O przemycie złota w Indiach w czasach PRL-u
Sześć kobiet po raz pierwszy ujawnia, jak wyglądało życie młodych przemytniczek złota w Indiach. Czy biała kobieta może przeżyć w indyjskim więzieniu? W książce "Przemytniczki złotych kości" znajduje się 27 autentycznych, odnalezionych po latach listów wysyłanych z największego więzienia Azji Południowej Tihar Jail w New Delhi przez jedną z polskich dziewczyn. Przeczytaj fragment książki.
***
Nie podobał jej się ten taksówkarz, zadawał za dużo pytań. Źle mu z oczu patrzyło, taki arogancki cwaniaczek, bez szacunku wobec niej, pasażerki z dalekiego kraju przecież. Była druga w nocy, wyszła jak zawsze szczęśliwie z lotniska. Na nogach miała złote sandały. To znaczy kości schowane w grubych, wydrążonych podeszwach markowych butów. Wsiadła do zamówionej taksówki, była przekonana, że szybko przejadą przez pusty nocą Bombaj i będzie mogła paść na łóżko w hotelu. Trafił się jednak taksówkarz gawędziarz, który ciągle zagadywał. Upierał się, że zawiezie ją do lepszego i tańszego hotelu. Trzy razy mu odmówiła, a ten ciągle swoje.
- You only look, madame. Tylko spojrzysz, później pojedziemy, gdzie chcesz.
Wściekała się, bo mówił takim tonem, jakby to było już postanowione, bo on tak chce, cholera. Miała wrażenie, że zupełnie nie reagował na jej sprzeciw. (...)
Francuzka na zielonej była spokojna, przeszła w nocy z tłumem innych zaspanych turystów, tuż obok celników przysypiających przy swoich biurkach. W kantorku opłaciła taksówkę, wyszła na zewnątrz, wsiadła do auta i była pewna, że za maksimum godzinę będzie na Kolabie w centrum. Miała sentyment do samochodów w Indiach, przypominały jej czasy dzieciństwa.
PRL nie była kolebką motoryzacji, ale auta w Indiach były jakby przeniesione z lat pięćdziesiątych. W Bombaju dominował jeden model - Premier Padmini na licencji Fiata 1100. W Europie Zachodniej dawno zapomniany, jego produkcji zaprzestano bowiem w połowie lat sześćdziesiątych. Na ulicach tego portowego miasta można było czasem zobaczyć też inne marki samochodów, jak słynny Ambasador, czy nowszy, malutki Suzuki Maruti, ale Premier Padmini był wszędzie. Taksówki były pomalowane na czarno, z żółtymi dachami. Taksówkarze ubrani w firmowe stroje nie byli oczywiście właścicielami aut, tylko najemnymi pracownikami państwowej korporacji.
Na początku kariery dostawali służbowe uniformy w kolorze khaki, składające się ze spodni oraz z bluzki z kołnierzykiem i z krótkim rękawem, zapinanej z przodu na guziki. Niektórzy z nich wyglądali, jakby nosili jeden zestaw od lat, a może nawet taki strój przechodził z jednego pracownika na drugiego? Bardzo możliwe też, że było to ich jedyne ubranie, bo najczęściej wyglądało na dosyć sfatygowane. Do tego wkładali klapki japonki. Ale niektórym poręczniej było stawiać bose stopy na pedałach, co zawsze wzbudzało zainteresowanie i podziw turystów z Zachodu. Do tego zazwyczaj nałogowo żuli betel i mieli od tego czerwone zęby. Najczęściej też mieszkali w autach, nie zawsze więc mieli warunki, żeby się ogolić.
Obrazu bombajskiej taksówki dopełniały zacinające się albo odpadające drzwi, pourywane rączki od szyb i popękana tapicerka ze skaju. O klimatyzowanych autach nikt tam wtedy oczywiście nie słyszał. Całość tworzyła obraz spójny i w pewien sposób pasujący do tego miasta.
- Jestem przekonana - opowiada mi dzisiaj Francuzka - że taksówkarz był taki pewny siebie, bo byłam samotną kobietą. Wiedziałam też, że muszę szybko pokazać, kto tu rządzi. Nakrzyczałam na niego, bo to zawsze pomagało, ale on w odpowiedzi też zaczął podnosić głos. Pomyślałam wtedy, że coś tu jest nie tak. To na pewno nie jest normalne zachowanie taksiarza w Indiach. I wtedy zaniepokoiłam się po raz pierwszy, wiedziałam, że facetowi by tak nie podskakiwał. W każdym razie źle to wyglądało.
Widać było po niej, że nawet po latach przeżywa na nowo tamten niepokój.
Bała się, że kierowca zaraz skręci z głównej drogi i w jakimś zaułku zrobi z nią, co zechce. W ciągu dnia w Bombaju wszędzie jest pełno ludzi, po prostu tłum, to przeraża, ale paradoksalnie zapewnia bezpieczeństwo. Ktoś z pewnością zareagowałby na krzyki turystki.
- A jeśli w trakcie szamotaniny taksiarz trafiłby na żółtko w sandałach? Żywej by mnie przecież nie wypuścił - wspomina swój strach tamtej nocy.
Złoto w sandałach Francuzki było więcej warte niż główna wygrana w totka w Indiach. Spanikowana zaczęła wrzeszczeć: "Stop, stop, masz się natychmiast zatrzymać, już tu, teraz!". Samochód zwolnił, otworzyła drzwi i szybko wysiadła, krzycząc: "fucking bastard!". Obok na jezdni stało kilka wolnych taksówek. Ruszyła w ich kierunku z nadzieją na dalszą jazdę z normalnym i grzecznym kierowcą.
Niestety, to nie był koniec kłopotów. Taksówkarz poszedł za nią i w lokalnym marathi mówił coś głośno zza jej pleców do kumpli. Śmiali się i wszyscy po kolei odmawiali, żaden nie był zainteresowany kursem.
- Nie było dobrze, sytuacja stawała się groźna - wspomina. - Zaczynali sobie ze mną pogrywać. Doskonale wiedzieli, że jest środek nocy, ciemno, jakaś odległa od centrum dzielnica. Wiedzieli, że jestem w kropce, i chcieli zobaczyć mój strach.
Widziała w ich oczach lekceważenie, takie niebezpieczne spojrzenia mówiące, że porządna kobieta nie podróżuje sama, a na pewno nie nocą. A skoro jest nieporządna, to sama się prosi. Ciepło było, ale gdy zaczęli gadać coś między sobą, to Francuzce zimny dreszcz przeszedł po plecach. Cholera wie, na co się umawiają. Odeszła trochę, rozejrzała się wokół, ale nie bardzo miała pomysł, co zrobić. Wiedziała, że pieszo daleko by nie zaszła. Przejeżdżała jakaś inna taksówka, machnęła na nią, ta się zatrzymała, szybko wsiadła i zamówiła kurs do hotelu Taj Mahal. Taksiarze podbiegli, krzyczeli coś do kierowcy, gestami zabraniali mu z nią jechać. Obstąpili cały samochód.
- Zapaliłam nerwowo papierosa, chociaż wiedziałam, że to jeszcze gorzej o mnie świadczy. Ale uznałam, że to już chyba bez znaczenia - opowiada, biorąc łyk kawy. - Powtórzyłam kierowcy zdecydowanie: "Babu, Taj Mahal hotel, go. Good money for you".
Taksówkarz popatrzył na młodą kobietę przez ramię. Może zrobiła na nim wrażenie nazwa hotelu, gdzie zatrzymują się naprawdę bogaci goście, a może nie czuł żadnej solidarności z tymi taksiarzami, bo był z innej dzielnicy. W każdym razie pomimo okrzyków i walących po masce rąk, ruszył powoli z niepewną miną łamistrajka.
Nie, nie zamierzała nocować w tym pięknym hotelu. Na razie chciała odjechać, uspokoić oddech, ten kierowca wyglądał na normalnego. Widząc jej zdenerwowanie, spytał, czy wszystko okej. Potwierdziła, nie nagabywał więcej.
Oczywiście miała rezerwację w przyzwoitym hotelu, dwieście metrów obok Taj Mahala, ale nie chciała tam jechać. Bała się pierwszego taksiarza, bo przecież wiedział, do którego hotelu zamówiła kurs. Postanowiła, że nie będzie się tej nocy tam meldować. Trudno też o trzeciej nad ranem w Bombaju łazić, pukać do zamkniętych recepcji i szukać wolnego pokoju.
Zdecydowała, że posiedzi sobie do rana w Taj. "To już tylko kilka godzin" - pomyślała. Wiedziała, że tam na pierwszym piętrze jest café, jej ulubiona, czynna całą dobę.
- Potrzebowałam spokoju i odcięcia od Indii, jakie widziałam jeszcze przed chwilą. A moim zdaniem nic nie daje takiego poczucia bycia poza rzeczywistością jak luksusowe hotele - rozmarza się.
Podjechali pod główne wejście, Francuzka dorzuciła do zapłaty solidny napiwek. Skierowała się do wejścia, boy w liberii ukłonił się uprzejmie i otworzył drzwi. Dziewczyna doskonale znała rozkład, weszła pewnie po schodach na pierwsze piętro. W café było pusto, zamówiła lekkiego drinka, zapadła się w miękki, skórzany fotel i rozkoszowała samotnością. Podziwiała piękne dywany w kolorze granatu wpadającego w bordo.
Przygoda z taksiarzem stała się już przeszłością bez znaczenia. Myśli Francuzki krążyły swobodnie. Może dlatego, że siedziała w luksusowym wnętrzu, jakoś na zasadzie kontrastu przypomniała sobie przyjaciół w sanatorium w New Delhi. "Nasi ludzie są w Tihar Jail. Jak to się skończy?". Niektóre, docierające od prawników informacje brzmiały poważnie, naprawdę groźnie. Ponoć prokurator nie odpuszcza i cały czas wnioskuje do sądu, aby uznać osadzonych za grupę zorganizowaną i sądzić razem. A wtedy wyroki minimum na pięć lat. To już nie jest zabawne. Na szczęście oni tam w środku chyba nie zdają sobie z tego sprawy.
- Z rozmyślań wytrącił mnie jakiś facet około czterdziestki, który właśnie wszedł do baru. Wielki, barczysty blondyn - wspomina tę noc Francuzka. - Byliśmy jedynymi gośćmi, więc po chwili oczywiście przysiadł się do mnie i zaczął zagadywać. Okazało się, że to Amerykanin z Arizony. Rozmawialiśmy przez chwilę o tym i o owym. Czułam, że wyraźnie chce mi zaimponować. Po pół godzinie roztaczał już przede mną wizję tajemniczych biznesów, jakbyśmy się znali od lat i razem tonę złota przerzucili - śmieje się na to porównanie jeszcze dziś.
- Wiesz, przy okazji takich przypadkowych znajomości starałam się nie zadawać pytań według starej zasady: "nie pytaj, jeśli nie chcesz być pytany", bo ja nie chciałam, żeby mnie ktoś wypytywał. Widziałam jednak, że facet się męczy, że chce się czymś pochwalić. Spytałam więc w końcu, czym się zajmuje. A on wstaje, wsadza rękę do kieszeni dżinsów, łapie coś i wyjmuje zaciśniętą pięść. Otwiera przede mną dłoń, a tam garść brylantów. "Briliant business", mówi. "Ja pierdzielę, co za szalona noc", pomyślałam wtedy. "Facet chce mnie nad ranem w luksusowym hotelu wyrwać na garść brylantów". No nie powiem, mogłam to rozważyć, był nawet do rzeczy. Ale tamtej nocy miałam dość przygód. Zastanawiałam się za to, jaką by zrobił minę, gdybym mu pokazała te czterdzieści kości i przebiła jego przechwałki swoim golden business! Kto miał mocniejsze karty? Od razu też zaczęłam - wspomina Francuzka - rozważać techniczną stronę tego przedsięwzięcia. Wydawało mi się, że przerzucanie przez granicę tych szkiełek musi być dziecinnie proste. Swoją drogą, pomyślałam, że jak się spotyka przemytnik złota z przemytnikiem brylantów, to mogłaby wyjść niezła biżuteria.
Nocny kowboj nie rozumiał, dlaczego reakcja tej szczupłej, ciemnowłosej dziewczyny ze wschodnim akcentem była tak inna. Nie było tego błysku w oku, który nie raz pojawiał się u kobiet na widok diamentów. Owszem, spojrzała na jego skarb uważnie, ale tak jakoś jak na szkiełka. No i ten ironiczny, kryjący jakąś tajemnicę uśmiech w kłębach papierosowego dymu. Poczuł się przy niej nieswojo, jak mały chłopiec. Kim ona jest, do cholery?
- Była czwarta czy piąta rano, byłam zmęczona - opowiada Francuzka - i mimo wszystko nie miałam ochoty podtrzymywać tej rozmowy, niby do czego miało to prowadzić? Zapadłam się głębiej w ten wygodny fotel i odpłynęłam myślami. Kowboj zrozumiał albo i nie, ale był kulturalny, nie narzucał się. Tak sobie wtedy myślałam, że to jedna z bardziej szalonych nocy na przewałach. Najpierw taksiarz na bosaka w rozklekotanym aucie, w uniformie niepranym chyba od nowości, który nie wiadomo co sobie roił. Teraz kowboj w nocnej kawiarni w stylu art déco, z kieszenią pełną diamentów, a do tego ja z tym złotem w podeszwach. "Niech ta noc już się skończy", marzyłam wtedy zmęczona, "ale tak zwyczajnie, bez przygód, enough".
Fragment książki "Przemytniczki złotych kości" Cezarego Borowego, wydawnictwo TBR.
***
Zobacz także: