Nigdy nie jest za późno
Chciałabym iść na studia, ale czy to nie wstyd pchać się między młodych? Kiedyś marzyłam, by nauczyć się jeździć konno. Przeszło, poszło, w moim wieku nie wypada. Zakochałabym się. Za stara jestem. Czy naprawdę? - Za późno jest tylko wtedy, gdy sama tak stwierdzisz. Dopóki żyjesz, jesteś zdrowa, masz szansę na realizację ważnych marzeń - mówi prof. Wiesław Łukaszewski, psycholog.
Twój STYL: "Na wiele rzeczy jest już za późno" - usłyszałam niedawno od znajomej, która wiele lat temu zapewniała mnie, że nigdy nie wolno tak mówić. Wydało mi się to smutne i dziwne.
Wiesław Łukaszewski: - A mnie to wcale nie dziwi. Wbrew temu, co nam się czasem wydaje, słabo przewidujemy przyszłość. Nie udaje się to nawet futurologom, a co dopiero przeciętnym zjadaczom chleba. Jeśli rzeczywistość nie sprostała naszym wyobrażeniom z przeszłości, możemy się czuć rozczarowani. A prócz tego, oczywiście, nasza wizja świata zmienia się w zależności od tego, czy mamy dwadzieścia, czterdzieści czy sześćdziesiąt lat. Po prostu zmienia się nasz umysł i nasze ciało oraz, co najważniejsze, sieć społeczna, w której funkcjonujemy.
Sieć społeczna, czyli...
- ... czyli wszystkie powiązania z innymi ludźmi - z rodziną, przyjaciółmi, sąsiadami. Więzi często ulegają osłabieniu i w pewnym sensie degenerują się. Tracimy młodzieńczy entuzjazm, pomysłowość, chęć do zabawy, spotkań z nowymi ludźmi, do poznawania i doświadczania nowych rzeczy. Wtedy właśnie mówimy, że na wszystko już za późno.
Dokładnie tak jak moja znajoma. Może popełniła jakiś błąd? Czy da się zapobiec temu "społecznemu starzeniu się" człowieka?
- Oczywiście, i to w dość prosty sposób: utrzymując kontakty z osobami w bardzo różnym wieku. Nie tylko z rówieśnikami, ale też z młodszymi i tymi należącymi do pokolenia, które dopiero zaczyna samodzielne życie. Wymaga to od nas przełamania pewnych uprzedzeń, nawet jeśli tego się głośno nie mówi. Panuje bowiem przekonanie, że każdy powinien się trzymać swojej grupy wiekowej. Jednak właśnie dzięki bogatej i różnorodnej sieci kontaktów zyskujemy nowe, świeże, optymistyczne spojrzenie na świat.
Skąd się bierze takie czarnowidztwo i przekonanie, że wszystko już za nami?
- Zaskoczę panią: na przykład z poczucia, że mamy nieograniczony wpływ na swoje życie i możemy je dowolnie kształtować, zgodnie ze swoimi pragnieniami, ambicjami. Nieprawda. Na to, że się zmieniamy, wpływa mnóstwo rzeczy, także rozmaite ograniczenia ciała i umysłu. Jednak tym, co moim zdaniem odgrywa najbardziej negatywną rolę, jest rutyna skazująca nas na porażki.
- Na co dzień, w krótkiej perspektywie rutyna bywa użyteczna. Jednak w perspektywie całego życia i satysfakcji z niego rutyna może szkodzić. Właśnie to mam na myśli, mówiąc, że błędnie sądzimy, że jesteśmy kowalami własnego losu. Wyobraźmy sobie: ktoś latami codziennie jeździł na rowerze i bardzo to lubił. W pewnym momencie zaczyna mieć jednak problem z kręgosłupem, a mimo to się upiera, że na rowerze będzie jeździł dalej, bo to jest źródło największej przyjemności. Niechybnie czeka go życiowa porażka - rower zamiast być źródłem radości, stanie się źródłem bólu.
Co w takim razie powinien zrobić?
- Zadać sobie pytanie, w jaki sposób w zaistniałych okolicznościach osiągnąć tę samą radość, podobną przyjemność, równorzędny pożytek. Może przecież chodzić na długie spacery, a może kupić sobie skuter czy kabriolet, żeby poczuć znów wiatr we włosach. Nie modyfikować celu, jakim jest radość życia, tylko zmienić sposób jego osiągnięcia.
No, ale czasem przecież nie da się nie modyfikować celu - wyobraźmy sobie, że problemy z kręgosłupem dopadną alpinistę.
- Zauważmy, że niekoniecznie chodzi o to, żeby postawić stopę na szczycie Mont Blanc, chodzi raczej o dreszcz emocji. A ten możemy osiągnąć, zdobywając niższe szczyty albo kibicując młodym alpinistom, gdy stawiają pierwsze kroki. Albo po prostu patrząc na góry, tak też może być. Tymczasem mamy skłonność do fiksowania się na jednym tylko, ulubionym sposobie osiągania celu.
- To jest pułapka, do której dobrowolnie zmierzamy, a potem bywamy nieszczęśliwi. Zapewniam, że istnieją tysiące sposobów na to, żeby swój prywatny cel osiągnąć. Podałem przykład alpinisty, ale każdy może na własny użytek stworzyć listę takich celów alternatywnych: w sporcie, życiu zawodowym, osobistym.
Czyli, żeby przegonić to czarnowidztwo i przekonanie, że na coś jest za późno, wystarczy chcieć mniej?
- Powiedziałbym, że chcieć inaczej. Oczywiście pod warunkiem, że człowiek ten zamiennik "celu" znajdzie sobie sam, a przede wszystkim, że sam zacznie go szukać. Jeśli się wewnętrznie pogodzi z tym, że oryginał coraz trudniej osiągnąć. Warunkiem pogodzenia jest jednak odkrycie powodu, dla którego tak bardzo się upieramy. Bo niby dlaczego musimy się wdrapać tylko na ten konkretny szczyt i nic innego nas nie zadowoli?
- Proponuję, aby każdy człowiek co jakiś czas zrobił sobie tabelkę, po jednej stronie pionowej kreski niech napisze "chcę", a po drugiej "muszę". Potem wszystko to, co w danym momencie realizuje, niech wpisze do tej tabelki. Okaże się wtedy - co prawdą być nie może - że prawie wszystko musimy, a niczego nie chcemy. Utknęliśmy w pułapce przymusu, która w dodatku jest wytworem naszej wyobraźni.
- Gdyby ktoś zapytał: "Po co chcesz to zrobić? Co ci to da, co zmieni się w twoim życiu?", mielibyśmy problem ze znalezieniem odpowiedzi. Tak jakbyśmy "lecieli na automatycznym pilocie". Fiksujemy się na jakimś celu. Tymczasem nie warto myśleć, że inny cel jest gorszy. Zamiast fantazjować o nieosiągalnej Koronie Himalajów, w czasie zwykłego spaceru możemy dostrzec rzeczy niezwykłe. Wystarczy więcej uważności.
Jesteśmy strasznie uparci. ..
- W dużej mierze to owoc naszego wychowania. Rodzice, nauczyciele, latami kładą nam do głowy, że "powinniśmy wiedzieć, do czego zmierzamy" i że "jak już zaczniemy, to trzeba skończyć". To prawda, ale nie cała. Trzeba rozpoczęte skończyć, o ile nadal ma to sens. Nie ma powodu katować się tylko po to, żeby odhaczyć kolejny punkt na liście zadań albo odnieść sukces. Sens jest od sukcesu ważniejszy! Człowiek, który zapragnął założyć dziesięciohektarowy ogród i przekonał się, że ten plan go przerasta, może przeżywać gorycz porażki albo zaprojektować piękniejszy ogród na działce o powierzchni stokroć mniejszej. I z tego czerpać radość.
A jednak są wśród nas tacy giganci, ludzie, którzy jakby nie przyjmują do wiadomości ograniczeń i z żelazną konsekwencją realizują swój plan. Dla nich nigdy i na nic nie jest za późno. Czym się różnią od innych?
- Oczywiście, takie osoby się zdarzają. Można domniemywać, że to kwestia wielkiego talentu, a może też predyspozycji genetycznych, temperamentu? Spójrzmy na słynną reżyserkę Leni Riefenstahl, która nauczyła się nurkować, gdy była grubo po siedemdziesiątce i w tym celu sfałszowała swoją metrykę urodzenia. Bo inaczej by jej do kursu dla nurków nie dopuszczono. Pamiętajmy jednak, że ona też musiała swoje cele realizować nowymi sposobami.
- Po zakończeniu wojny filmów już kręcić nie mogła - to była cena, którą zapłaciła za bliskie kontakty z nazistami. Dlatego zajęła się fotografią w Afryce, a także pod wodą na rafach koralowych. Paradoksalnie jednak ona jest dobrym przykładem umiejętności modyfikowania własnych celów: zamiast robić superprodukcje filmowe, znalazła inne cele w swoim życiu. Inne źródła radości.
I dożyła setki. Ale ja nie o geny długowieczności chcę zapytać.
- Rozumiem. Tym, co wyróżnia takie niezwykłe osoby - zawsze aktywne, idące pod prąd, nieprzejmujące się upływem czasu - jest wysoki poziom samokontroli. Niestety, jak to się powiada, ludzie są leniwi, albo jak kto woli, ekonomiczni: oszczędzają energię. Wolą siedzieć niż stać. I wolą leżeć niż siedzieć. Tymczasem rozwój, dobra kondycja umysłowa i fizyczna potrzebują przeciwstawienia się temu lenistwu, innymi słowy wymagają dużej samokontroli. Jeśli jej nie zabraknie, to możemy dokonać wielkich rzeczy.
- Podam pani przykład. Jedna z moich wydziałowych koleżanek, kobieta wtedy raczej bez kondycji, w sześćdziesiątym roku życia postanowiła zacząć biegać. Podeszła do tego racjonalnie, wyznaczyła sobie codzienne niewielkie dystanse. Bieganie jej się spodobało. Dziś ma 65 lat i bierze udział w maratonie sztokholmskim, w maratonie berlińskim i w wielu innych, ciesząc się formą przyzwoitego biegacza. To wszystko osiągnęła w ciągu kilku lat, zaczynając w wieku, w którym większość osób rezygnuje z aktywności fizycznej "bo już jest za późno". Sukces zawdzięcza ogromnej samodyscyplinie, która jest warunkiem systematyczności. Najważniejsze, że przyjęła metodę drobnych kroków, strategię ewolucyjną, nie rewolucyjną. W ten sposób w dowolnym momencie jesteśmy w stanie nauczyć się wielu nowych rzeczy. Niekoniecznie musi to być bieganie maratonów.
Doskonała wiadomość. W dowolnym wieku można zostać wirtuozem skrzypiec?
- Malcolm Gladwell, błyskotliwy autor książki Poza schematem, zapytany, czy każdy może zostać Johnem Lennonem, odpowiedział: "Tak, wystarczy troszkę talentu i 10 tysięcy godzin pracy". Łatwo policzyć, co to znaczy: 7 lat codziennej praktyki, po pięć godzin dziennie. Jednak takie maksymalistyczne założenia większość ludzi odstraszą. Lepiej przyjąć inne: każdej rzeczy na poziomie podstawowym można się nauczyć w ciągu 20-200 godzin. Nie po to,by zostać mistrzem, ale po to, by mieć z tego trochę przyjemności. Trzeba tylko, tak jak moja znakomita koleżanka, podejść do tego metodycznie: rozbić swój wielki cel na drobne kroki, przekonać samego siebie, że szereg umiejętności - na przykład prawidłowe oddychanie w czasie biegu - już mamy opanowane i możemy się nimi posiłkować, a potem codziennie robić kolejny krok. To wszystko!
Mówimy jak dotąd o fizyczności.
- To samo dotyczy umysłu! Badania dowiodły, że ludzie wykształceni dłużej żyją i rzadziej chorują, zachowują lepszą pamięć. W Polskiej Akademii Nauk jest wielu profesorów, którzy przekroczyli dziewięćdziesiątkę, a nie brakuje osób blisko setki. Świetnie się mają, są aktywni, czują się cały czas na swoim miejscu i na pewno nie mówią, że dla nich jest za późno. Oczywiście, to nie musi być zaraz wielki uczony.
- Czytałem niedawno o dziewięćdziesięcioletnim księgowym pracującym w jednej z korporacji. Pracuje nie dlatego, że musi, ale dlatego, że lubi i czuje się tam potrzebny. Nie jest to może przykład na miarę Leni Riefenstahl, dowodzi jednak, że granice tego "za późno" w dużym stopniu ustalamy sami. Żeby dbać o higienę umysłu, nie trzeba nawet pracować zawodowo, wystarczą proste rzeczy: można grać w scrabble, rozwiązywać krzyżówki, czytać książki czy chodzić do dyskusyjnego klubu filmowego z nastoletnim synem lub wnukiem. Albo zaangażować się w jakiś ważny cel skupiający wielu ludzi. To zresztą bardzo ważne, by nasze cele prorozwojowe wypracowywać w większej grupie, a nie siedzieć samotnie w pokoju. Z tym kobiety radzą sobie znacznie lepiej niż mężczyźni.
O! A przecież panuje stereotypowa opinia, że kobiety starzeją się gorzej od mężczyzn, że czas nie jest dla nich łaskawy.
- Trudno się z tym zgodzić. Kobiety są dziś bardziej aktywne niż mężczyźni. Na studiach jest ich więcej, lepiej znają języki i więcej podróżują. W wieku dojrzałym ta tendencja się nie zmienia. Jeśli przyjrzy się pani - w kontekście płci - akcjom społecznym albo organizacjom skupiającym wolontariuszy, także zobaczy przede wszystkim kobiety. I to jest chyba najlepszy sposób na zachowanie energii, poczucia sprawczości i kontroli nad życiem. Oraz młodości. Trzeba mieć coś do zrobienia i robić to, a wtedy nie snuje się dywagacji o żadnym "za późno".
Jak wydostać się z pułapki rutyny? Czytaj na następnej stronie!
Czyli dobrze jest rozpisać sobie plan: żeby nie zgłupieć na starość, pójdę na studia, zostanę wolontariuszką, wezmę się za siebie.
- W psychologii powiada się, że najważniejsze cele rozwojowe osiągamy niejako przy okazji. Są one produktem ubocznym naszej aktywności: gdy dążymy do mistrzostwa czy do sprawności w jakiejś dziedzinie, a nie do sukcesu. Coraz więcej wiadomo o tym, jakie pożytki wynikają z samego działania, coraz więcej też wiemy o ciemnych stronach dążenia do sukcesów. Musimy się więc wyzwolić spod presji krytycznego "oka, które patrzy", czyli uniezależnić się od ocen innych ludzi. Musimy przestać myśleć, że inni cenią nas wyłącznie za zwycięstwa.
To trudne. Wydaje mi się, że w naszej kulturze funkcjonuje sporo uprzedzeń utrudniających rozwój.
- Prawda. Słyszymy przecież: "stary malutki" albo "dzidzia piernik". Presja zachowania odpowiedniego dla wieku jest silna i większość ludzi jej ulega, bo postawy nieodpowiednie, sprzeczne ze stereotypami są dość powszechnie krytykowane. Sam niedawno złapałem się na takich myślach.
- Spacerowałem po sopockim Monciaku i zobaczyłem panią, na oko pięćdziesięcioletnią, ubraną w marynarski mundurek i podkolanówki. Natychmiast przyszło mi do głowy, że uciekła z przedszkola. Po chwili zganiłem sam siebie za to ocenianie - bo co mnie to obchodzi? To jej sprawa, jeśli chce tak się ubierać, przecież nic mi do tego. Inny przykład: od lat jeżdżę na rolkach. I kiedy tak sobie śmigam, często zaczepiają mnie ludzie znacznie młodsi ode mnie. I pytają, czy ja się nie krępuję, bo oni też by tak chcieli, ale boją się wygłupić, wstydzą się.
I co im pan odpowiada?
- Żeby kupili rolki i spróbowali. Jeśli sami poczują, że się wygłupiają, zawsze mogą je oddać córce albo wnukowi, ale jeśli zacznie im to sprawiać przyjemność, niech jeżdżą. I tyle. Znajoma pani około pięćdziesiątki marudziła ostatnio, że chciałaby pływać, ale że już się raczej nie nauczy. A dlaczego? - pytam. Dlaczego miałaby się nie nauczyć? W tym przypadku nie ma barier wiekowych, są tylko bariery w głowie, umacniane przez wszechobecną presję młodości.
- Warto zdawać sobie sprawę, że to, co nam się wydaje odpowiednie lub nieodpowiednie do wieku, zmienia się w zależności od momentu historycznego i od kultury, to nie są uniwersalne wytyczne. W Polsce lub na Białorusi jazda na rolkach lub noszenie w dojrzałym wieku stroju marynarskiego może być uznane za nieodpowiednie, ale już w Szwecji czy w Finlandii pogląd na tę sprawę będzie inny.
Czyli nie jest do końca tak, że rodzimy się optymistami, którzy chętnie uczą się jazdy na rolkach w dojrzałym wieku, albo pesymistami, dla których zawsze jest za późno?
- Związek między wrodzonymi cechami ludzi a ich postępowaniem jest naprawdę bardzo słaby. Nasze zachowanie zawsze jest modyfikowane, a nader często wyznaczane przez sytuację. Dowodem na to może być eksperyment, który przeprowadzono na grupie kleryków, którzy szli na nabożeństwo do kościoła. Na ich drodze leżał człowiek, który pozorował omdlenie. Gdy młodzi duchowni mieli dużo czasu do mszy, rzucili się na pomoc. Jednak gdy tego czasu było mało i ryzykowali, że się spóźnią, przechodzili nad leżącym i szli do świątyni. Konkluzja jest prosta i optymistyczna: charakter nie jest naszym fatum. To my decydujemy, czy będziemy chcieli żyć pełnią życia, czy poddać się i powiedzieć, że jest już na to za późno. Lepiej zatem nie zastanawiać się nad cechami, a raczej nad sytuacjami i nad klimatem, który sprzyja (bądź szkodzi) optymizmowi i rozwojowi.
A jaki klimat zabija nasz optymizm?
- Na pewno taki, który jest nacechowany nieufnością. Nieufnością wobec samego siebie i nieufnością wobec innych. To słaba strona naszego społeczeństwa. Tylko cztery procent naszych rodaków uważa, że można zaufać drugiemu człowiekowi. W Danii tak myśli 80 procent. Nieufność sprawia, że ludzie nie kontaktują się ze sobą, nie znają się, nie rozmawiają, mieszkają w jednym bloku dziesięć lat i nic o sobie nawzajem nie wiedzą. Dlatego tak trudno nam też budować wielopokoleniową sieć, o której wcześniej wspominałem.
- Tworzenie klimatu korzystnego dla własnego rozwoju wymaga przełamania nieufności, wtedy obawy, że ktoś mnie skrytykuje, wyśmieje, strach przed tym, że się wygłupię lub zachowam nieodpowiednio do wieku - znikają. Gdy sobie zaufamy, zaczniemy dopuszczać możliwość, że ten drugi człowiek jest po prostu inny i ta jego inność nie jest dla mnie groźna. Dzięki temu nam wszystkim łatwiej będzie wyłamywać się ze schematu dzidzi piernik czy staruszka.
Tylko jak pracować nad takim powszechnym zaufaniem?
- Warto sobie na początek uświadomić, że to nie kontrola jest następstwem nieufności, tylko nieufność wynika ze wzmożonej kontroli. W naszym kraju mamy tyle samo licencjonowanych ochroniarzy, co nauczycieli, a przecież są jeszcze nielicencjonowani. Podczas zajęć ze studentami często mówię: wyjdźcie na korytarz i się rozejrzyjcie. Ile widzicie kamer? A ile systemów zabezpieczeń, ilu ochroniarzy? Nic dziwnego, że potem montujemy we własnym mieszkaniu dziesięć zamków w drzwiach, sztaby i łańcuchy i obawiamy się rozmawiać z własnymi sąsiadami.
- Tę samą nieufność wpajamy też naszym dzieciom i schemat się powiela. Jeśli chcemy, aby wokół nas panował klimat bardziej sprzyjający otwartości, rozwojowi, akceptacji drugiego człowieka - a co za tym idzie, by mniej było pesymistów, dla których na wszystko jest za późno, trzeba zacząć od wychowania następnego i kolejnego pokolenia.
Mógłby pan podać jakieś wytyczne?
- Działając często w dobrej wierze, całkowicie separujemy dzieci od starości, choroby, śmierci, inności. Bo mogłoby je to zranić albo mogłyby sobie z tym nie poradzić, krótko mówiąc, mogłoby to negatywnie wpłynąć na ich rozwój. Przeczą temu choćby osiągnięcia profesor Anny Brzezińskiej z Poznania, która pracuje z dziećmi ze szkół wiejskich i z ich rodzinami. Organizuje dla nich zajęcia, które angażują nie tylko najmłodszych, ale i ich rodziców oraz dziadków.
- Okazuje się, że dzieciaki, które mają międzypokoleniowe kontakty, są spokojniejsze, zaczynają się lepiej uczyć, jednym słowem ma to na nie bardzo dobry wpływ. Oczywiście takie rozwiązania nie są jeszcze powszechne, uważam jednak, że to dobry kierunek. Możemy też dzieciom zapewnić kontakty z dziadkami, ze starszymi sąsiadami. Dzięki temu wyrosną z nich dorośli, którzy nie będą uważać, że ktoś jest na coś za stary albo zbyt niedołężny.
- Jest też przykład przeciwny: propozycji, aby na standardowe zajęcia na uczelni zapraszać także uczestników uniwersytetu trzeciego wieku, gwałtownie sprzeciwili się młodzi studenci. Dla nich emeryt na studiach to ktoś nie na miejscu, lepiej niech siedzi w fotelu przed telewizorem albo bawi wnuki. No ale przecież nie bierze się to z niczego. W Polsce do niedawna w ogóle nie było można podjąć studiów dziennych po ukończeniu 35. roku życia. Teraz się to szczęśliwie zmieniło.
I miał pan profesor takich studentów?
- Oczywiście! Było nawet tak, że na jednym roku miałem matkę i córkę.
I kto był lepszy?
- Moim zdaniem matka. Była solidniejsza, bardziej pracowita. Ale takie sytuacje są raczej wyjątkiem, nie regułą. Ktoś kiedyś powiedział, że w Polsce różne pokolenia spotykają się tylko z okazji Bożego Narodzenia, no i ewentualnie pogrzebów. A i to w rodzinie. Relacje niespokrewnionych ludzi, których dzieli duża różnica wieku, są traktowane podejrzliwie. Sam tego doświadczam. Mam sporo młodszą od siebie przyjaciółkę, znawczynię i entuzjastkę ogrodów. Jest moją przewodniczką po świecie roślin ozdobnych. Widzę jednak, gdy czasem gdzieś idziemy we dwoje przez ogrody, że towarzyszą nam niezbyt życzliwe spojrzenia. Bo ludziom w głowach się nie mieści, że osoby w tak różnym wieku mogą mieć wspólne zainteresowania.
Czy zdaniem pana profesora życie kogoś, kto nigdy nie mówi: "dla mnie już na to za późno", to definicja szczęścia?
- Ludzie rzadko są szczęśliwi, raczej szczęśliwi bywają. Szczęście przychodzi, gdy nie ulegamy pragnieniom nazbyt wygórowanym. Kiedy nie jesteśmy nazbyt chciwi i zachłanni. Jeśli potrafimy przyjąć do wiadomości, że nie można ani chcieć wszystkiego, ani mieć wszystkiego. Wtedy osiągamy ten upragniony wewnętrzny spokój. I potrafimy cieszyć się z tego, co osiągalne.
Czy możemy podsumować naszą rozmowę stwierdzeniem, że nigdy nie jest za późno na realizację najważniejszych życiowych celów?
- Nie możemy. To każdy musi odkryć sam na własny użytek.
Rozmawiała: Justyna Bielinowicz
-----
Prof. Wiesław Łukaszewski jest psychologiem, szczególnie interesuje się osobowością oraz motywacją. Wykłada na sopockim wydziale Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej.
Twój STYL 3/2015