Realia "współpracy" uchodźców z przemytnikami. Tak ludzie uciekają przed wojną
Matthieu Aikins porzuca swój kanadyjski paszport oraz prawdziwą tożsamość. Świadomy niebezpieczeństwa, postanawia sprawdzić, jak kryzys migracyjny wygląda od środka. Podczas odysei przez ląd i morze pokonuje piętrzące się przeszkody oraz poznaje świat szmuglerów, polityków i zwykłych mieszkańców Afganistanu. Towarzyszy ludziom, którzy zostali zmuszeni do ucieczki z ojczyzny spustoszonej wojną.
Poruszający reportaż kanadyjskiego dziennikarza Matthieu Aikinsa Nadzy nie boją się wody. Reportaż o ucieczce przed wojną, w którym autor opowiada o drodze z Kabulu do Aten, jaką przebył szlakiem przemytników, towarzysząc swojemu przyjacielowi, Afgańczykowi ujawnia szczególy, o których świat zachodni woli milczeć. To książka o przekraczaniu granic, nie tylko narodowych a równocześnie kronika tragicznej podróży śladami migrantów, pełna uniwersalnych prawd opowieść o miłości i przyjaźni, ludzkim cierpieniu i nieprawdopodobnej wytrzymałości oraz chwytające za serce świadectwo burzliwych czasów, w jakich przyszło nam żyć.
Poniżej prezentujemy rozdział książki "Nadzy nie boją się wody. Reportaż o ucieczce przed wojną" M.Aikinsa
***
Przemytnik powiedział, że spotka się z nim w Paghmanie, dolinie na obrzeżach Kabulu, miejscu, gdzie ludzie urządzali pikniki. Omar zwolnił, by ominąć corollą koleinę, gdy w polu widzenia pojawiła się stroma dolina. Milczał przez większość drogi, nadal zmartwiony odmową tureckiej wizy. Chciał tam bezpiecznie dolecieć, ale był już koniec sierpnia i do zimy zostało niewiele czasu. Mieliśmy tylko plan B: musieliśmy przebyć ponad trzy tysiące kilometrów drogą lądową z Kabulu do Stambułu. Aby to zrobić, potrzebowaliśmy odpowiedniego przemytnika.
Niewiele jest dziś postaci bardziej opluwanych niż przemytnicy. Według zachodnich polityków chciwość tych ludzi leży u podstaw kryzysu migracyjnego. Włoski premier Matteo Renzi nazwał ich "handlarzami niewolników XXI wieku". Oczywiście przemytnicy nie patrzą na to w ten sposób. "Szczerze mówiąc, azylantom pomagają głównie przemytnicy" - napisał Dawood Amiri, skazany na karę więzienia za swoją rolę w śmiertelnej katastrofie łodzi w pobliżu wód terytorialnych Australii.
W Afganistanie, z którego ludzie uciekali przed wojną od dwóch pokoleń, każdy miał krewnego lub przyjaciela, którzy mogli cię skontaktować z qachaqbarem. Przemytnicy też nie byli nieśmiali. Po wzajemnym przedstawieniu nas przez wspólnego przyjaciela Karim powiedział, żebyśmy przyjechali do Paghmanu. Gdy się zjawiliśmy, właśnie nadzorował budowę otwartego basenu kąpielowego. Duży facet z obfitym podbródkiem, kręconymi włosami i sygnetami na palcach zaprosił nas, byśmy zjedli z nim obiad. Usiedliśmy razem na pomoście i słuchaliśmy szumu rzeki poniżej. Denerwowałem się, że może się zorientować, że jestem obcokrajowcem, więc pozwalałem Omarowi mówić przez większość czasu. Karim był Pasztunem z okolicy, ale miał partnera w Nimrozie, związanego z plemionami Beludżów, który przeprowadzał ludzi przez pustynię do Iranu.
Bez granic nie istnieliby również przemytnicy. Kiedy Omar był mały, Afgańczycy mogli bez większych problemów podróżować tam i z powrotem do Iranu, płacąc tylko symboliczną łapówkę strażnikom na przejściu. Ale w latach dziewięćdziesiątych Iran uszczelnił granicę, a Afgańczycy zaczęli robić krótkie piesze wycieczki w pobliże przygranicznego miasta Zahedan; płacili przemytnikom około stu pięćdziesięciu dolarów, aby dostać się do Teheranu. Potem Iran zbudował mur wysoki na cztery i pół metra, obsadzony przez uzbrojonych strażników, a migranci zostali zepchnięci w głąb pustyni do Pakistanu, na odległe obszary kontrolowane przez handlarzy i rebeliantów. Teraz dłuższa, bardziej niebezpieczna podróż do Teheranu kosztuje powyżej siedmiuset dolarów amerykańskich. Mimo to w ubiegłym roku przez granicę przeszło więcej osób niż kiedykolwiek wcześniej, wydając na to, jak oszacowano, ponad pół miliarda dolarów. Mur irański pomógł skoncentrować ten biznes w rękach gangów, które mogły zainwestować w sprzęt, łapówki i siłę roboczą - przedsiębiorców przemocy.
Nad talerzem aromatycznego karahi z baraniny Karim wyjaśnił, że przemytnicy w jego regionie pracowali pod ochroną potężnego byłego dowódcy mudżahedinów, polityka, który w razie potrzeby mógł interweniować u policji w Kabulu, a w zamian dostawał pieniądze i różne przysługi. Karim powiedział nam, żebyśmy się nie martwili; rok wcześniej wysłał tą drogą dwóch swoich synów. Teraz mieszkają w Niemczech.
- Trasa przez Nimroz nie jest taka zła - powiedział nam. - Tylko nie uciekajcie, jeśli policjanci was zatrzymają. Nie uciekajcie, bo was zastrzelą.
Podziękowaliśmy mu i powiedzieliśmy na odchodne, że to przemyślimy. Po powrocie do Kabulu spotkaliśmy się z kilkoma innymi przemytnikami. Omar desperacko szukał kogoś, kto by się nami zaopiekował, gdybyśmy wpadli w tarapaty w strefie przygranicznej. Potem usłyszał o Aghie Sahibie, Afgańczyku z Iranu, który wysłał jednego z kuzynów Omara do Turcji rok wcześniej. Rozmawiali przez Vibera, bezpłatną, szyfrowaną aplikację; przemytnik twierdził, że może opłacić irańskich strażników na oficjalnym przejściu w Nimrozie, abyśmy nie musieli jechać naokoło przez pustynię. Poprosił o tysiąc trzysta dolarów od każdego za przewiezienie nas do Stambułu, rozsądną sumę, którą musieliśmy złożyć w depozycie. Omar bardzo się ucieszył, że uda nam się ominąć pakistańską pustynię. Mnie wydawało się to wszystko trochę zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, ale nie mieliśmy wyboru.
- Myślałem, że przez tę granicę mysz się nie prześlizgnie - powiedziałem do Omara.
- Zawsze jest szlak przemytników.
W dniu naszego wyjazdu Omar zabrał corollę na giełdę używanych samochodów w Kot-e Sangi, gdzie dostał za nią - mimo jej kiepskiego stanu - trzy tysiące dolców.
- To był dzielny samochód - powiedział mi później z rozpaczliwym spojrzeniem. Tak skończył z pożegnaniami: jego rodzina już wyjechała, a ukochana tkwiła uwięziona za murami rodzinnego domu. Po raz drugi w życiu Omar miał zostać uchodźcą.
Autobus do Nimrozu odjeżdżał wczesnym rankiem. Kiedy nadszedł wieczór, rozłożyłem tunikę i pantalony, które miałem włożyć w strefie przygranicznej, a dżinsy i koszulę z Bush Bazaar wepchnąłem do plecaka. Spakowałem też trochę suszonych owoców i orzechów, na wypadek gdybyśmy utknęli na pustyni, a także opaskę uciskową i kompresy z gazy, ponieważ pogranicznicy byli znani z tego, że najpierw strzelają, a potem zadają pytania. Ryzyko działania pod przykrywką stało się teraz znacznie wyższe. Gangi przemytnicze miały złą sławę porywaczy i powiązania z talibami. Gdyby dowiedzieli się, że jestem z Zachodu, mogłem być dla nich wart miliony dolarów. Jeszcze bardziej niepokoiły mnie irańskie służby. Chociaż policja nie cackała się w trakcie aresztowań, afgańskich migrantów zazwyczaj deportowano bez dodatkowych kar. Gdyby jednak Irańczycy zdali sobie sprawę, kim jestem, prawdopodobnie zostałbym oskarżony o szpiegostwo. Troje Amerykanów aresztowanych podczas pieszej wędrówki na granicy z Irakiem w 2009 roku spędziło kilka lat w więzieniu, zanim sułtanowi Omanu udało się wynegocjować ich uwolnienie. Wyjaśniłem Omarowi, że jeśli Irańczycy mnie rozpoznają, to musi utrzymywać, że spotkaliśmy się po drodze, i nie przyznawać się, że zna moją prawdziwą tożsamość. W przeciwnym razie podzieli mój los.
Ale skąd mieliby się dowiedzieć, kim jestem? Afgańscy migranci często podróżowali bez dokumentów - mogły zostać zabrane przez rabusiów lub policję - obaj zostawiliśmy nasze paszporty w Kabulu. Wyjąłem taniego smartfona kupionego na wyjazd i przeglądałem go uważnie, by usunąć zapisy rozmów. Sprawdziłem godzinę. Omar miał po mnie przyjść dopiero o północy. Po miesiącach czekania trudno było uwierzyć, że dziś wyjeżdżamy. Wziąłem prysznic, potem stanąłem przed lustrem. Irańczycy nigdy nie zdejmowali mi odcisków palców. Nie miałem tatuaży, zostałem obrzezany. Skóra jest nieprzezroczystą powierzchnią; to język nas zdradza. Zadzwonił mój samsung. To był Omar.
- Co słychać? - spytałem.
- No... nic takiego. Czy będzie problem, jeśli pojedzie z nami jeszcze parę osób?
- Co?
- Czy nie masz nic przeciwko temu, żeby Malik i Elham zabrali się z nami?
Malik był nieśmiałym sąsiadem, którego ojciec postradał zmysły, a Elham kuzynką Omara ze strony matki. Wyjaśnił, że zaproponował im pożyczkę, by mogli się dostać do Turcji. Miał pieniądze ze sprzedaży corolli. Oboje byli bliscy Omarowi i godni zaufania, ale wyskoczył z tym, delikatnie mówiąc, w ostatniej chwili. Powstrzymując gniew, zreflektowałem się, że w końcu to Omar podjął decyzję o wyjeździe, nie ja.
- Rób, jak chcesz - powiedziałem.
Ostatecznie, kiedy Omar przyjechał taksówką o północy, na tylnym siedzeniu zobaczyłem tylko Malika. Usiadłem obok niego i ruszyliśmy. Podczas powitania próbował się uśmiechnąć, ale na jego twarzy pojawił się grymas przerażenia. Zastanawiałem się, czy moja obecność jako obcokrajowca jest pocieszająca. Prawdopodobnie nie. A może myślał, że mam jakiś specjalny sposób na wyciągnięcie nas z kłopotów? Oczywiście Malik przeszedł już przez pustynię i wiedział, co nas czeka.
Omar i Malik milczeli, gdy pędziliśmy pustymi ulicami, pozostawiając nasze miasto za sobą. Oddychałem równo, próbując spowolnić bicie serca. Miesiące przygotowań i cierpliwości zostaną teraz wystawione na próbę. Jeśli jest się przygotowanym na niebezpieczeństwo, można w jego obliczu uzyskać jasność umysłu, która odsuwa wszystkie inne emocje, pozostawiając swoistą lekkość.
Kierowaliśmy się do dzielnicy na zachodnim krańcu miasta, nazywanej Kampani. Stąd ludzie wyruszali w podróż na południe krajową obwodnicą, autostradą 1, która skręcała w dół do Kandaharu, a następnie znów pięła się w górę do Heratu. Przy głównej ulicy Kampani, z asfaltem rozjechanym przez ciężarówki, stał rząd tanich hoteli zwanych masafarchana. Za nimi znajdowały się tuczarnie i rzeźnie bydła, labirynt glinianych murów przy jarze pełnym wnętrzności.
Zapłaciliśmy kierowcy i wysiedliśmy, po czym zaczęliśmy się przeciskać pośród rodzin skupionych wokół stosów bagażu oraz wieśniaków liczących worki ze zbożem i puszki oleju spożywczego. Innych migrantów jadących do Iranu można było rozpoznać po plecakach. Masafarchana oświetlały kolorowe neony, pod którymi sprzedawcy siedzieli przy straganach pełnych orzechów i papierosów albo przechadzali się wśród podróżnych z tacami portfeli i różańców. Naganiacze zachęcali do kupna biletów, wykrzykując nazwy miejscowości przy autostradzie 1: Wardak, Ghazni, Zabol, Kandahar, Helmand, Nimroz, Herat. Żebracy nagabywali stłoczonych ludzi, niektórzy dumni, starsi, inni wychudzeni narkomani:
- Modlę się za was, podróżnicy! Niech was Bóg prowadzi, o muzułmanie!
Autostradą 1 kursowało wiele autobusów różnych firm, ale my kupiliśmy bilety Ahmad Shah Abdali, zachęceni dość nowoczesnym wyglądem zaparkowanego z przodu autokaru, mercedesa O404, modelu wprowadzonego w 1991 roku. Gdy o godzinie pierwszej zaczęto wpuszczać pasażerów, dołączyliśmy do tłumu przepychającego się na plac pełen autobusów. Stało tam kilkanaście lśniących czterysta czwórek z włączonymi światłami w kabinie, zmierzających w różne miejsca. Ale gdzie jest ta nasza do Nimrozu?
- Z tyłu placu - powiedział nam pracownik.
Znaleźliśmy tam rząd zgrzybiałych mercedesów O303, modelu z 1974 roku. Nasz autobus miał naklejki "MASHALLAH", zasłaniającą większość pękniętej przedniej szyby, i przy drzwiach, informującą o zagrożeniu biologicznym. Na boku znajdował się napis w języku niemieckim:
Raj dla dzieci
Dobler Travel
i adres w Dolnej Saksonii.
Konduktor autobusu, przysadzisty, z przerzedzoną grzywką, przeszukał nam plecaki, a następnie zapisał na nich markerem numery naszych miejsc.
- Czego on szuka? Kto zabiera narkotyki i broń do Kandaharu? - zażartował Omar, który jak zauważyłem, wziął dodatkową torbę. To tak, jakby wieźć węgiel do Newcastle.
Ze względów bezpieczeństwa obowiązywał rządowy zakaz wyjazdu autobusów w trasę przed trzecią rano. Próbowaliśmy drzemać wyciągnięci na naszych siedzeniach, gdy domokrążcy i żebracy łazili tam i z powrotem w przejściu, sławiąc moc Boga i napojów energetycznych, a do autobusu pakowało się coraz więcej pasażerów, głównie młodych mężczyzn z plecakami.
W końcu zgasły górne światła. Rozległo się chóralne rzężenie silników, a potem seria klaksonów. Począwszy od nowszych czterysta czwórek, autobusy ruszyły kawalkadą. Gdy telepaliśmy się zatłoczoną ulicą, ze stanowisk innych firm wyjeżdżało coraz więcej autokarów, tworząc jeden grzmiący konwój. Kierowcy przepychali się do przodu. Nazywali tę część "buzkaszi", od narodowego sportu, rywalizacji drużyn jeźdźców na koniach o bezgłową kozią tuszę. Rozpędziwszy się na moście nad wąwozem, wataha autobusów przekroczyła granicę linii elektrycznej i pogrążyła się w ciemności.
Państwo afgańskie nie było jednolitym organizmem, przypominało raczej średniowieczne imperium. Cienkie nitki jego kontroli rozciągały się wzdłuż dróg i dolin przecinających tereny ogarnięte bezprawiem. Na obszarach, przez które przebiegała autostrada 1, władza rządu, szczególnie nocą, ograniczała się głównie do miasteczek.
W wiejskich okolicach mężczyźni z karabinami zatrzymujący cię machnięciem ręki mogli być kimkolwiek: policjantami, bandytami, rebeliantami lub jakąś ich kombinacją. Na swoich lotnych posterunkach kontrolnych talibowie aresztowali, a czasem rozstrzeliwali podejrzanych o pracę dla rządu; ISIS zabijało ludzi tylko za to, że byli szyitami, to znaczy wyglądali na Hazarów. Autostrada 1 skrywała wiele niebezpieczeństw. Oczywiście zdarzały się przydrożne bomby, a kierowcy autobusów słynęli z szaleńczej jazdy. Przerabiali duże niemieckie silniki, dodając jeszcze jeden bieg, by pędzić z rykiem sto trzydzieści kilometrów na godzinę dwupasmową autostradą, omijając cysterny i leje po bombach. Pokonywali piętnasto-, a nawet dwudziestogodzinną trasę bez zmiennika, często wspomagając się haszyszem lub amfetaminą.
O świcie, kiedy wjechaliśmy w skaliste doliny prowincji Ghazni, minęliśmy dwa poczerniałe wraki autobusów; przy każdym znajdował się stos kamieni ozdobiony flagami. Trzy miesiące wcześniej po czołowym zderzeniu autobusów z cysterną paliwową zginęły tu siedemdziesiąt trzy osoby. Pogięte podwozia były zbyt masywne, by ktokolwiek zawracał sobie głowę ciągnięciem ich na złom. Aż do Heratu mijaliśmy to samochodowe memento mori, jedne dawno zardzewiałe, inne otoczone kupkami szkła jeszcze nierozproszonymi przez wiatr.
Gdy światło dzienne wypełniło kabinę, pasażerowie orzeźwili się napojami energetycznymi i szczyptą naswaru, ostrego miejscowego tytoniu, który kładzie się pod wargę. Wyłuskałem papierosa z paczki Omara i słuchałem gadki w przejściu.
- Będziesz zachwycony Turcją - mówił starszy chłopak. - Jakie masz nałogi?
- Nie mam żadnych poza haszem - powiedział drugi.
- Trudno tam znaleźć hasz, ale jest dużo różnych rzeczy do picia. Nie mów, że nie spróbujesz, dopóki cię nie skuszą.
- Cóż, jeśli wpadną mi w ręce, to nie będę miał wyboru.
Zrobiło się cieplej i rozmowa ucichła. Kolejna prowincja, Zabol, była opustoszała i płaska, o krajobrazie w dwóch odcieniach - beżowym i brązowym. Na północnym horyzoncie widzieliśmy postrzępione szczyty. Latem w wysokich dolinach między nimi, kiedy rozrzedzone powietrze pachniało kwiatami, koczownicy wypasali swoje stada, a jesienią leżał tam śnieg, który wiosną zmieniał się w wodę i zasilał równinę.
Wioski pojawiały się coraz częściej, gdy około południa zbliżaliśmy się do Kandaharu. Kierowca zwolnił, a potem otworzył drzwi handlarzom, wskoczyło dziecko i dreptało między siedzeniami z tacą srebrnych woreczków z sokiem. Wyskoczyło, gdy kilka kilometrów dalej przyhamowaliśmy na wybojach. Zbliżając się do miasta, minęliśmy otwarty teren z setkami rozstawionych namiotów: koczownicy Kuchi schodzili z gór z owcami utuczonymi na sprzedaż. Na ubitym śniegu stała ciężarówka z naczepą, na którą wspinały się zwierzęta gospodarskie i członkowie rodziny, magentowe szaty kobiet kąpały się w blasku słońca.
Mówi się, że nazwa Kandahar pochodzi od Sikandara, czyli Aleksandra Wielkiego. Założył tu miasto dwadzieścia trzy wieki temu. Sto lat później cesarz Aśoka powiększył swoje buddyjskie królestwo, rozciągające się od Kandaharu po Bangladesz. Archeolodzy odkryli w okolicy jego edykt, napisany po grecku i aramejsku oraz w lokalnych językach. Kamienna tablica opowiadała o nawróceniu cesarza na pacyfizm po zdobyciu Kalingi: "Sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi pojmano w niewolę, sto tysięcy kolejnych zabito, a prawie tyle samo zginęło z innych przyczyn. Potem ogarnęły go żal i współczucie i bardzo cierpiał".
W Kandaharze na rondach brzęczały riksze. Musiało być ze czterdzieści stopni, liście drzew przywiędły, zasypane kurzem. Minęliśmy billboard z wizerunkiem mężczyzny o chłopięcym wyglądzie w mundurze generała porucznika. To był Abdul Raziq, komendant straży granicznej, którego Omar i ja odwiedziliśmy podczas pierwszej wspólnej reporterskiej wyprawy. Lepiej, żeby Raziq nie dowiedział się, że tu jesteśmy. Nie spodobał mu się mój artykuł, chociaż zbytnio nie zaszkodził jego karierze - watażka awansował na szefa policji w całej prowincji i razem ze swoimi kumplami ogromnie się wzbogacił. Umizgiwały się do niego elity z Kabulu, ale stał się też bohaterem ludowym dla tych, którzy nienawidzili talibów, i jak kraj długi i szeroki, jego zdjęcie wisiało w taksówkach i punktach kontrolnych. ONZ poinformowała, że po awansie Raziqa "w prowincji Kandahar wzrosła brutalność funkcjonariuszy, częściej notuje się też przypadki stosowania tortur i okrutnego, nieludzkiego lub poniżającego traktowania". Kilka lat wcześniej ważny amerykański generał został sfotografowany, jak obejmuje watażkę ramieniem; obaj mieli uśmiechy na twarzach.
Nadeszła pora obiadowa, ale mimo protestów pasażerów kierowca odmówił postoju. Pędziliśmy dalej na zachód i późnym popołudniem przejechaliśmy rzekę Helmand, gdzie droga, która rozwidlała się na południe do stolicy prowincji, została odcięta przez talibów. Na billboardzie zobaczyłem inną znajomą twarz: komendanta Hekmatullaha, szefa okręgowej policji, zabitego przez przydrożną bombę w zeszłym roku. Plakaty bohaterów stały się plakatami męczenników i wyblakły na słońcu, nabierając jednolitej bladoniebieskiej barwy. Spotkałem Hekmatullaha w 2014 roku, w czasie rekordowych w tamtym sezonie zbiorów opium, które od 2000 roku zwiększyły się o ponad sto procent. Uprzejmie wysłał ze mną kilku swoich ludzi, żebym mógł zwiedzić obrzeża jego rewiru, gdzie zaczynały się pola makowe, które wnikały głęboko w nieużytki, uprawiane dzięki studniom artezyjskim i pompom, coraz częściej zasilanym energią słoneczną.
Sto lat wcześniej, po dziesięcioleciach paniki wywołanej imigracją z Azji i palarniami opium, Kongres uchwalił pierwszą ustawę zakazującą narkotyków - Harrison Narcotics Act z 1914 roku. Od tego czasu wojna z narkotykami wymusiła wiele zmian na całym świecie. Pod presją Stanów Zjednoczonych najpierw Iran, a potem Turcja zakazały uprawy opium. W latach siedemdziesiątych światowy rynek zaczęli zaopatrywać rolnicy z Afganistanu, produkcja kwitła także pod rządami mudżahedinów. Podczas swojej podróży dwa lata wcześniej zatrzymałem się u rolnika w Mardży - w strefie starych kanałów melioracyjnych wykopanych przez Amerykanów - żeby przyjrzeć się zbiorom niszt. Migrujący robotnicy przybywają wówczas z całego kraju do pracy na polach. Wieczorem każdą oliwkową makówkę nacinano ręcznie, a rano zeskrobywano z niej sok. Dobry plon można zbierać trzy lub więcej razy. Helmand był suchy. W latach pięćdziesiątych Stany Zjednoczone sfinansowały dwie olbrzymie tamy, aby pomóc w osiedleniu nomadów nad rzeką, teraz pustynie zakwitły tysiącem chińskich paneli słonecznych. Przemysł zużywał wodę, nawóz i ludzi: synów pracujących jako narkotykowe muły, aresztowanych w Iranie i skazanych na powieszenie, córki zastawione jako forma ubezpieczenia na wypadek złych plonów. Ale żeby życie było tanie, musi mieć wartość pieniężną. Mój gospodarz pokazał mi część swoich zbiorów, poliuretanowy worek z czymś, co wyglądało jak melasa. Podniosłem do nosa masę o wielkości piłki do koszykówki i wciągnąłem trawiasty zapach, myśląc o zawartym w niej opium. Afgański rolnik sprzeda ten worek za kilkaset dolarów miejscowemu kupcowi. Gdy jego żniwo przebędzie szlak przemytników i zostanie sprzedane na gramy jako heroina w Europie, będzie warte ponad sto tysięcy.
W prowincji Nimroz autobus zjechał z autostrady 1 i skierował się na południe w stronę Zarandżu. Znajdowaliśmy się teraz na krańcu Wyżyny Irańskiej. Obok nas rozciągała się Daszt-e Margo, Pustynia Śmierci, płaskie połacie bazaltu, gdzie temperatury latem mogą przekraczać pięćdziesiąt stopni Celsjusza. Kiedy dotarliśmy do stolicy prowincji Zarandż, była szósta trzydzieści i zachodzące słońce nadało wydmom na jego obrzeżach kolor ochry. Przejechanie prawie tysiąca kilometrów z Kabulu zajęło nam piętnaście i pół godziny. Autobus zatrzymał się w policyjnym punkcie kontrolnym, a potem zjechał do zajezdni. Gdy pasażerowie wychodzili na sztywnych nogach, otoczyli ich uliczni sprzedawcy.
- Bastani, bastani! - Chłopiec wykrzykiwał irańskie słowo oznaczające lody.
Inny uniósł plątaninę wisiorków z amuletami, na których wyryto fragmenty z Koranu. Malik i ja uśmiechnęliśmy się ironicznie, ale Omar kupił jeden i powiesił na szyi.
Weszliśmy na główną aleję, mijając kantory wymiany walut z postrzępionymi stosami irańskich rialów. Neonowe szyldy nieotynkowanych dwupiętrowych budynków z pustaków żużlowych świeciły słabo w mroku. Aleją wiał zachodni wiatr, zmiatając kawałki plastiku.
Teraz musieliśmy znaleźć naszą kryjówkę. Omar zadzwonił pod numer, który dał mu Agha Sahib, nasz przemytnik w Iranie, i dostał wskazówki. Wcisnęliśmy się do motorikszy - motocykla z kabiną przyspawaną do podwozia - i ruszyliśmy ostro, aż zatrzymaliśmy się kilka kilometrów dalej, tuż obok głównego placu.
- Ostatnim razem nocowałem w tej okolicy - stwierdził Malik.
Z ulicy pomachał do nas mężczyzna w fioletowej tunice, a kiedy podeszliśmy, przedstawił się jako nasz gospodarz. Był Pasztunem, na oko po trzydziestce. Ruszyliśmy za nim przez otwartą bramę i dalej alejką, gdzie już czekała czwórka nastolatków z plecakami. Weszliśmy przez niskie drzwi po prawej stronie do kryjówki, otoczonego murem budynku na wąskim podwórku. Niski sufit z gliny i słomy w głównym pomieszczeniu, długim na mniej więcej dziesięć metrów, wspierały drewniane belki; na drugim końcu pokoju znajdowała się sięgającą do pasa ściana, która oddzielała aneks kuchenny. Królował tam kucharz o surowym spojrzeniu, ubrany w błękitną tunikę.
Gospodarz kazał nam położyć bagaże i się rozgościć. Powiedział, że należymy do grupy zwanej Arja. Musieliśmy zapamiętać tę nazwę. Dzięki niej członkowie różnych gangów po drodze dowiedzą się, czyimi mosafarin, czyli podróżnikami, jesteśmy, kiedy będą nas przekazywać kolejno jak paczki, opłaceni od łebka przez naszego głównego przemytnika Aghę Sahiba, który podejmie pieniądze złożone przez nas w depozycie, kiedy dotrzemy do Turcji.
- Idźcie na bazar i kupcie wszystko, czego potrzebujecie, wodę, jedzenie - powiedział nam gospodarz. - Przemytnicy mogą zadzwonić do was za godzinę albo rano.
Postawiliśmy nasze bagaże w kącie. Spojrzałem na czwórkę nastolatków; sądząc po ich akcencie, przypuszczałem, że pochodzą ze wschodu, wyglądali na wiejskich chłopaków.
- Idź i zapytaj go, którą drogą jedziemy - powiedziałem, wskazując na gospodarza.
Omar wrócił z przerażoną miną.
- Mówi, że przez Pakistan.
Wyjął komórkę i zadzwonił do Aghi Sahiba w Iranie.
- On mówi, że w tej chwili bezpośrednia droga jest niebezpieczna, więc wyślą nas przez Pakistan. Tak będzie bezpieczniej - oznajmił Omar Malikowi i mnie. - Co robimy?
Spojrzałem na Omara, który zbladł, jakby zaraz miał zwymiotować. Pomyślałem, że powinniśmy iść za ciosem. Już zaryzykowaliśmy życie, żeby dostać się do Nimrozu, dla mnie objazd przez pustynię nie był złamaniem umowy. Liczyłem się z tym, ale Omar najwyraźniej nie. Naiwnie zaufał przemytnikowi. Widziałem po nim, że rozważa, czy się nie wycofać.
- Co możemy zrobić? - spytałem. - Nie mamy wyboru.
- Jeśli ty jedziesz, to ja też - poparł mnie Malik.
- Słuchaj, wszystko będzie dobrze - powiedziałem. - Okej?
Omar niechętnie skinął głową. Przez chwilę siedzieliśmy odrętwiali. Wtedy przypomniałem sobie, że musimy wymienić trochę pieniędzy i zrobić zakupy. Poprosiłem Omara, żeby poszedł ze mną, a Malik został pilnować naszych bagaży.
- Ufałem Adze Sahibowi - powiedział Omar, gdy znaleźliśmy się na ulicy. - Powiedział, że wyśle nas prosto do Iranu.
Szliśmy w kierunku centrum miasta. Zarandż rozkwitł w ciągu ostatnich dziesięciu lat, nie tylko z powodu handlu ludźmi i narkotykami, ale też dzięki legalnemu importowi paliw i cementu. Mój afgański przyjaciel pracował tu w latach dziewięćdziesiątych, kiedy było to zapyziałe miasteczko z dwiema ulicami na krzyż. Powiedział mi, że tamtejsi sklepikarze nigdy nie słyszeli o czosnku. Teraz w sklepach, które mijaliśmy, wisiały plecaki i gogle narciarskie, przydatne w czasie burzy piaskowej. Omar kupił srebrne adidasy dla Malika, który nie miał porządnych butów, a potem wymieniliśmy sto dolarów na irańskie riale: dostaliśmy ponad trzy miliony. Chłopcy z kantoru doradzili nam, żebyśmy połowę wzięli w półmilionowych banknotach, które łatwiej ukryć w pasie lub w bucie.
Tuż za nami na zachodzie była granica z Iranem, z oficjalnym przejściem przez most Jedwabny. Odkąd Irańczycy zbudowali mury, trasa przemytników biegła na południe do Pakistanu, gdzie "studwudziestodniowy wiatr" przez całe lato podnosił nieprzeniknione tumany piasku. Region ten, znany jako Beludżystan, zamieszkiwali Beludżowie, lud podzielony granicami. Uwikłani w narkotykowe i szpiegowskie wojny u zbiegu trzech krajów, byli na przemian represjonowani i kaptowani przez państwo. To oni prowadzili migrantów przez ruchome piaski pustyni.
Do kryjówki przybyło więcej podróżnych. Usiedliśmy do obiadu przy długim ceratowym obrusie na dywanie, a pomocnik kucharza chodził między nami, stawiając przed każdym miskę rosołu z kurczaka i kładąc chlebek naan. Po posiłku, kiedy Malik przymierzał buty, podniosłem dodatkową torbę, którą wziął Omar. Miałem wrażenie, że napchał do niej kamieni.
- Każdy powinien mieć tylko jeden bagaż - powiedziałem. - Co tu w ogóle jest?
Omar ją otworzył. Zabrał ze sobą całą zawartość szafki łazienkowej: szczotkę do włosów, butelkę szamponu w rodzinnym rozmiarze, wodę kolońską i rozmaite balsamy.
- Po co zabrałeś to gówno? - spytałem.
Malik się roześmiał.
- Lakier do włosów w spreju? - Wyszarpnąłem puszkę z torby. - Szampon?
- Potrzebujemy szamponu, bracie.
- Nie, Omarze.
Wyrywaliśmy sobie z rąk szczotkę do włosów, a potem chwycił z powrotem jedną z butelek wody kolońskiej.
- To jest drogie.
- Naprawdę, będziesz tego żałował. Weź jak najmniej - powiedział Malik, mierząc swoje nowe adidasy. - Będziemy iść przez wiele dni.
Po wyrzuceniu dodatkowej torby i większości kosmetyków Omara przepakowaliśmy nasze plecaki, by miały mniej więcej równą wagę.
Weszło dwóch mężczyzn z tobołami przewieszonymi przez ramię.
- Czy jesteście podróżnikami Sajeda Ahmada? - zapytał w dari wyższy z nich. Był ostrzyżony na pieczarkę i szczerzył wszystkie zęby w uśmiechu.
- Nie, jesteśmy z Arji.
- Cóż, wszystko jedno, rzućcie okiem na mój bagaż, dobrze?
Po dwudziestu minutach wrócił i rozłożył się obok nas. Oznajmił, że wybiera się z przemytnikami do Iranu po raz siódmy.
- Wow. Ile razy cię deportowali? - zapytał Omar.
- Sześć.
- Czy to niebezpieczna trasa?
Roześmiał się.
- To najniebezpieczniejsza droga, jaka istnieje. Igrasz ze śmiercią, bracie. Jesteś na łasce złodziei i policjantów. Życie ludzkie nie ma dla nich wartości. - Mówiąc z północnym akcentem, zaczął wyliczać czyhające na nas zagrożenia: wypadki samochodowe, strzelaniny, umieranie z pragnienia na pustyni i szykany ze strony policji pakistańskiej, przy której, jak powiedział, nawet Irańczycy wydawali się miłosierni.
- Pakistańska policja?! - krzyknął Omar. - Pakistańska policja! - powtórzył, patrząc to na mnie, to na Malika.
- Pakistańska policja czeka na granicy. Przeszukają wasze kieszenie i plecaki. Zabiorą, co tylko zechcą.
- Co tylko zechcą?
- I nie waż się nic powiedzieć. Jedno słowo i stłuką cię jak psa. - Mężczyzna wstał i objął mnie ramieniem. - Bracie, jesteśmy jak piłka nożna kopnięta na boisku. To, czy uda nam się osiągnąć cel, zależy od szczęścia. - Znowu się roześmiał i wyszedł na zewnątrz.
- Daj spokój, ten facet lubi sobie pogadać - skwitowałem.
- A co z pakistańską policją? - spytał Omar. - Nie sądziłem, że znajdziemy się w Pakistanie.
Lepiej było nie prowadzić takich dyskusji w kryjówce.
- Chodźmy zapalić - rzuciłem.
Wstaliśmy z Omarem i poszliśmy na pustą działkę na końcu alejki. Zapaliliśmy papierosy i przez chwilę staliśmy w milczeniu. Na dachu kryjówki zauważyliśmy sylwetki naszych przemytników, którzy popijali herbatę i obserwowali teren.
Próbowałem wymyślić, co mógłbym powiedzieć, by przekonać Omara. Kiedyś był gotowy prawie na wszystko, ale z biegiem lat zauważyłem, że stał się mniej chętny do podejmowania ryzyka podczas wykonywania naszych zadań. Zbyt wiele razy otarł się o śmierć i widział zbyt wiele trupów. Inna sprawa, kiedy robi się to dla zarobku, a nie dla chwały, lecz w moim wypadku częste narażanie życia miało odwrotny skutek. Coś się wyłączyło - "aparat do nagrywania emocji", jak nazwał go Robert Graves. Zrozumiałem, że prawdopodobnie mam jakąś usterkę, ale wtedy wydawała się ona przydatna do pracy w miejscach takich jak Afganistan i Syria. Myślałem, że potrafię oddzielić uczucia od rozumu. Jednak naturalne, choć nieracjonalne, było to, że strach narasta, kiedy przychodzi pora na działanie.
Omar odezwał się pierwszy:
- Droga jest zbyt niebezpieczna, bracie. Ja nigdy nie chciałem jechać do Pakistanu.
- Jesteśmy w Nimrozie. Już za późno, żeby zawrócić.
- Nie jest za późno. Ciągle jesteśmy w Afganistanie. Możemy wrócić do Kabulu.
- Ja nie wracam.
Malik wyłonił się z głębokiego cienia parkingu i dołączył do nas.
- Słuchaj, Omarze, widziałem wszystkie niebezpieczeństwa, o których mówił ten gość. Martwisz się pakistańską policją? Kiedy przekraczasz granicę, policjanci czekają. Liczą ludzi w ciężarówce i banknoty, które przemytnik wkłada im do ręki. To wszystko. Przejechaliśmy przez trzy punkty kontrolne i nikt nawet palcem mnie nie tknął. Ledwie mogliśmy dostrzec białka jego oczu.
- Nie przejmuj się policją ani złodziejami. Martw się, żeby ciężarówka się nie przewróciła. Martw się tym, jak niebezpieczna jest trasa, na Boga, będziesz jechał drogami na takiej wysokości, że spojrzysz w dół i pomyślisz: "Jak ja się tu znalazłem?".
- Dzięki, Maliku - powiedziałem, przerywając mu. - On ma rację, Omarze, ten facet mówił kos-e szir. Tylko rżnął bohatera. Olej go, okej?
Omar niechętnie skinął głową. Trudno było obiektywnie zmierzyć ryzyko w takich sytuacjach, nawet jeśli mogłeś. Czy tego chciałeś, czy nie, wszystko sprowadzało się do intuicyjnej decyzji. Patrzyłeś raczej na to, czy druga osoba bała się bardziej, czy mniej niż ty. Dla wspólnego dobra musieliśmy działać z przekonaniem.
Po powrocie do kryjówki zdałem sobie sprawę, że zapomnieliśmy o wodzie. Poprosiłem Malika, żeby poszedł ze mną na bazar.
- Maliku, jechałeś już wcześniej tą drogą - zacząłem, gdy szliśmy ulicą. - Codziennie jadą nią setki ludzi. To chyba nie jest aż takie niebezpieczne.
- Jest cholernie niebezpieczne - odpowiedział. - Ale jeśli ty jedziesz, to ja jadę z tobą. Dotarliśmy do Nimrozu i nie możemy zawrócić. Co powiemy naszym rodzinom? Wyjdziemy na tchórzy.
- Słuchaj, Omar się boi. Co zrobi, kiedy znajdziemy się w naprawdę niebezpiecznej sytuacji? Musisz go uspokoić.
Jednak kiedy wróciliśmy, ku mojemu przerażeniu zobaczyłem, że Omar dyskutuje z lnianowłosym facetem z Kunduzu, który opowiadał, jakie to okropności nas czekają. Leżeli obok siebie, podpierając głowy rękami, z twarzami zwróconymi ku sobie, jak dwóch chłopców na noclegu. Nie widziałem twarzy nieznajomego, ale Omar był zachwycony. Usiadłem obok nich.
- Zjedz trochę naan, to najlepszy naan - powiedział mężczyzna, odwracając się i umieszczając duży chlebek na moim plecaku.
- Nie, dziękuję, już jadłem.
Nie przestawał nalegać, więc oderwałem mały kawałek, który przykleił mi się do podniebienia. Musiałem otworzyć butelkę wody, żeby go przełknąć.
- Więc skąd jesteś, mój przyjacielu, z jakiego miejsca, z jakiego ludu? - spytał.
- Z Kabulu.
- Skąd w Kabulu?
- Szahr-e Nau. A ty skąd?
- Z Kunduzu.
- Z miasta?
- Z miasta. Byłeś tam?
- Tak. - Wciąż stawała mi przed oczami scena z naszej ostatniej reporterskiej wyprawy, choć wcale nie chciałem do niej wracać.
Pewnej nocy nasz fotograf i ja poszliśmy na patrol z afgańskimi siłami specjalnymi, wzdłuż zamrożonej linii frontu. Była tam odsłonięta droga, przez którą musieliśmy przebiec, ale żołnierze powiedzieli nam, że talibańscy snajperzy atakują tylko w ciągu dnia. Biegłem kilka metrów za Vickiem, kiedy zobaczyłem świetlistą smugę pocisków przelatujących koło niego na wysokości uda i usłyszałem, jak świszczą wokół mnie. Snajper używał pkm-u, lekkiego karabinu maszynowego. Kilka sekund później znaleźliśmy się za osłoną.
- Mają noktowizory, te kos-e zan - wykrztusił przepraszająco sierżant drużyny.
Niewiele brakowało, ale wyszliśmy z tego bez szwanku.
- Mam dwa ulubione miejsca w Afganistanie - ciągnął nieznajomy. - Kabul i Mazar. Byłeś w Mazarze? Możesz tam chodzić przez całą noc i nikt się nie czepia. - Uśmiechnął się z rozmarzeniem. W Kunduzie po zmroku ulice są puste.
Po chwili milczenia zadał kolejne pytanie:
- Jakie masz wykształcenie?
Patrzyłem na niego. Leżał z przekrzywioną głową i policzkiem rozpłaszczonym na dłoni.
- Dziesięć klas - powiedziałem. - A ty?
Westchnął.
- Żadnego, nie skończyłem szkoły.
Jego przypadkowe pytania wzbudziły we mnie niepokój - jakby wyczuwał, że coś jest ze mną nie tak. Czy popadałem w paranoję? Czy nie powinienem być podejrzliwy? Nasionko strachu wykiełkowało.
- Idę na papierosa - powiedział Omar, wstając. - Habibie, pójdziesz ze mną?
Po jego minie widziałem, że podjął decyzję.
- Słuchaj, od samego początku mówiłem, że nie chcę jechać przez Pakistan. To moja wina, że zaufałem temu cholernemu przemytnikowi.
- Omarze, przyjechaliśmy tu razem, żeby dostać się do Iranu.
- Nie jadę do Pakistanu. Nie jadę.
- Przecież wiedziałeś o tych wszystkich niebezpieczeństwach. Nie słyszałeś historii Malika? Po prostu masz teraz stracha, bo zagrożenie jest przed tobą.
- Istnieje różnica między niebezpieczeństwem, które cię spotyka, a tym, w które sam się pakujesz. Dlaczego mielibyśmy ryzykować życie? Po co ci Europa, jeśli jesteś trupem?
- To szlak przemytników, więc musi być niebezpieczny! Czego się spodziewałeś? Szkoda, że nie pomyślałeś o tym, zanim wsiedliśmy do tego autobusu.
- Nie mogę ryzykować życia, bracie. Ty też nie ryzykuj. To nie jest tego warte.
- Zostawiasz Malika i mnie. Co z ciebie za przyjaciel?
Wpatrywał się w czubki butów. Poczułem, jak ogarnia mnie zimna furia. Wróciliśmy do kryjówki w milczeniu. Zmrużyłem oczy w bladym fluorescencyjnym świetle i poprosiłem Malika, aby wyszedł ze mną na zewnątrz.
- Omar wraca do Kabulu - powiedziałem.
Malik ze złością kopnął kamień.
- Lanati! To z jego powodu tutaj przyjechałem. Prosił, żebym się z nim zabrał. Co z niego za facet?
Staliśmy, patrząc na ściany z suszonej cegły wokół nas.
- Moja matka błagała, żebym nie jechał. Mój brat błagał, żebym nie jechał. Byli tacy załamani. Jak ja im teraz spojrzę w oczy?
Miałem jeszcze ostatnią kartę. Pomyślałem, że Omar nie puści nas dalej samych.
- Maliku, jeśli nadal chcesz jechać, to pojadę z tobą.
- Bez niego nie mogę. Nie mam pieniędzy, by dotrzeć do Turcji. Wystarczy mi tylko do Iranu.
- Nie martw się o pieniądze. Zapłacę za to.
- Ale przyjechałem tutaj z powodu Omara. Myślałem, że wyruszymy razem. Myślałem, że jeśli będzie nas trzech, jakoś to pójdzie. We trójkę możemy poradzić sobie ze wszystkim, cokolwiek się zdarzy.
- We dwójkę też damy radę. Jechałeś tamtędy już wcześniej. To nie jest takie niebezpieczne.
Odwrócił się do mnie z twarzą pobladłą w świetle lampy. Drżał.
- To jest tak niebezpieczne, że zapiera dech. - Pokręcił głową. - Wiem, co się z nami stanie. I boję się. Jeszcze bardziej niż Omar. Ale mam odwagę. A on nie ma, niech go szlag.
- Maliku...
Wstał.
- Nie. Wracam do Kabulu.
Patrzyłem, jak sztywnym krokiem idzie do kryjówki. Podróż zakończyła się porażką. Być może Omar nigdy nie opuści Afganistanu. Spędziłem prawie rok, czekając na niego. W przypływie szaleństwa strzeliło mi do głowy, by kontynuować podróż samotnie. Stałem przez chwilę, trawiąc tę myśl, aż moja złość zmieniła się we wstyd. Przypomniało mi się pytanie Omara: "Po co ryzykować życie?". Miałem znacznie mniej odpowiedzi niż oni.
Wróciłem do środka. Omar i Malik siedzieli w kącie. Inni migranci spali, odpoczywali przed dalszą podróżą. Nastolatkowie leżeli jeden przy drugim, szale okrywały ich głowy i torsy.
Była jedenasta. Autobus do Kabulu odjeżdżał za cztery godziny. Omar zadzwonił do naszego przemytnika w Iranie i powiedział mu, że wracamy do domu. Pojawiła się poważna sprawa rodzinna, którą jeden z nas musiał załatwić, ale wrócimy do Nimrozu za dwa-trzy dni.
Założyliśmy plecaki. W tym momencie obudził się nieznajomy z Kunduzu i spojrzał na nas.
- Ej... co jest?
Kiedy wyszliśmy za drzwi, ryknął:
- Hej! Gdzie idziecie?!
- Wracamy do Kabulu - odpowiedziałem, rzucając mu gniewne spojrzenie.
Wyglądał na rozczarowanego. Czy życzył nam dobrze, czy źle?
Na wąskim podwórzu zatrzymali nas przemytnicy z dachu.
- Wrócimy za kilka dni - powtórzył Omar, mrużąc oczy, kiedy patrzył na cienie u góry.
- Nie macie nic przeciwko temu, żebym najpierw zadzwonił, co? - spytał jeden z nich. Nasz gospodarz. To było pytanie retoryczne, ale dodał przepraszająco: - Żeby się na mnie nie wściekali, że im nie powiedziałem.
Tęgi kucharz zablokował wyjście.
- Trzej z Arii. - Usłyszeliśmy głos gospodarza. I po chwili: - Okej. - A do nas rzucił: - Ilu zostało?
Malik spojrzał z powrotem do kryjówki i policzył śpiących.
- Jedenastu.
Przepchnęliśmy się obok kucharza, który ruszył za nami alejką.
- Hej!
Odwróciliśmy się.
- Zapłaćcie za kolację.
Wyciągnęliśmy trochę gotówki. Udobruchany, towarzyszył nam do bramy, doradzając, gdzie kupić bilety autobusowe. Wyszliśmy na drogę.
- Czekajcie. - Wychylił się, jego ostre rysy oświetliła latarnia uliczna. - Posłuchajcie, coś wam powiem, bo jestem Beludżem. Droga jest teraz niebezpieczna. Przedwczoraj zginęło tam dwadzieścia osób. Ci faceci po prostu wysyłają ludzi, by dostać swoją działkę. Nie jestem Afgańczykiem, jestem Beludżem! A oni są Afgańczykami i robią to własnym ziomkom. Wróćcie po Eid. Wtedy sytuacja będzie lepsza, jak Bóg da.
Wzięliśmy rikszę z powrotem na dworzec i czekaliśmy. Autobus był tylko w połowie pełny, usiadłem obok wolnego fotela. Ruszyliśmy, kierując się na północ. Pustynia Śmierci za moim oknem kryła się w ciemności. Ale wysoko ponad nią dron lub satelita spoglądały w dół. Czy widziały tych, którzy zgubili drogę?
Nasz autobus znów przejedzie przez pola bitwy na południu, lecz byłem zbyt zmęczony, żeby się tym przejmować. Jednak mimo to nie mogłem spać, zaczynały mnie nękać wyrzuty sumienia. Przysłuchiwałem się więc cichym rozmowom innych pasażerów w przejściu. Niektórzy zostali deportowani z Iranu, złapani na granicy lub podczas kontroli imigracyjnej. Inni zamierzali przekroczyć granicę tak jak my, ale stracili odwagę. Jeden przygarbiony mężczyzna z brodą poprzetykaną białymi pasemkami powiedział, że jest rolnikiem z kontrolowanego przez talibów obszaru w Baghlanie, na północ od Kabulu. Jego nastoletni syn chciał znaleźć pracę w Iranie, a kiedy ojciec się nie zgodził, chłopak uciekł z przyjaciółmi do Nimrozu, w którym dogadali się z przemytnikiem, by przeprowadził ich w zamian za przyszłe zarobki, co było dość powszechną praktyką. Ale wybuchł spór między gangami i jeden z nich porwał nastolatków i zamknął w chacie na pustyni. Kiedy rolnik i krewni innych chłopców dowiedzieli się o tym, zebrali się i pojechali do Zarandżu, gdzie zmusili pierwszego przemytnika do sprzedaży samochodu i kawałka ziemi, żeby wykupić chłopców. Jego zbiegły syn był teraz bezpieczny w Iranie i pracował, a ojciec mógł wrócić do domu.
Kiedy mężczyzna skończył opowiadać historię, zasnął z czołem wbitym w oparcie fotela przed sobą; obudził się kilka godzin później w Zabolu z paskiem odciśniętym na czole jak pobożni od modlitwy.
***
Książka M.Aikinsa "Nadzy nie boją się wody" ukazała się 27 lipca nakładem wydawnictwa ZNAK Koncept
Zobacz także: