Rozerwany patchwork

Rozstanie dwojga ludzi. Trzeba zdecydować, u kogo zamieszkają dzieci, kto ma na nie płacić, z kim będą spędzać weekendy. Z mamą czy tatą? Ale w rodzinach patchworkowych „mama” i „tata” to tylko słowa, bo w istocie przez lata żyją ze sobą ludzie, którzy według prawa są sobie „obcy”. Kinga i Weronika pokochały biologiczne dzieci swoich partnerów. Z wzajemnością. I jak teraz rozpruć patchwork zszyty przez dorosłych tak, by nikt nie cierpiał?

Uczucia do kasacji?
Uczucia do kasacji?123RF/PICSEL

Ich pięcioro i dzieci

Osoby: Kinga, 41 lat. Mieszka w Warszawie. Grzegorz, jej były mąż, rozwiedli się 7 lat temu. Krzysztof, jej partner, z którym właśnie się rozstała. Lidka, była żona Krzysztofa Kama, aktualna partnerka Krzysztofa. Dzieci Kingi i jej byłego męża Grzegorza: Maciek i Zosia. Dzieci Krzysztofa i jego byłej żony Lidki: Maja i Klara.

Kinga: Musiałam się wyprowadzić z domu Krzysztofa. Nie był mój. Żałowałam, że nie pamiętałam o tym, siejąc trawnik przed gankiem, pieląc rabaty z kwiatami. Wypielęgnowane magnolie, bukszpany i rododendrony zostawiałam innej kobiecie, Kamie, z którą teraz Krzysiek miał zamieszkać.

Ja z dziećmi wracałam do bloku, do mieszkania, które zostało mi po rozwodzie z Grzegorzem. Paradoksalnie przy rozwodzie wszystko było prostsze. Ja wzięłam mieszkanie, on samochód i oszczędności. Ustaliliśmy w sądzie wysokość alimentów i to, że córka i syn zostają ze mną.

Teraz gdy rozpadała się moja druga rodzina, mozolnie zszyta z wielu niepasujących kawałków, o niewielu rzeczach mogłam decydować. Nie wiedziałam, czy moje dzieci będą mogły spotykać się z córkami Krzyśka. Nie byłam pewna, czy ja będę je widywać, a przecież w ciągu ostatnich sześciu lat mieszkały z nami przez dwa tygodnie każdego miesiąca.

Uczyłam młodszą francuskiego, starsza, uzdolniona muzycznie, uwielbiała moją matkę, emerytowaną pianistkę. "Zwieziesz mnie do babci?", prosiła niemal w każdą niedzielę. Co teraz? Nie wiedziałam, co zrobimy z psami.  Z labradorem, którego chciała czwórka naszych dzieci, i kundelkiem, którego przygarnęłam ze schroniska. Codziennie wstawałam o szóstej, by zabrać je na długi spacer po lesie. Mieliśmy się nimi dzielić?

Mieszkanie, do którego wracałam, było za małe, żeby pomieścić dwa psy. Co z domkiem na wydmach, który wynajmowaliśmy w wakacje? To tam, w zagajniku, nauczyłam dziewczyny zabawy w widoczki. Zakopuje się w piasku kawałeczek szkła, a pod nim kwiatki, kamyki ułożone w obrazek. Robiłyśmy te widoczki we cztery: ja, moja Zosia, Maja i Klara Krzyśka. Wtedy mówiłam i myślałam o nich po prostu: "moje dziewczynki, moje córki".

Do głowy by mi nie przyszło, że sprawy potoczą się tak, że być może nigdy nie zobaczę już Mai i Klary. Nie mam do nich żadnych praw, jestem dla nich tak naprawdę obcą kobietą. Choć spędziły ze mną znaczną część swojego nastoletniego już życia.

Początki były wspaniałe. Miłość spadła na nas znienacka. Miałam 35 lat, wychowywałam sama czterolatkę i siedmiolatka. Krzysiek pracował jako grafik w agencji reklamowej. Był w trakcie rozwodu, mieszkał sam w domu po matce. Imponował mi. Walczył w sądzie o prawo do opieki naprzemiennej nad córkami. "Nie będę ojcem weekendowym, jestem dla moich dziewczyn tak samo ważny jak matka", mówił stanowczo.

Gdy zaczęliśmy się spotykać, pomyślałam, że to świetny materiał na ojca. Miałam nadzieję, że moje dzieci, zmęczone rozwodem, znajdą w nim przyjaciela. Ich rodzony tata był ojcem widmem. Wyjechał na stałe do Holandii. Z okazji świąt i urodzin przysyłał dzieciom jedynie SMS-y.

Pierwsze małżeństwo okazało się porażką, więc o drugim związku myślałam, że będzie na zawsze. Może to nas zgubiło? Pewność, że musi się udać. Przecież jesteśmy mądrzejsi, sporo przeszliśmy, wiemy, jaką cenę płaci się za błędy, jesteśmy już rodzicami.

Nie łudziliśmy się, że będzie łatwo. Nie sądziłam, że córki Krzyśka będą rzucać mi się na szyję i przynosić laurki. Wiedziałam, że na ich przychylność muszę zapracować. Niezawodnością, nienarzucaniem się, spokojem. "Nie próbuj zastępować im matki, bądź cool, bądź zen", radziły przyjaciółki. Starałam się nawet wtedy, gdy najstarsza Majka stawała w butach na stole i krzyczała, że nie chce ze mną mieszkać. Sinusoida. Jednego dnia miałam ochotę spakować się i wyjechać, drugiego czułam ulgę, bo widziałam, że wszystkie dziewczynki, Zosia, Maja i Klara, dogadują się i wspólnie bawią.

Krzysiek przyniósł do domu teleskop, bo wiedział, że Maciek interesuje się astronomią. Razem obserwowali gwiazdy z tarasu. Rozczulało mnie to. Szybko okazało się, że Krzysiek lepiej rozumie się z moim synem niż ze swoimi córkami.

Miał tę swoją wymarzoną opiekę naprzemienną, ale w rzeczywistości to ja zajmowałam się Mają i Klarą. Byłam taksówkarzem, kucharką, sprzątaczką, sędzią, mediatorem, negocjatorem. Moja matka uwielbiała Maję, najstarszą córkę Krzyśka, więc moja Zosia była zazdrosna. 

Przed każdym spotkaniem musiałam w nerwach tłumaczyć matce: "Tyle samo uwagi dla Zośki, co dla Majki. Albo dla Zośki więcej. Rozumiesz?".

Kilkakrotnie sprawdzałam dziewczynom lekcje, żeby po dwutygodniowym pobycie u nas ich matka nie dzwoniła  z pretensjami, że "pod moją opieką opuściły się w nauce". Zależało mi, żebyśmy wszyscy się zgrali, dotarli, więc czasem posuwałam się do przekupstwa.

Maja i Klara chciały jechać na koncert do innego miasta? Wiozłam. Marzyły, by mieć różowe włosy, a matka się nie zgadzała? Kupowałam zmywalną farbę. Z czasem Maja zaczęła traktować mnie jak powierniczkę. Mówiła o chłopakach, wagarach. Nie starczało mi siły i ochoty, by pielęgnować związek z Krzyśkiem,  zabiegać o niego, dbać, by widział we mnie atrakcyjną kobietę. Pamiętam, jak chciał mnie zabrać do Wenecji. Nie było nas stać, żeby pojechać sześcioosobową rodziną.

"Polećmy we dwoje, jak dziewczyny będą u matki", zaproponował. "A co z moimi dziećmi?", zapytałam. Temat Wenecji został zamknięty.

Kładłam się do łóżka wykończona i marzyłam, by zasnąć. Nie zorientowałam się, że coś jest nie tak. O tym, że Krzysztof ma romans, dowiedziałam się od znajomych. Kama - tak miała na imię - była w ciąży.

Płacząca nad kieliszkiem wina, smutna, z papierosem. Żałosne, ale taką siebie uwieczniłam na rysunku na prośbę terapeutki: "narysuj, co czujesz". Nie rozumiałam, czemu wszystko się rozpada, gdy tyle wysiłku kosztowało zszycie nas w całość. "Dzieci przeżyły nasze rozwody, przetrwają i to", bagatelizował Krzysiek. Ale ja nie wyobrażałam sobie tego rozstania.

Próbowaliśmy coś ustalić. Proponował: "Twoje dzieci będą odwiedzać mnie i Kamę w jeden weekend w miesiącu, kiedy będą tu moje córki". O tym, by Majka i Klara przyjeżdżały do nas, nie było mowy. Zresztą nie pomieścilibyśmy się w dwóch pokojach. Gdy powiedziałam o tej propozycji dzieciom, Zosia wpadła w szał. Nie chciała znać Krzyśka. Obserwowałam jej rozpacz: widziałam, że z jednej strony chce spotykać swoje "przyszywane" siostry, a z drugiej, że sama myśl o Krzysztofie, kolejnym mężczyźnie, który ją zawiódł i znika z życia, sprawia jej ból.

Szukałyśmy innych rozwiązań: może Zosia mogłaby odwiedzać Maję i Klarę, gdy przez dwa tygodnie w miesiącu mieszkały ze swoją biologiczną mamą? Ale była żona Krzyśka nie była tym zachwycona. Nigdy nie lubiła mnie i moich dzieci.

"Krzysiek to babiarz. Byłaś ty, teraz będzie kolejna, po niej następna. I co, wszystkie wasze bachory będą do mnie przyjeżdżać?", zapytała sarkastycznie w trakcie rozmowy telefonicznej. Trudno było mi powiedzieć Zosi, że przynajmniej na razie spotkania z Mają i Klarą będą trudne. 

"Za chwilę będziecie pełnoletnie, wtedy nikt nie będzie mógł wam zabronić podtrzymywania kontaktu", przekonywałam. Zosia się rozpłakała. Nic nie powiedziała, ale i tak wiedziałam: uważała, że to moja wina.

"Wszyscy cierpimy", stwierdził lakonicznie Krzysiek, gdy opowiedziałam mu o tej sytuacji. "Nie, nie wszyscy tak samo", zaprotestowałam. "Najbardziej szkoda mi moich dzieci. Spędziły z tobą sześć lat! Więcej niż z własnym ojcem", krzyknęłam i się rozłączyłam. W tamtej chwili zrozumiałam, że wiele będę musiała "popruć", zanim nasze rodziny - moja i Krzyśka - naprawdę będą oddzielne.

Ot, choćby taki szczegół: szkoła. Niedaleko domu Krzysztofa była świetna społeczna podstawówka, gimnazjum i liceum. Cała czwórka tam chodziła, każde do innej klasy.

Już po wyprowadzce do bloku w wakacje dowiedziałam się, że od września Krzysiek będzie podwoził do szkoły... troje dzieci.  Swoje córki, Maję i Klarę, i syna Kamy, nowej partnerki. Jakie to się robiło skomplikowane... Nie chciałam narażać dzieci na taki stres, nie chciałam, żeby zwłaszcza Maciek widział Krzysztofa z innym chłopcem. Pomyślałam, że serce by mu pękło. Bez zapowiedzi przeniosłam Maćka i Zosię do publicznej szkoły na naszym nowym-starym osiedlu. Znali ją, bo tu zaczynali naukę. Myślałam, że przyjmą tę wiadomość spokojnie. Ale nie - znowu awantura, płacz Zosi. Maciek milczał. Ostatnio coraz rzadziej się do mnie odzywał. Patrzył  na mnie w taki sposób...

Miałam świadomość, że zawiodłam własne dzieci. Dla matki to największa porażka. Miesiąc później syn obchodził urodziny. Wpadli przyjaciele z poprzedniej szkoły, no i Krzysiek z prezentami. Na jego widok syn zatrzasnął się w pokoju. Nie chciał wyjść. Nazajutrz oświadczył: "Nie chcę już widywać Krzyśka. Powiedz, żeby przestał dzwonić". "Nie jest  dla ciebie nikim ważnym?", zapytałam. "Nie", odpowiedział. "A dla ciebie, Zosiu, kim jest Klara i Maja?". "Nikim", odpowiedziała wesoło. "Powinnaś się cieszyć, że dobrze to znoszą", mówiła mi matka, ale ja czułam, że ta obojętność jest udawana.

Miesiąc później wezwała mnie do szkoły wychowawczyni Maćka. Opuścił się w nauce, drugi raz pobił kolegę. Sugerowała terapię. Poprosiłam szefową o urlop. Wyjedziemy we troje na tydzień do mojej siostry. Mieszka w Kotlinie Sądeckiej, przy dobrej pogodzie widać ze wzgórza przy jej domu ośnieżone Tatry. Potrzebujemy spokoju, czasu dla siebie i pewności, że my jesteśmy razem. Na zawsze.

Wnioski? Nie spodziewałam się, że... rozpad rodziny patchworkowej może być tak samo bolesny jak rozwód z ojcem dzieci. Po rozstaniu... chciałabym, aby moje dzieci nadal mogły widywać przyszywane rodzeństwo. Najbardziej bolało, kiedy od nowej partnerki Krzyśka usłyszałam: "Ich biologiczną matkę muszę znosić, ale ciebie? Twoje dzieciaki? Nie mieliście nawet ślubu, więc teraz jesteś nikim"

Druga matka

Osoby: Weronika, 39 lat. Mieszka w Poznaniu. Janek, jej były mąż. Ich małżeństwo trwało 7 lat. Grażyna, pierwsza żona Janka Matylda, córka Janka i Grażyny

Weronika: Styczeń, piątkowe popołudnie, narada w firmie. Zerkam na wyświetlacz smartfona - siedem nieodebranych połączeń od siostry byłego męża Janka. I SMS: "Oddzwoń, Matylda jest w szpitalu". Wybiegam z sali konferencyjnej. "Co się stało?", pytam przez telefon. Ale ona niewiele wie. Dziewczynka jechała na rowerze, potrącił ją samochód. Ze strachu robi mi się słabo. Otwieram okno, cuci mnie mroźne powietrze.

Na oddziale kłamię, że jestem matką Matyldy. "Pani córka jest operowana, ma pęknięte żebro i krwotok wewnętrzny", mówi pielęgniarka. Chwilę później ktoś chwyta mnie za ramię. To Janek. "Wyjdź, jesteś tu niemile widziana", cedzi przez zęby. Matylda w szpitalu spędza dwa tygodnie, a ja nie mogę jej odwiedzać, tak postanawia Janek. Pan i władca. Biologiczny rodzic, który mści się za to, że od niego odeszłam.

Co mogę zrobić? Czekać przed szpitalem. Czatuję na jej matkę, liczę, że porozmawiamy. "Pozwól mi wejść na górę", proszę Grażynę. "Nie mam z tym problemu, ale Janek się wścieknie", mówi. 

Gdy widzi, że ryczę, obejmuje mnie i pociesza: "Z Mati lepiej, wyjdzie z tego bez szwanku. Pyta o ciebie, jesteś dla niej ważna". Nie przesadzę, gdy powiem, że Matyldę wychowywałam. Poznałam jej ojca, gdy miała pięć lat. Nie przypominała kilkuletnich córek mojej siostry, energicznych i asertywnych. Matylda była delikatna, spokojna i wycofana. Typ: "proszę, dziękuję, przepraszam".

Gdy przynosiłam jej nowe zabawki, proponowałam zabawę na śniegu albo wyjście na plac zabaw, dziękowała, ale nigdy nie widziałam w niej radości ani entuzjazmu. Bardzo tęskniła za mamą, prawniczką, która po rozwodzie dostała dobrze płatną pracę w Berlinie. Przez pięć dni w tygodniu mieszkała w Niemczech, wracała tylko na weekendy, wtedy brała do siebie córkę. Po ślubie kupiliśmy z Jankiem mieszkanie, dziewczynka zamieszkała z nami. Gdy w niedzielne wieczory odbieraliśmy ją od matki, już na klatce słyszeliśmy rozdzierający szloch.

To było straszne, nie wiedziałam, jak jej pomóc. Ale z czasem płacz był coraz krótszy, aż w końcu Matylda pogodziła się z tym, że w niedzielę wieczorem mama wyjeżdża. Myślę, że pomógł jej czas ze mną. Pracowałam w domu, jestem dziennikarką, więc często całymi dniami byłyśmy tylko we dwie.

Słyszałam zawsze, że nowa partnerka ojca powinna być kimś w rodzaju przyjaciela, cioci. Powinna wspierać, być życzliwa, ale nie konkurować z biologiczną matką. Pełną odpowiedzialność za wychowanie pozostawić jej. Starałam się, ale nie zawsze wychodziło, bo zarówno Grażyna, jak i Janek dużo pracowali. On, szef kuchni i właściciel restauracji, wychodził z domu przed południem, wracał przed północą.

Matka, rozchwytywana specjalistka od prawa europejskiego, w ciągu dnia nie odbierała telefonu. Częściej niż rodziców Matyldy radziłam się jej dziadków, z którymi miałam sztamę. Ale to ja decydowałam o wielu sprawach. O bajkach, które dziewczynka mogła oglądać, i o tych, które jej czytałam przed snem. Sugerowałam, które wybrać przedszkole, szkołę, na jakie zapisać ją zajęcia. 

"Nie zmuszajcie jej do pianina, ona woli taniec", przekonywałam. Z reguły stawało na moim. Z dziewczynki zakochanej w księżniczkach stała się fanką Pippi Langstrumpf i pewnego dnia zamiast domku dla barbie zapragnęła mieć w pokoju wigwam. Pilnowałam terminów szczepień, wizyt u lekarzy. Rozstrzygałam dylematy: dać jej znowu antybiotyk czy spróbować homeopatii. Ale nigdy nie pozwoliłam mówić do siebie: "mamo".

Gdy Matylda pytała: "Czy myślisz, że mama za mną tęskni?", odpowiadałam: "Oczywiście, mama cię bardzo kocha, choć jest daleko". Dzięki mnie Matylda  zyskała trzecią babcię, czyli moją mamę, i cioteczne rodzeństwo (córki mojej siostry). Ale po kilku latach mój związek z Jankiem zaczął się sypać. Przez jego pracę prawie się nie widywaliśmy. Przestaliśmy rozmawiać, zaczęliśmy spać osobno.

Chciałam iść na terapię, ale on nie widział powodu. "Jeśli odejdziesz, stracisz Matyldę", próbował mnie szantażować. Nie uwierzyłam. Skrzywdziłby własne dziecko? "Odchodzę", powiedziałam w końcu. "Sama jej to powiedz", wzruszył ramionami. Rozmowa z dwunastolatką nie była łatwa. "Dlaczego chcecie się rozstać, czy to przeze mnie?", pytała.

Nie chciała mieszkać z ojcem, tylko ze mną, ale Janek nie zamierzał nawet o tym słuchać. Wymyśliłam więc coś innego. Po rozwodzie wynajęłam mieszkanie na tym samym osiedlu, żebyśmy mogły się często widywać. Ale wkrótce zdarzył się ten wypadek. Po nim  matka zabrała ją do siebie.

"Znalazłam Mat świetną szkołę w Berlinie. Pora, żebyśmy wreszcie zamieszkały razem. No i Jan nie ma czasu zajmować się dzieckiem, całymi dniami siedzi sama", argumentowała. Jankowi to było nawet na rękę, nie był nigdy ojcem zaangażowanym. Ja protestować nie miałam prawa. Nawet się nie pożegnałyśmy. Po rzeczy dziewczynki wpadła do mnie Grażyna. Nie było tego dużo: dwie bluzy od dresu, kilka książek, stara maskotka, piesek w dżinsowych ogrodniczkach. Popłakałam się, gdy Grażyna pakowała go do torby. Przecież to ja go kupiłam, całe lata Matylda spała z nim niedaleko ode mnie.

Zrozumiałam, że odbierany jest mi człowiek, jedna z najbliższych osób w moim życiu. I druga myśl: straciłam siedem lat. Na cudzą córkę. Bardzo możliwe, że nigdy nie będę miała własnej.

"Źle zainwestowałaś, Werka", poklepała mnie po ramieniu siostra. Razem naradzałyśmy się, jak ma powiedzieć swoim córkom o tym, że nigdy już nie pojadą na wspólny weekend z Matyldą, być może - nawet jej już nie spotkają. Jak wytłumaczyć to komuś, kto ma dziesięć lat? Dorośli nabroili  i w związku z tym... To nie wasza wina, ale...

No i była jeszcze kwestia mojej mamy. Chorowała od lat na serce. Autentycznie pokochała Matyldę. Kiedyś powiedziała mi, że cieszy się, że mam taką świetną córkę. No, to już nie mam. Jakimi słowami można to opisać? A my z Matyldą? Dzwoniłyśmy do siebie codziennie i za każdym razem któraś ryczała. Nie było łatwo, nie tylko nam.

Po rozwodzie zadzwonili rodzice Janka: "Tęsknimy za tobą, ale z naszym synem w ogóle nie da się o tym porozmawiać. Mówiliśmy, że powinien załatwić całą sprawę z klasą, elegancko, przecież to nie wojna, powinniście zostać przyjaciółmi, ale on jest jak głuchy!", usłyszałam. Obiecaliśmy sobie, że wkrótce umówimy się na kawę, ale żadne z nas nie zadzwoniło.

Z Matyldą dzieli nas prawie trzysta kilometrów. Ponad trzy godziny autem. Grażyna dzwoni, mówi: "To żadna odległość. Wpadnij, przenocujesz. Latami kursowałam między Berlinem a Poznaniem". Ale mnie jest trudniej. Nie mam pewności, kiedy znów będziemy mogły się spotkać i czy w ogóle.

Czy kolejne spotkanie nie będzie ostatnie? Grażyna dostała propozycję pracy w Kanadzie i ją rozważa. Jeśli się zdecyduje, zabierze córkę. Z Matyldą esemesujemy. Codziennie zamieszcza nowe zdjęcia na Facebooku, a ja klikam, że lubię. Rozmawiamy już coraz rzadziej, bo jest zajęta.

Nowy dom, szkoła, koleżanki. Cieszy się, że mieszka z mamą, jest w nią wpatrzona. Ale zdarza mi się odbierać od niej telefony "alarmowe". "Wera, powiedz, jak mam się ubrać?", "Czy nie wyszłam w szkole na kretynkę?", "Jak powiedzieć o tym mamie?".

Bywa, że dzwoni Grażyna: "Matylda jest chora trzeci raz tym sezonie. Co jej dawałaś na przeziębienie?". Mówię, radzę i czuję się ważna. A właściwie upewniam się, że byłam ważna. Przedwczoraj przysłała mi album o rodzinie, który zrobiła do szkoły. Na pierwszym planie ona, rodzice i ja. Dalej dziadkowie i kuzyni. Popłakałam się. Ale coraz częściej myślę, że muszę przestać tęsknić za życiem, które się skończyło. Spotykam się z kimś, więc to chyba najlepszy moment, żeby zacząć patrzeć w przyszłość. Nawet jeśli nie będzie w niej żadnych dzieci.

Wnioski? Po rozstaniu... było dla mnie jasne, że choć odchodzę od męża, nigdy nie porzucę Matyldy. Przez siedem lat byłam dla niej przyszywaną mamą. Najbardziej bolał... smutek nastolatki, gdy podjęłam decyzję o rozwodzie. Zrozumiałam, że cenę za moje wybory zapłaci w dużej mierze ktoś inny. Dziecko, które kocham. Dziś... jest spokojnie. Gdy ktoś pyta Matyldę o rodziców, mówi: "Tak naprawdę mam ich troje. Mamę, tatę i Werę".

Natalia Kuc

Twój STYL 6/2018

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas