwierzchników. Z upływem lat stawał się dla słuchaczy coraz wyraźniejszym, pod koniec już niewątpliwym symbolem całej peerelowskiej władzy (o której mówił "wadza" bo nie wymawiał głoski "ł"). Stąd - myślę - ówczesny sukces tej postaci.     

Łatwo było wtedy tworzyć?  

- I łatwo, i trudno. Trudno, bo cenzura skreślała i w ogóle "władza" pilnowała, żeby sobie za bardzo nie pozwalać. Jednocześnie łatwo, bo ludzie wiedzieli, że cenzura nie pozwala, więc jak się udało przy pomocy aluzji i różnych innych wybiegów pokazać, że się nie lubi komunizmu, wdzięczni odbiorcy oklaskiwali hucznie. Ja to nazywam "premią za antykomunizm". Można było niestety wpaść w łatwiznę, pisać nie dowcipnie, nudno, ale przeciw władzy i mimo to być uznawanym. Nie twierdzę, że ja tak robiłem, ale takie niebezpieczeństwo było.  

Spotkały pana jakieś konsekwencje, nieprzyjemności ze strony władzy w związku z twórczością?  

- W stanie wojennym owszem przeszkadzali mi w działalności "nielegalnej", ale nie narzekam, bo w porównaniu z tym, co potrafili robić działaczom podziemnej Solidarności, to co mnie robili można uznać w zasadzie za pieszczoty. Kilka rewizji, przesłuchań, śledzenie, raz spalili mi samochód, ale stary był, więc nie było nieszczęścia. Największą krzywdę zrobili mi tym, że 13 grudnia 1981 mnie nie internowali. Znaczy uznali za mało szkodliwego. Czułem się obrażony. Ale dość szybko mi przeszło.

- Moje wspomnienia z lat 80. są pewnie nietypowe. Ja nie tylko nie miałem poczucia człowieka zgnębionego przez władzę, ale wręcz czułem - i to prawie przez cały czas - że z nimi wygrywam. Wreszcie mogłem pisać bez oglądania się czy mi puszczą i co skreślą, po latach pisania kontrolowanego to była rozkosz niebywała. Mimo nieobecności w mediach oficjalnych moje nagrania, teksty, kasety audio i video rozchodziły się w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, na salach (parafialnych - jakże by inaczej) miałem zawsze tłum widzów, to były już zupełnie inne czasy niż lata, kiedy zakładaliśmy Bim-Bom. W dodatku zupełnie przyzwoicie zarabiałem na sprzedaży rysunków. A księża czasem płacili (bez mojego przymawiania się!) za odczyty, występy, prelekcje.

- Pewnego razu - opowiadam bo przypomniało mi się - miałem występ w Elblągu, w parafii św. Mikołaja, dość szumnie zapowiadany. Spodziewałem się więc, że mogą chcieć mnie gdzieś zatrzymać. Jadąc od strony Malborka osobowym, wysiadłem na przedostatniej stacji i poszedłem na piechotę, około dziesięciu kilometrów, to dla mnie żaden problem, poszedłem jednak na wszelki wypadek nie szosą, tylko przez pola. Kiepski to był pomysł, bo mokro i wciąż ogrodzenia. W pewnym momencie, kiedy przełaziłem pod jakimiś drutami, poczułem nagły wstrząs. Ekscytacja "podchodami" i lekki strach, jaki mi niestety zawsze towarzyszył, podsunęły mi błyskawiczną myśl "strzelili do mnie! Ten, którego trafiono, podobno nigdy nie słyszy strzału!" Do dziś się wstydzę tej myśli, bo wytłumaczenie było bardzo proste, przełażąc zawadziłem plecakiem o drut, który był pod prądem. To był tak zwany "elektryczny pastuch". Jakże łatwo jest czasem wyjść na idiotę...

Jacek Fedorowicz był również autorem programów satyryczno-politycznych rozpowszechnianych w latach 80-tych poza cenzurą
Jacek Fedorowicz był również autorem programów satyryczno-politycznych rozpowszechnianych w latach 80-tych poza cenzurąAKPA

W jednym z wywiadów przyznał pan, że miał szczęście do życzliwych cenzorów. Jak to było? 

- Zaczęło się w Bim-Bomie. Nasz pierwszy program musiał być przed premierą zatwierdzony przez cenzora i został, po drobnych poprawkach (jakiś odważny cenzor się znalazł, albo ryzykant, albo z dobrym wyczuciem nadchodzących czasów). Potem dobrze żyłem w trakcie istnienia cyklicznego telewizyjnego show "Małżeństwo Doskonałe" z cenzorem panem Gawdzikiem. Cały czas pamiętałem, że przecież on skreśla nie sam z siebie, tylko dokładnie według zapisów ustalonych przez władze. On z kolei wiedział, co ja myślę o socjalizmie, ale nigdy nie starał się być nadgorliwcem. Robił tylko to, co musiał.

- Dla was, młodych, żyjących w wolnym kraju, powiedzenie "dobrze żyłem z cenzorem" oznacza pewnie przyznanie się do kolaboracji, zdrady ideałów, do zbrodni nieledwie. Musicie jednak pamiętać, że wtedy nie było innej opcji, jak ułożenie sobie życia w socjalizmie, alternatywą była tylko ucieczka za granicę. A 38 milionów uciec za granicę nie mogło. Ja starałem się "podgryzać socjalizm" w sposób skuteczny, to znaczy zwracając do widza masowego, a skoro tak, to musiałem poddawać się cenzurze. Czasy - jak powiedziałem - wciąż się zmieniały. Za "Solidarności", w 1981 roku w lecie doszło do sytuacji paradoksalnej, otóż redakcja radiowa odrzuciła pewien mój felieton jako niecenzuralny, a cenzor radiowy wziął felieton w obronę i walczył, żeby felieton jednak poszedł w programie. Wywalczył zresztą.    

A z czego w tych czasach Polacy śmiali się najbardziej? Dziś śmiejemy się z innych rzeczy?  

- To już mówiłem. Głównie z tego, co było zabronione, czyli z  władzy. Dziś - jak w każdym normalnym kraju - ludzie śmieją się z wielu różnych rzeczy w zależności od poczucia humoru, wieku, wychowania, inteligencji. Nie można uogólniać, każdy śmieje się z czego innego, jednemu odpowiada Mrożek, innemu klaun cyrkowy, jednym wyśmiewanie się z polityków, innym żarty o fizjologii ludzkiego organizmu i czynnościach związanych z rozmnażaniem. Każdy dziś może wybrać coś dla siebie w natłoku przeróżnych propozycji i bardzo dobrze, tak powinno być.  

Podoba się panu obecny humor satyryków? Mnie brakuje właśnie takiego humoru jak z "Dziennika telewizyjnego" - inteligentny, zmuszający do myślenia a jednocześnie lekki i taktowny.

- Dziękuję za komplement. Ale pytanie o obecny humor muszę uchylić, bo ocena zależy od tego kto akurat mówi do mnie, o czym i jak. Są tacy, którzy mnie bardzo śmieszą i tacy co wręcz przeciwnie i tych zwyczajnie unikam. Nie jestem krytykiem, więc nie muszę oglądać wszystkiego, by dochodzić potem do jakichś przemądrych wniosków ogólnych.  

Po ogłoszeniu stanu wojennego jeździł pan po kraju i zbierał informacje o tym, jak powstaje Solidarność. Jak to się stało? Zrezygnował pan wtedy z satyry?  

- Zbierałem nagrania dokumentujące w ogóle działalność Solidarności, więc także opowieści o tym jak powstawała. Zrobiłem też komiks, wydany "podziemnie" rzecz jasna, bardzo pracochłonny z około dwustu pięćdziesięcioma wiernymi portretami działaczy S. co było pomyślane jako lekcja historii dla młodzieży. Po 13 grudnia byliśmy przekonani, że po zdławieniu ruchu wolnościowego władza zacznie "czyścić historię" to znaczy będzie się starała krótki okres tej solidarnościowej prawie-wolności - między sierpniem 1980 a grudniem 1981 - wymazać z pamięci społeczeństwa. Uważałem wtedy że satyra, taka jak ja starałem się uprawiać przez dziesięciolecia, straciła sens. Przed 13 grudnia usiłowałem przekonywać odbiorców, że socjalizm to ustrój beznadziejny, a władza jest nieszczęściem dla Polski. 13 grudnia komuniści sami powiedzieli o sobie wszystko. Zdjęli ten obowiązek z satyryków.          

Ma pan 77 lat i wciąż pan biega. Godne podziwu, ale skąd wzięła się ta pasja?

- Zacząłem biegać w latach 70. Postanowiłem dbać o kondycję, żeby dożyć niepodległości.  

A dziś?  

- Dziś to już nie jest bieganie, szmeranie się raczej. We wrześniu w półmaratonie w Pile miałem czas grubo powyżej dwóch godzin. Dwie godziny i 22 minuty, najgorszy czas w życiu. Myślę, że będę biegał jeszcze najwyżej trzy lata, bo mam w planie wystartować jeszcze kilka razy w kategorii wiekowej powyżej 80 - jeżeli dam radę oczywiście - i na tym chyba skończę. Z matką naturą wygrać się nie da. Choć różni wciąż próbują.  

Więc lubi pan sport? Lubi pan biegać?  

- Ależ skąd! To przecież męczarnia! Zmuszam się, bo niesłychaną frajdę sprawia mi stawanie od czasu do czasu na podium. Wbrew temu, czego można by się spodziewać, zdarza mi się to wciąż jeszcze, (po tym fatalnym biegu w Pile też!), bo konkurencja się powoli wykrusza.  

Jest pan już dziadkiem i pradziadkiem, ale czy nowoczesnym? Korzysta pan np. z Facebooka?

- Dziękuję, że nie spytała pani, czy umiem posługiwać się telefonem. Owszem, smsuję, mailuję, natomiast na facebooku nie jestem i nie będę, ponieważ mam wystarczającą liczbę znajomych i nie chcę mieć więcej.    

Witalności i pogody ducha może pozazdrościć panu niejeden młody. Jakby sam siebie pan opisał?  

- Klasyczny pozorant. Udaje, a inni się na to nabierają. Kiedy nikt nie patrzy jestem ponury i skrajnie małowitalny. Najchętniej położyłbym się na kanapie z książką, albo nawet i pogapił w telewizor.    

A wróciłby pan do telewizji? 

- Tak, ale tylko gdybym miał jakiś pomysł, a na razie nie mam. Ale też specjalnie się myśleniu na ten temat nie poświęcam. Sądzę, że telewizja znalazła się w stadium zstępującym. Taka, którą znamy w każdym razie. Niesłychanie trudno w tej chwili jest wymyślić coś dla telewizji, bo w telewizji właściwie wszystko już było. I to odgrzewane po wiele razy.

- Może jakiś nowy wynalazek będzie bodźcem dla nowych pomysłów? Telewizja, w której widzowie widzą na ekranie samych siebie na przykład? Proszę sobie wyobrazić: na ekranie "Piraci z Karaibów", a główna bohaterka ma pani twarz, zamiast twarzy Penelope Cruz. Nie oglądałaby pani z zainteresowaniem? I każdy widz - załóżmy - mógłby sobie pozwolić na taką przyjemność, może niekoniecznie zastępując Penelopę, może niektórzy woleliby Johnny Deppa, i to wszystko za niewielką opłatą abonamentową. Może ktoś już pracuje nad czymś takim?        

Magdalena Janczura

Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas