Sam na sam z sobą
Nie wszystkim myśl o świętach sprawia przyjemność. Niektórych męczy rodzinny zgiełk, inni z przykrością przygotowują się do świętowania w pustym domu. Nie chce im się szykować Wigilii ani ubierać choinki tylko dla siebie. O tym, kiedy samotność jest naszym przyjacielem, a kiedy wrogiem, z psychologiem prof. Bartłomiejem Dobroczyński.
Istnieją ludzie stworzeni do samotności?
Prof. Bartłomiej Dobroczyński: Na pewno są wśród nas ludzie, którzy samotności potrzebują. Carl Gustaw Jung podzielił nas na ekstrawertyków bardziej nastawionych na życie w świecie zewnętrznym, którzy źle się czują, gdy są sami, oraz na introwertyków zwróconych głównie ku sobie. Ci ostatni mają mniejszą potrzebę kontaktowania się z innymi, nie czują podniecenia na myśl, że "będzie się działo" jak w reklamach piwa, nie wykupują dodatkowych minut na rozmowy.
Doceniają samotność?
- Docenić samotność może również ekstrawertyk zmęczony imprezami albo życiem w tłoku, na przykład w akademiku. O rany, powie, nie zdawałem sobie sprawy, jak fajnie jest czasem pobyć samemu. Introwertyk natomiast mówi: potrzebuję się niekiedy odłączyć, być co pewien czas sam. Kiedy muszę być stale wśród ludzi, wariuję. I to jest różnica o charakterze podstawowym i konstytucjonalnym.
Nie do zmiany?
- Nie, choć biologia determinuje nas tylko po części, tworzy nas też kultura. Jedne społeczeństwa są bardziej nastawione na wspólnotę, a inne stawiają wyżej wolność jednostki, jej plany, ideały. Kultury plemienne i orientalne, na przykład chińska czy indyjska, są mocno kolektywistyczne. Miałem studenta, który pochodził z Sierra Leone. Mówił, że gdy jedzie w rodzinne strony, traci siebie. Bracia, siostry, wujowie ciągle zagadują, zapraszają, zadają pytania. On, wychowany częściowo w cywilizacji Zachodu, odczuwał to już jako ciężar. Nasza kultura jest indywidualistyczna, przewiduje, że samotność może być wartością.
W kulturze Wschodu człowiek samotny to człowiek słaby.
- A w kulturze Zachodu stworzono rozróżnienie na samotność i osamotnienie. Samotność potraktowano jako stan potencjalnie wartościowy, zaś osamotnienie jako opuszczenie przez innych, brak wsparcia w trudnych chwilach. Żywy i budzący emocje obraz w naszym społeczeństwie to człowiek stary, opuszczony przez rodzinę. Ale oczywiście w sensie psychologicznym poczucie osamotnienia może oznaczać, że choć żyjemy wśród innych, brakuje w naszym otoczeniu ludzi o podobnych poglądach, nie mamy możliwości wymiany myśli, odwołania się do tej samej hierarchii wartości.
Natomiast wartość samotności dostrzegano w naszej kulturze od początku. Nasi bogowie często przebywali w odosobnieniu. Chrystus odszedł i pościł 40 dni na pustyni. Mity greckie czy biblijne opowieści zawierają przekaz, że samotność czemuś służy: pokonaniu słabości, zebraniu sił, pogłębieniu refleksji, przegrupowaniu mocy duchowych i umysłowych.
Chrystus na pustyni rozmawiał z Bogiem, szatanem, sam z sobą.
- I tu pojawia się pytanie: czy człowiek jest kiedykolwiek całkowicie samotny? Jeżeli zostaję sam, myślę słowami i one zaczynają się układać w dialog. Jeśli czytam książkę, słucham muzyki, oglądam albumy, też nie jestem całkiem sam, kontaktuję się z czyjąś myślą, ideą, konceptem. Kiedy więc będę bardziej sam - wśród ludzi, z którymi nie mam nic wspólnego, czy zamknięty w pokoju z książką autora, którego uważam za pokrewną duszę? Zmierzam do tego, że obecność innych możemy przywoływać symbolicznie i cieszyć się nią w samotności. W kulturach Zachodu, szczególnie anglosaskiej czy skandynawskiej, ludzie robią to niemal odruchowo. Porzuciła mnie kobieta, nie dostałem nagrody, straciłem pracę - dążę do samotności. Przyznawanie się do porażki, demonstrowanie poczucia klęski uchodzi za przejaw słabości i niestosownego absorbowania innych swoimi problemami. Ci, którzy myślą o sobie jako o silnych, przedsiębiorczych i dobrze wychowanych, starają się sami przepracowywać swoje traumy i problemy.
Dla ekstrawertyka to trudne.
Tak, ale jeśli wyrósł w takiej kulturze, traktuje to naturalnie. Poza tym jest furtka: może skorzystać z pomocy psychologa lub psychiatry.
Jak jest w Polsce? Sytuujemy się chyba gdzieś pomiędzy anglosaskim: "Radź sobie sam", a wschodnim: "Jesteś częścią wspólnoty".
- Pomiędzy, ale w tym sensie, że w różnych miejscach bywa różnie. W okolicach Białej Podlaskiej pewnie łatwiej prosić o wsparcie niż w warszawskiej korporacji. Kultura wielkomiejska jest w dużym stopniu "przeszczepiona", wielkie firmy, zwykle międzynarodowe, wymagają funkcjonowania na zasadach zachodnich. Otwarty, ekstrawertyczny człowiek zaczyna pracę w Coca-Coli czy Ikei i nagle zauważa, że nie może narzekać, dzielić się kłopotami, oferować wszystkim pomocy, bo tu panują inne zwyczaje.
Boimy się samotności, bo ona mogłaby świadczyć o tym, że nie jesteśmy dostatecznie atrakcyjni
W wielkomiejskiej kulturze istnieje też duże przyzwolenie dla samotnego stylu życia.
- I nie jest to tylko niewinna aprobata, w rodzaju: "Masz prawo żyć jak chcesz". Istnieje drugie dno. Samotność to model życia preferowany i pożądany przez kulturę bankowo-korporacyjną, a w takiej funkcjonują miasta. Singiel jest nie tylko bardziej dyspozycyjny, ale i podatniejszy na przekaz: "Praca jest najważniejsza". Poza tym jest przynajmniej potencjalnie gotowy do zmian zakresu obowiązków, przeprowadzek, delegacji. Oczywiście to też lepszy konsument. "Living Apart Together" oznacza dwie pralki, dwie mikrofale, dwa miksery. Ale zorganizowana wielkomiejska samotność ma także świat wartości: indywidualizm możliwość samodzielnego planowania życia i kariery, wolność robienia tego, czego się pragnie i co uważa się za ważne.
To jest inna samotność - nie do refleksji i zbierania sił, lecz żeby używać życia.
- Każdy przyjęty model ma swoje zasady i wartości. Ten można by nazwać materialistyczno-doznaniowym. Korzystaj z życia, jest tyle pięknych i nowoczesnych rzeczy, które możesz mieć. Kolekcjonuj chwile, pojedź, przeżyj, dotknij. Zaufaj pragnieniom. Żeby naprawdę przyjąć taki styl życia, trzeba być samotnym, bo stałe związki i towarzysząca im odpowiedzialność przeszkadzają. Krewni, mężowie, żony, dzieci stale czegoś chcą i powodują, że trzeba dokonywać wyborów.
Jednak to przyjemny i wygodny model egzystencji. Dlaczego tylko 4 proc. Polaków (wg CBOS) go wybiera? Aprobata dla singli jest oczywiście większa, ale siebie w tej roli widzą tylko te cztery osoby na sto. Boimy się samotności?
- Bardzo. Jednak należałoby postawić pytanie: co w nas budzi strach, kiedy mówimy, że boimy się samotności? Część ludzi lęka się osamotnienia - braku wsparcia emocjonalnie bliskich osób obok siebie.
To może być praktyczny strach: nie założę rodziny, nie będę mieć dzieci.
- Pod tym ukrywa się także lęk przed samotnością jako znakiem niskiej wartości społecznej. Mówiąc prościej: od dziecka obawiamy się, że nikt nie zechce być naszym kolegą, że nikt nie zaprosi nas na urodziny, że nikt nie pokocha. Boimy się samotności, bo ona mogłaby świadczyć o tym, że nie jesteśmy dostatecznie atrakcyjni. Dlatego single często tłumaczą, że są sami z wyboru - bo samotność może być odbierana jako sygnał, że jesteśmy mniej warci, nikt nas nie chciał. Myślę nawet, że wielu ludzi w ogóle nie nadaje się do zakładania rodziny, ale robią to, bo zmusza ich do tego kultura. Są potem kiepskimi rodzicami, męczą partnera, siebie też. Jednak strach przed oceną społeczną: jesteś sama, czyli niespełniona, wybrakowana, jest bardzo silny.
Niektórzy chyba po prostu tęsknią do miłości...
- To jest to samo - boimy się, że jeśli nie przeżyjemy miłości, to będziemy ubożsi, powiedzą, że jesteśmy gorsi. Ale istniały i istnieją kultury, np. hinduska, w których małżeństwa są aranżowane. Nie ma Romea i Julii, tylko swatki, rodzinne układy i interesy. I okazuje się, że takie małżeństwa bywają bardzo szczęśliwe, choć może pani zobaczyć swojego męża po raz pierwszy dopiero na ślubnym kobiercu. Hindusi mówią: wy, na Zachodzie, bierzecie gorącą zupę i pozwalacie jej stygnąć, my bierzemy zimną i ją podgrzewamy. I co, czy oni mają inną naturę lub biochemię mózgu? Po prostu widzą, że przeżycie miłości nie oznacza dobrego związku, wiedzą, że namiętność szybko się kończy. Względy praktyczne nie są gorsze od romantycznych.
Co z ekstrawertykami, którzy nie umieją być sami? W samotności ogarnia ich nuda lub niepokój. Dzwonią, wychodzą, szukają towarzystwa. Nie potrzebują samotności czy jej się boją?
- Ekstrawertycy mają mniejszą potrzebę samotności, szukają inspiracji na zewnątrz. Ale jeśli czuję w samotności niepokój, panikę, to jest tu też strach przed spotkaniem z sobą sam na sam. Zaczynają mi się pojawiać w głowie trudne pytania, myśli, których nie chcę. To jest strach przed samotnością wynikający z nieznajomości i nielubienia siebie. Można robić uniki lub skonfrontować się z sobą. Jung mówił, że człowiek musi pewnego dnia stanąć twarzą w twarz ze swoimi wewnętrznymi siłami. To jest nieuchronne. Ale znam też ludzi, którzy przeżyli pół życia bez stawiania sobie ważnych pytań. Około pięćdziesiątki przeszli poważny kryzys i z nerwicą egzystencjalną wylądowali u psychiatry. Dostali receptę na leki, czyli wykonali kolejny unik... Słowem, można i tak, ale czy to jest dobre życie? Myślę, że tak jak nie podważamy tezy, że dobrze jest mieć kontakty z innymi ludźmi, tak samo możemy przyjąć, że potrzebujemy mieć kontakt z samym sobą. Samotność jest na to szansą.
Co robić, żeby jej się nie bać?
- Ludzie rzadko przychodzą z takim pytaniem, zauważyła pani? Raczej pytają: jak nie być samotnym? I dlatego słyszą: wyjdź gdzieś, idź na imprezę, poznaj kogoś nowego. Nie bać się samotności to już jest problem filozoficzny. Ale na poziomie codziennego życia mogę powiedzieć, że jeśli człowiek zna siebie i lubi swoje towarzystwo, po prostu nie czuje się sam. Trzeba zorientować się w samym sobie jak w terenie. Można z sobą dyskutować i bić się z myślami. Nie porównywać się z innymi, tylko przyjrzeć się sobie. Paradoksalnie w zrobieniu pierwszego kroku może nam pomóc zwykłe zmęczenie.
- Czy pani pamięta, co napisał francuski antropolog Claude Lévi-Strauss? Był nazywany Indianinem XX wieku, bo zachęcał do korzystania z wzorców rdzennych Amerykanów, aborygenów. Otóż postęp, nowe technologie miały rzekomo służyć człowiekowi, czynić jego życie lepszym w porównaniu z godnym pożałowania życiem dzikusa w jego prymitywnym świecie, zagrożonym przez wrogów i choroby. I co się okazało? Ludzie we wspólnotach pierwotnych potrzebują czterech godzin dziennie na zaspokojenie swoich potrzeb życiowych. Resztę doby, jakieś 10 do 12 godzin po odliczeniu snu, mają wyłącznie dla siebie: na wypoczynek, twórczość, życie duchowe albo po prostu patrzenie w niebo. My 10-12 godzin pracujemy. Dla mnie jest to zatrważający przykład i wskazówka, że ludzie będą potrzebować samotności jako antidotum na stałe przeciążenie. Szczególnie w Polsce. Kiedy wracam z pracy, wcale nie myślę o tym, żeby się z kimś zobaczyć. Marzę, aby mieć ciszę i spokój. Żeby nikt nie dzwonił. I nie jestem wypalonym kunktatorem, tylko wymagania, jakie stawia codzienność, ograniczają czas wypoczynku coraz bardziej. Dla aborygena jesteśmy chorymi psychicznie osobnikami, których głowy bez ustanku pracują, uszy nasłuchują, a języki mielą.
Są od nas szczęśliwsi?
- Bardzo ciekawe jest to, że w badaniach nad szczęśliwością wysokie miejsca zajmują zarówno bogate kraje skandynawskie, które mają rozwiniętą sferę socjalną i świetną organizację pracy, jak i znacznie biedniejsze kraje Trzeciego Świata, na przykład Laos, Bhutan czy Kostaryka. Nie ma tam nowych technologii ani pieniędzy, za to dzieci tańczą na ulicach. Takiej radości życia nie spotka pani nigdzie. Myślę więc, że oswojenie samotności może się udać z przemęczenia, pragnienia świętego spokoju, Heiliges Wochenende (świętego weekendu), jak mówią Niemcy. Natura współczesnej pracy jest taka, że działamy w zespołach, musimy się kontaktować, kooperować z ludźmi, których lubimy średnio lub nie lubimy wcale. Kiedy ostatnio miała pani dzień, że nikt się z panią nie skontaktował?
Nie pamiętam, a Pan?
Ja też nie, ale jeżdżę nad Biebrzę i spotykam tam ludzi, którzy nie są przemęczeni ani spięci. I to mi daje do myślenia.
Magdalena Jankowska
Pani 12/2013