Ojciec chciał odejść pierwszy

Jak można umrzeć w swoją rocznicę ślubu? Pomyślałam więc, że mama zawołała ojca do siebie – tak dziennikarka Urszula Chincz wspomina trudną, lecz piękną miłość rodziców. I szczerze opowiada o wybitnym ojcu Andrzeju Turskim, dziennikarzu radiowym i telewizyjnym.

Mama była silna, ale siłą mojego ojca. Bardzo wrażliwa, delikatna. Potrzebowała go jako swojej opoki. Miała charakter bluszczu, który pięknie oplata ojca
Mama była silna, ale siłą mojego ojca. Bardzo wrażliwa, delikatna. Potrzebowała go jako swojej opoki. Miała charakter bluszczu, który pięknie oplata ojcaEast News

Kiedy trzy lata temu zaproponowałam ci wywiad, to odetchnęłaś z ulgą, że będziemy rozmawiać o twojej pracy w telewizji, a nie o legendarnym ojcu. Teraz zadzwoniłam z propozycją odwrotną i... ucieszyłaś się, że będziemy mówić o was.

Urszula Chincz: - Przestałam czuć się tylko córką swojego taty. Stanęłam mocniej na nogach. Kiedy to się stało? Nie wiem, bo uświadomiłaś mi ten fakt właśnie teraz... (uśmiech) Nie chcę opowiadać, że zapracowałam na swoje nazwisko - bardziej może na własną osobę, co wiąże się głównie ze sprawami zawodowymi. Przez ostatni rok udało mi się zrealizować wiele ciekawych projektów, m.in. zaczęłam pracę w programie "Dzień dobry TVN". Wyszła książka "7 dni. Świat Andrzeja Turskiego". Napisałam ją razem z "telewizyjną córką" mojego taty, dziennikarką Panoramy Anną Morawską. Książka jest podsumowaniem i symbolicznym zamknięciem tego okresu, kiedy byłam postrzegana głównie jako córka Turskiego...

Zacznijmy od nazwiska. Paulina Młynarska miała czterech mężów i zawsze pozostawała Młynarską. Ty od dekady nazywasz się Chincz. Ojciec nie protestował?

- Przyznaję, byłam przed ślubem u taty. "Nie masz męskiego potomka, może wolałbyś, abym została Urszulą Turską?", zapytałam. Mój mąż był otwarty na wszystkie opcje, włącznie z podwójnym nazwiskiem. Ale tata powiedział, że powinnam przejąć nazwisko po mężu, bo taka jest tradycja i tak robią wszystkie kobiety w naszej rodzinie.

Dzięki książce powszechnie wiadomo, że jesteś córką Turskiego. Podobno miała powstać bez twojego udziału.

- Ania umówiła się z moim tatą, że latem 2014 r., którego on już nie doczekał, pojadą na dwa tygodnie na Mazury i tam zrobią wywiad rzekę. Ale 31 grudnia 2013 r. tata zmarł. Miesiąc później Ania zaproponowała mi, żebyśmy napisały książkę razem. Dla mnie wtedy sama myśl o tym była bolesna. Powiedziałam: "Wykluczone, nie dam rady!". Nie odpuszczała: "Bez ciebie jej nie napiszę, ludzie muszą pamiętać o Andrzeju Turskim". Teraz jestem wdzięczna Ani za te naciski. Wiem, że gdybyśmy wtedy nie siadły do pracy, ta książka nigdy by nie powstała. Czas leczy rany i dzisiaj nie chciałabym wracać do pewnych spraw. Poza tym niektóre osoby, które wypowiadały się na temat ojca, też już nie żyją.

Wspominanie było swego rodzaju rozdrapywaniem ran?

- To była terapia poprzez rozdrapywanie ran, bo mimo wszystko przynosiła ulgę. Pisałam i ryczałam. Najwięcej przy rozdziale o małżeństwie rodziców, którzy byli razem prawie całe swoje życie, a po drodze dwa razy się rozwodzili! Ale starałam się pisać stylem, który cenił tata: informacyjnie, rzeczowo. I nie zamierzałam stworzyć mu laurki. Nie ukrywałam, że jako młodzieniec pijał wino marki wino, lubił przekląć i nie był łatwym człowiekiem. Zdarzało się, że taty nie było w moim życiu, na przykład kiedy wyprowadzał się z domu, a ja zostawałam z mamą. Spotkałam się z zarzutami, bo o zmarłych nie mówi się źle. Ale założyłam, że książka będzie świadectwem dla mojego syna Rysia, który dowie się, że jego słynny dziadek nie był z lukru.

Odważne jest twoje stwierdzenie, że ojciec był największym egoistą, jakiego znałaś.

- Taka scena: siedzimy przy stole nad patelnią pełną smażonych pierogów. Wszyscy rodzice, których znam, najpierw częstują dzieci, a z moim tatą trzeba było się ścigać (śmiech). Ale był też ojcem kochającym, pomocnym, a w przyjaźniach nie miał krzty egoizmu. Jednak siebie stawiał zwykle na pierwszym miejscu. Jak szliśmy na spacer, sunął żwawo pierwszy, a my z mamą dreptałyśmy pięć kroków za nim. Wakacje też chciał spędzać po swojemu, czyli na ukochanych Mazurach z wędką w dłoni. Mama uwielbiała Wenecję, a on nie cierpiał upałów, więc późną jesienią raz w roku zmuszał się i jeździli tam we dwoje. Niemniej przed każdym wyjazdem symulował chorobę: gorączkę, kaszel. "Musimy odwołać wyjazd!", mówił. Mama odmawiała i jechali.

Jak tata do was mówił?

- Do mnie: córeńko, córuńku, a jak był zły, to Ula! A do mamy: Siunia, Siuńku, od Zosiuni. Zawsze tak samo...

Opowiadałaś, że jak już zaczęłaś prowadzić "Pytanie na śniadanie", to tata potrafił zadzwonić po programie i tłumaczyć: "Dziecko, widzów nie zaprasza się na pogodę, tylko na prognozę pogody!". On, mistrz mowy polskiej, był twoim telewizyjnym nauczycielem, recenzentem?

- Nie, jako dziennikarz informacyjny z krwi i kości nie cenił telewizji śniadaniowej. Oglądał moje wystąpienia, ale bez wielkich emocji. Musiałam się dopominać o rady, uwagi. Raz pocieszył mnie sam z siebie. Moim gościem w studiu był ksiądz-raper, o którym powiedziałam, że nosi habit. Ksiądz pouczył mnie, że mówi się: sutannę. Zrobiło mi się głupio. Jednak po programie zadzwonił do mnie tata i powiedział, że określenie, którego użyłam, jest poprawne. Odetchnęłam z ulgą. Za to ja często oglądałam ojca w Panoramie i wcześniej w programie "7 dni - świat". Dzwoniłam do niego po emisji, kiedy wyjątkowo dobrze udała mu się puenta. "Fajnie to napisałem, nie?", cieszył się. Każde zdanie, które wypowiadał na antenie, było wycyzelowane, a wcześniej przeczytane dziesiątki razy na głos, aby sprawdzić, czy dobrze brzmi. To dlatego ojciec - w młodości gitarzysta popularnych zespołów (Chochoły, Pesymiści - red.), z którymi występował na festiwalu w Opolu i zapełniał znane kluby, jak warszawska Stodoła - odszedł od muzyki. Czuł, że w tej dziedzinie nigdy nie będzie wybitny.

W dziennikarstwie informacyjnym osiągnął klasę mistrzowską. I był prawdziwym profesjonalistą. W dniu, w którym nad ranem umarła twoja mama, poszedł do pracy i prowadził Panoramę. Nikt nic nie wiedział aż do końca dnia.

- Tata powiedział, że tego chciałaby Zosia... Bo co mógł zrobić w tej sytuacji? Mógł zostać w domu i wypić butelkę whisky, mógł rozpaczać. Ale mógł też iść do pracy, aby zająć się tym, co potrafił najlepiej, i dać odpocząć swojej duszy przed wysiłkiem, który czekał go w kolejnych dniach... Mam na myśli wszelkie sprawy dotyczące ostatniego pożegnania. Jedno z pierwszych zdań, jakie wypowiedział po śmierci mamy, brzmiało: "Nigdy nie myślałem, że zostanę wdowcem, to ja miałem odejść pierwszy". Gdy zabrakło mamy, życie ojca zmieniło się w sposób dramatyczny.

- Przestał o siebie dbać, gasł w oczach. Zmuszałam go do robienia regularnych badań, bo chorował na cukrzycę. Tata zaczął spotykać się z innymi kobietami, próbował zapełnić pustkę po swojej Zosi... Czasami zastanawiam się nad alternatywnym scenariuszem: co by było, gdyby odszedł pierwszy? Myślę, że mama lepiej by sobie poradziła. Choć kilka lat wcześniej, kiedy wykryto u niego nowotwór złośliwy, ziarnicę, to moja mama, lekarka z dużym doświadczeniem, rozsypała się na kawałki.

Andrzej Turski z żoną Zofią 1968 rok/Fot. archiwum domowe
Andrzej Turski z żoną Zofią 1968 rok/Fot. archiwum domoweEast News

W ciągu zaledwie kilku lat przeżyłaś poważne choroby swoich rodziców, a potem ich odejście. Jak dałaś sobie z tym wszystkim radę?

- Niby wszyscy jesteśmy przygotowani na to, że jako dzieci pożegnamy swoich rodziców, że taka jest kolej rzeczy, ale to było potwornie trudne. Pamiętaj, że w tym czasie jeszcze zaszłam w ciążę i urodziłam dziecko... Mój syn miał osiem miesięcy, gdy mama wylądowała w szpitalu z tą straszną diagnozą, i półtora roku, kiedy umarła. Tata odszedł, jak Rysiu miał pięć lat. Nie wiem, czy - mówiąc brutalnie - nie poczułam pewnego rodzaju ulgi, że oni są znowu razem... Tata przez miesiąc leżał w szpitalu na OIOM-ie, mógł odejść każdego dnia, bo jego stan był ciężki, choć stabilny. Kiedy w sylwestra prawie dwa lata temu dostałam telefon ze szpitala, to pomyślałam: to nie jest przypadek. Nigdy w to nie uwierzę! W 43. rocznicę ślubu?

Rzuciłaś się w wir pracy?

- Nie. Wzięłam miesiąc urlopu, bardzo tego potrzebowałam. Wcześniej byłam w szpitalu każdego dnia, a stres i niepewność wyczerpały mnie i psychicznie, i fizycznie. OIOM nie jest miejscem pełnym nadziei.

Przeszłaś z telewizji publicznej, której twój tata był wierny przez całe życie, do TVN-u. Myślałaś o tym, co by powiedział na tę decyzję?

- (uśmiech) Nie, ale kiedy dostałam tę propozycję, to się ucieszyłam: wreszcie nie usłyszę plotek, że robotę załatwił mi tata! A jednak wychodzi na to, że sama jako dziennikarka też jestem coś warta. Myślę, że byłby z tej zmiany zadowolony. W nowym miejscu rozwinęłam skrzydła. W czasie ostatnich wakacji prowadziłam cztery wydania "Dzień dobry wakacje", i to z najlepszym duetem telewizji śniadaniowej: Dorotą Wellman i Marcinem Prokopem. We wrześniu wróciłam do pracy reporterskiej oraz wywiadów z niezwykłymi ludźmi, co daje mi wiele satysfakcji. Wiesz, że kiedy po kolei odchodziły ukochane osoby - babcia, mama, tata - to w moim życiu miały miejsce pozytywne zmiany? Myślę, że one nade mną w jakiś sposób czuwają. Splot przypadków sprawia, że mam prawo w to wierzyć.

Nie kusiły cię programy publicystyczno-informacyjne?

- Nie sądzę, abym miała do tego takie kompetencje jak tata. Publicystyka wymaga kolosalnej wiedzy o świecie, mądrości, znajomości mechanizmów różnych procesów. Świadomość, jak bardzo oczytany i wykształcony był mój ojciec, sprawia, że nie chcę nawet próbować. Największą przyjemność sprawia mi "otwieranie" niezwykłych rozmówców i dowiadywanie się od nich ciekawych rzeczy. Niesamowite wrażenie zrobiła na mnie rozmowa z Oriną Krajewską, córką zmarłej Małgorzaty Braunek. Miałam szansę zrobić też wywiad ze zjawiskowo piękną aktorką Sharon Stone. To chodząca pewność siebie, nie mylić z butą! Można się od niej uczyć siły i poczucia własnej wartości. Podobnie jak od aktorki Claudii Cardinale, która jeszcze przed wywiadem wypytała mnie o wszystkie prywatne sprawy.

Sporo przeszłaś, ale potrafisz się uśmiechać, żartować. Po kim masz tę siłę, po mamie?

- Mama była silna, ale siłą mojego ojca. Owszem, była niezależna finansowo i zawodowo, a jednak miała charakter bluszczu, który pięknie oplata ojca. Bardzo wrażliwa, delikatna. Potrzebowała go jako opoki.

Kiedy oglądałam zdjęcia twojej mamy, to nie mogłam się nadziwić, jak bardzo jesteście do siebie podobne. Słyszałam, że po jej odejściu twój tata miał z tym problem.

- Patrzył na mnie i nagle widział moją mamę sprzed lat. Zawieszał się. Nasze podobieństwo nawet na mnie robi wrażenie. Miałam teraz w ręku parę zdjęć, na których widok zastanawiałam się: hm, kto i kiedy mi je ostatnio zrobił? Problem polega na tym, że ja tam jestem małą dziewczynką, która stoi obok mamy. Ale cała sytuacja ma też plusy, bo mówię mężowi: "Już wiesz, jak będę wyglądała za trzydzieści lat!".

Co przeniosłaś z domu rodzinnego?

- Tradycję porannej kawy, którą przez wiele lat ojciec szykował mamie. Ona była śpiochem, naprawdę jej potrzebowała, aby wstać. W efekcie pierwsze słowo, które wypowiedziałam jako dziewięciomiesięczne dziecko, brzmiało "kawa". Od kilku lat mąż też mi przynosi kawę do łóżka.

A kto najwięcej mówił w twoim domu?

- Poza mną? (śmiech) U nas każdy miał głos, prowadziliśmy intensywne dyskusje. Nawet jako nastolatka, kiedy opowiadałam farmazony typowe dla tego wieku, byłam przez rodziców wysłuchiwana z uwagą. Jako dziecko dzwoniłam do taty do pracy, a on dyktował mi z głowy wypracowania i rozprawki na zadany w szkole temat. Dzięki niemu mój styl stał się rzeczowy. Musiałam zmierzyć się z tym podczas pisania książki. Piszę krótko, informacyjnie, a przecież potrzebne były także emocje.

Gdybyś mogła coś zmienić w przeszłości, to...

- Zmieniłabym sposób, w jaki tata zachowywał się przez trzy lata po śmierci mamy, kiedy potrzebowałam wsparcia, a on chciał układać sobie życie na nowo. To położyło cień na naszej relacji. Ale nie skończymy naszej rozmowy smutno. Jest jedna rzecz, o której chcę opowiedzieć, bo dotyczy moich rodziców i plebiscytu Srebrne Jabłka PANI. Rodzice wygrali go w 2006 roku, kiedy było między nimi najpiękniej.

- Kompletnie się tego nie spodziewali, rywalizowali z bardziej popularnymi parami. Czuli się mile połechtani, że mimo burz i kryzysów w ich związku czytelnicy docenili niezwykłą historię miłości. Srebrna nagroda w kształcie jabłka, którą otrzymali na gali, stanęła w domu na honorowym miejscu, tuż obok Wiktorów taty. Teraz mam ją u siebie. Srebro pokryło się patyną i nabrało szlachetności. Patrzę na nią i myślę ciepło o rodzicach.

Magdalena Kuszewska

PANI 1/2016

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas