Samotnicy, marzyciele, wizjonerzy

Marlon Brando, Clint Eastwood, Lech Wałęsa. Charyzmatyczni, silni, czasem niepokorni. Może dlatego tak bardzo fascynują równie niezwykłych mężczyzn.

styl
stylPANI
Grabowskiemu podoba się to, że Brando był outsiderem. Nie szedł na kompromisy, starał się żyć w zgodzie ze sobą
Grabowskiemu podoba się to, że Brando był outsiderem. Nie szedł na kompromisy, starał się żyć w zgodzie ze sobąKrzysztof KozanowskiPANI

Piotr Grabowski

Najpierw na ekranie widać samotnego konia. Potem pojawia się charyzmatyczny Marlon Brando. Tę scenę Piotr Grabowski pamięta do dziś. Film "Przełomy Missouri" (1976) w reżyserii Arthura Penna zrobił na nim niesamowite wrażenie. To western, w którym Brando wcielił się w rolę bezwzględnego łowcy nagród ścigającego bandę koniokradów, której przewodzi Tom Logan (Jack Nicholson).

- Brando grał postać niekonwencjonalną dla tego gatunku - mówi Grabowski. - Płatny rewolwerowiec, ale wyfiokowany, zniewieściały, rozprawiający o konieczności brania kąpieli, śpiewający o tym, jak czuje się samotny z dala od domu . To było inne spojrzenie na typ macho, który dominował w westernach. Brando był brawurowy, nawet towarzyszący mu Jack Nicholson wypadł przy nim blado.

Pierwszy raz oglądał "Przełomy Missouri" w liceum. Potem kilka razy wracał do tego filmu. Sam Grabowski jest świetnym aktorem, znanym m.in. z seriali "Siła wyższa" i "Życie nad rozlewiskiem". Teraz występuje gościnnie w warszawskim Teatrze Narodowym, wcześniej grał na scenach teatrów Słowackiego i Starego w Krakowie. Tam też skończył PWST. Przyznaje, że szokująca niekonwencjonalnością gra Brando wciąż go inspiruje.

- Pojęcie "ikona" się zdewaluowało, brakuje autorytetów. Dlatego wolę sięgać do przeszłości - mówi. Marlon Brando od lat pozostaje jego idolem, fascynuje skomplikowaną osobowością. Ten amerykański aktor pochodził z Omaha w stanie Nebraska. Jako 20-latek zadebiutował na Broadwayu w przedstawieniu "Tramwaj zwany pożądaniem". Sławę przyniosła mu ekranizacja tej sztuki i rola w filmie Elii Kazana (1951).

- Długo uciekał przed wizerunkiem Stanleya Kowalskiego, młodego, seksownego chłopaka, którego widzowie pierwszy raz zobaczyli w "Tramwaju..." - opowiada Grabowski. - Trzeba przyznać, że miał nieprawdopodobną aparycję i był bardzo męski. Nawet mu tego trochę zazdroszczę - śmieje się. - Czytałem dużo o nim i wiem, że imponowali mu aktorzy brytyjscy. Przyjaźnił się z wybitnym odtwórcą ról szekspirowskich Laurence’em Olivierem czy Davidem Nivenem (znanym z serii kryminałów o Różowej Panterze). Dziwiło go, że ci artyści unikali ról, w których mieliby zagrać kogoś z nizin społecznych, nie chcieli używać slangu.

Pojęcie ikona się zdewaluowało, brakuje autorytetów. Dlatego wolę sięgać do przeszłości.
Piotr Grabowski

Brando, hołdujący szkole Stanisławskiego, którą na grunt amerykański przeniosła aktorka i pedagog Stella Adler, wiedział, że aby widz uwierzył w postać, aktor musi się nią stać. Nie chciał grać tylko pięknych bohaterów. Dla niego najważniejsza była prawda, nie kreacja. Takie podejście bliskie jest Grabowskiemu.

Wcześnie zaczął marzyć o aktorstwie. Mieszkał wtedy jeszcze w Szczecinie. W jego rodzinie nikt nie miał ambicji artystycznych, więc gdy po maturze oznajmił bliskim, że chce zdawać do PWST, byli zaskoczeni. - Do dziś nie wiem, jak dałem radę - wspomina. - Kraków, komisja egzaminacyjna, a w niej aktorzy Starego Teatru jawili mi się niemal jak postaci mityczne. Stres podziałał na mnie mobilizująco. Myślę, że ująłem ich szczerością. Najważniejsze w tym zawodzie to umieć spojrzeć prosto w oczy i mieć odwagę przekazać to, co się czuje. Niezwykle to cenię właśnie w aktorstwie Brando - dodaje.

Grabowski miał 19 lat, gdy w Starym Teatrze zagrał obok Krzysztofa Globisza jedną z głównych ról w przedstawieniu "Przed sklepem jubilera" Karola Wojtyły. To opiekunka roku Anna Polony zaproponowała mu udział w reżyserowanej przez siebie sztuce. Szkoła teatralna dała Grabowskiemu warsztat i nauczyła pracować w zespole. Na początku czuł się w Krakowie jak przybysz z innego świata. Z czasem nauczył się cierpliwości i nabrał dystansu. Aktorstwo wymaga luzu.

Brando całe życie zmagał się z tym zawodem, zaskoczyła go popularność, która spadła na niego niespodziewanie. Jako dwudziestoparoletni chłopak chodził już do terapeuty. Potem miał w kontraktach zapisy, że o 16 musi zejść z planu na terapię.

Popularność jest dla Grabowskiego również najtrudniejszą stroną jego profesji. Ciągłe zainteresowanie mediów prywatnym życiem aktora budzi w nim niesmak. Nie potrafi odnaleźć się w dzisiejszym show-biznesie, który kreuje sezonowe gwiazdki i celebrytów. - Potem zaprasza się ich do show i prosi, aby wypowiadali się we wszystkich kwestiach: polityki, biznesu, życia mrówek... Nie znoszę tego - dodaje. - Brando uważał splendor i nagrody za coś niepotrzebnego. Mówił, że gdyby tyle samo płacono mu za granie, co za zamiatanie podłóg, mógłby to robić.

Grabowskiemu podoba się to, że Brando był outsiderem. Nie szedł na kompromisy, starał się żyć w zgodzie ze sobą. Bronił swej niezależności, a gdy filmowa branża zaczęła go męczyć, przeniósł się na Tahiti. Grabowski ceni go też za to, że pracę nad rolą traktował niezwykle serio. Walczył z reżyserem o każdą scenę, dialog.

- Uwielbiam "Czas Apokalipsy" F. F. Coppoli. Bohater, pułkownik Walter Kurtz, pojawia się dopiero w połowie filmu. Wychodzi z ciemności. Wiem, że to był pomysł Marlona. To fantastyczny zabieg, który wzmaga napięcie - opowiada. Grabowskiemu rzadko udaje się obejrzeć polski film i pomyśleć: "Fajnie byłoby tu zagrać".

- Nie mam szczęścia do kina - mówi. Nie goni za rolami, bo wie, że trzeba być cierpliwym. - Mało się u nas kręci, a reżyserzy czy producenci też nie zawsze mają odwagę, by obsadzać nas nieszablonowo. Nie rozumiem podziału na aktorów serialowych i tych od fabuł. Aby utrzymać się z aktorstwa, często musimy grać w telewizji - tłumaczy. - Najważniejsze: nie odpuszczać i zawsze brać odpowiedzialność za to, co się robi, być uczciwym wobec siebie i widza.

Gdy oglądam westerny, czuję zapach końskiego potu, kurzu... i staję się głęboko nieszczęśliwy z tego powodu, że nie da się u nas zrobić takiego filmu
Gdy oglądam westerny, czuję zapach końskiego potu, kurzu... i staję się głęboko nieszczęśliwy z tego powodu, że nie da się u nas zrobić takiego filmuKrzysztof KozanowskiPANI

Bogusław Linda

Pierwsze skojarzenie na hasło "ikona męskiego kina"? Dla większości Polaków oczywiste - Bogusław Linda. Utalentowany, niekwestionowana gwiazda. Absolwent krakowskiej PWST, dziś współzałożyciel i wykładowca Warszawskiej Szkoły Filmowej. Jeszcze w latach 80. stworzył kultowe role, które uczyniły go idolem generacji Solidarności. Grał w najgłośniejszych, chociaż często wstrzymywanych przez cenzurę filmach tamtych czasów, kontestujących PRL-owską rzeczywistość - słynnej "Gorączce" Agnieszki Holland czy "Człowieku z żelaza" Andrzeja Wajdy. W latach 90. za sprawą Władysława Pasikowskiego, który obsadził Lindę w "Psach", stał się etatowym "twardym facetem" polskiego kina.

- Jeśli już przypięliście mi etykietkę twardziela, nie mnie się z tego tłumaczyć - śmieje się. Linda znany jest z niechęci do udzielania wywiadów. Chroni swoje życie prywatne, zachowuje dystans wobec dziennikarzy, którzy zadają niewygodne pytania. Dziś jednak jest uśmiechnięty, otwarty. W czarnej sportowej koszuli i dżinsach wygląda świetnie. - Jakże mogłaby mnie męczyć etykietka ikony kina? To dla mnie zaszczyt, choć sam wcale się tak nie czuję - zaznacza.

Tak dla żartu chlapnąłem o tym Clincie. Lubię go, ale nigdy nie chciałbym się na nim wzorować ani wcielać w żadną ikonę. To nie ma przecież sensu
Bogusław Linda

Na pytanie, czy ma swojego guru w zawodzie, odpowiada, że dość trudno mówić mu o wzorcach aktorskich. - Jeśli już miałbym kogoś wskazać - zastanawia się - to wybrałbym Clinta Eastwooda, bo to mądry gość. Amerykański aktor podbił świat jako kowboj i jest chyba jedną z najbardziej rozpoznawanych gwiazd westernów.

- Już od dzieciństwa dzielimy się na takich, co lubią bajki, i tych, co kochają westerny - opowiada Linda. - Zawsze marzyłem, aby w nich kiedyś grać. Pociąga mnie tamto poczuciu bezkresu, wolności. Lubię taki sposób opowiadania historii o mocnych charakterach, pięknych kobietach, prawie egzekwowanym szybko i brutalnie. Gdy oglądam westerny, czuję zapach końskiego potu, kurzu... i staję się głęboko nieszczęśliwy z tego powodu, że nie da się u nas zrobić takiego filmu.

Czytaj dalej na następnej stronie.

Lech Wałęsa to świetny człowiek, na luzie. Zaprosił nas do kuchni, siedzieliśmy przy stole i gadaliśmy. Nie mogłem uwierzyć, że ot, tak po prostu siedzę z moim idolem z dzieciństwa w jego domu i rozmawiam z nim
Lech Wałęsa to świetny człowiek, na luzie. Zaprosił nas do kuchni, siedzieliśmy przy stole i gadaliśmy. Nie mogłem uwierzyć, że ot, tak po prostu siedzę z moim idolem z dzieciństwa w jego domu i rozmawiam z nim Krzysztof KozanowskiPANI

Postać, którą gra teraz w serialu sensacyjno-kryminalnym "Paradoks" (scenariusz napisał Igor Brejdygant, część odcinków reżyseruje Greg Zgliński, a część Borys Lankosz), to niepokorny inspektor policji kryminalnej Marek Kaszowski. - Mój bohater spełnia wymogi pewnego kanonu filmowego: ma tajemnicę, mało też wiemy o jego życiu prywatnym - mówi Linda. - W śledztwie posługuje się metodami nie zawsze zgodnymi z prawem, ale z jego poczuciem sprawiedliwości. Jest samotny, małomówny i sprawiedliwy. To kino psychologiczne, mroczne.

W kryminałach bohaterowie często zmagają się z odwiecznym dylematem moralnym: paragraf czy człowiek? Przecież życie często wykracza poza kodyfikacje prawne, stąd tak trudno czasem ocenić czyjeś postępowanie. To właśnie zainteresowało mnie w tym serialu. Linda zaczytuje się w kryminałach "wręcz do obrzydzenia", jak podkreśla, na zmianę z książkami historycznymi.

Dobrze pamięta, jak w 1989 roku zagrał epizod w Teatrze Telewizji w klasyku Raymonda Chandlera "Żegnaj, laleczko" w reż. Laco Adamika. W głównego bohatera Filipa Marlowe’a wcielił się wówczas Piotr Fronczewski. Detektyw, choć nosił broń, rzadko po nią sięgał. I jak wszyscy filmowi twardziele był samotnikiem. Bogusław Linda nie ukrywa, że to bliska mu cecha. Uwielbia dalekie wyprawy i rejsy, rajdy konne. - Spełniam się w tym - mówi. - Niedawno wróciłem z fantastycznej podróży po Afryce. Lubię obcować z przyrodą, jest mi to niezbędne do życia.

Każda nowa rola wciąż jest dla niego wyzwaniem. - Przygotowuję się bardzo starannie, bez tego mój zawód nie miałby sensu - twierdzi. - Co jest dla pana najważniejsze? - pytam. - Życie - kwituje. I dodaje: - Wszystko to, co wiąże się z prywatnością, rodziną, przyjaciółmi. A często bycie samemu.

Clint Eastwood w 1992 r., już po sześćdziesiątce, postanowił w wielkim stylu zakończyć przygodę z westernem. Wyprodukował i wyreżyserował "Bez przebaczenia", w którym też zagrał. To film uważany za ostatni z klasycznych wielkich westernów. W tamtym czasie Bogusław Linda też postanowił stanąć po drugiej stronie kamery - nakręcił najpierw "Seszele" (1990), potem "Sezon na leszcza" (2000) i "Jasne błękitne okna" (2006). Niedawno wystawił sztukę "Merylin Mongoł" Nikołaja Kolady, która bije rekordy frekwencyjne w warszawskim teatrze Ateneum. Dziś Linda przyznaje, że nauczył się cierpliwości, zdobył doświadczenie i próbuje być wolnym człowiekiem.

- Kiedyś Krzysztof Kieślowski w filmie "Przypadek" włożył w usta mego filmowego ojca (Tadeusz Łomnicki - przyp. red.) ważne słowa: "Pamiętaj, nic nie musisz" - i ja się tego trzymam. Dla mnie to właśnie jest możliwość wyboru. Nie robię niczego na siłę.

Kiedy znów wracam do Eastwooda, aktor uśmiecha się i mówi: - Tak dla żartu chlapnąłem o tym Clincie. Lubię go, ale nigdy nie chciałbym się na nim wzorować ani wcielać w żadną ikonę. To nie ma przecież sensu.

Holender, który pokochał Warszawę - Rinke Rooyens mieszka tu od 14 lat. Reżyser, scenarzysta i producent telewizyjny. Stoi za produkcją hitu TVP2 "Kocham cię, Polsko!", "Top Model. Zostań modelką" w TVN, stworzył takie programy jak "Szymon Majewski show" czy "Jak oni śpiewają".

W naszym kraju czuje się świetnie, nawet już śni po polsku. Kiedy miał 13 lat, zainteresował się postacią Lecha Wałęsy. Ta inspiracja i fascynacja trwają do dziś. Gdy wpada na sesję, od razu zakłada szarą marynarkę ze znaczkiem Solidarności. Poprawia zapuszczony na tę okazję wąsik, wyciąga dłoń w górę w geście victorii.

Po raz pierwszy zobaczyłem w telewizji Lecha Wałęsę. Był dla mnie nowym wcieleniem Gandhiego. Prosty robotnik, za którym idą tłumy. To było coś niesamowitego.
Rinke Rooyens

Wychowywał się w Holandii. Jego ojciec Bob Rooyens, znany reżyser, dużo podróżował. Pracował też jakiś czas w Berlinie. Rinke chodził do podstawówki i już wtedy ciekawiło go wszystko, co działo się na świecie. Słuchał opowieści ojca o krajach zza żelaznej kurtyny. - Polityka to było coś, co wydawało mi się niezwykle ciekawe - wspomina. - Był początek lat 80. i działo się mnóstwo fascynujących rzeczy: wybory w USA, w których zwyciężył Ronald Reagan, wybuch rewolucji solidarnościowej w Polsce. Po raz pierwszy zobaczyłem w telewizji Lecha Wałęsę. Był dla mnie nowym wcieleniem Gandhiego. Prosty robotnik, za którym idą tłumy. To było coś niesamowitego. Poruszył ludzi, którzy tkwili w komunizmie. Odważny, walczył o wolność. To człowiek, który ma charakter i siłę, ale w pewnym sensie jest szczęściarzem, idealnie wstrzelił się w swój czas.

Rinke pokazuje pracę, którą przygotowywał jeszcze w szkole podstawowej. Do dzisiaj ją przechowuje! Dotyczyła polskiej Solidarności. Czarno-białe fotografie z Polski: ludzie w kolejkach, sroga zima stanu wojennego, mapa kraju, generał Jaruzelski i oczywiście portret Wałęsy. Obok dokładne odręczne opisy Rinkego po holendersku. - Siedziałem i wycinałem z gazet informacje - opowiada. - Myślę, że jeśli coś nas poruszy, gdy jesteśmy bardzo młodzi, to zostaje w nas na całe życie. W tamtych czasach nikt nie przypuszczał, że komunizm padnie.

- Ludzie na Zachodzie do dziś nie mogą uwierzyć, że ta rewolucja dokonała się bez rozlewu krwi - mówi. - Wiele się zmieniło dzięki pieriestrojce Gorbaczowa, ale także wspaniałym osobowościom: papieżowi Janowi Pawłowi II i Lechowi Wałęsie. To są ludzie, którzy wpłynęli na światową historię. Uważa, że przywódca związków zawodowych był świetnym dyplomatą. - W Polsce się tego nie docenia, a przecież obserwując to, co się teraz dzieje w Syrii, łatwo zauważyć, że krwawy konflikt zbrojny jest czasem kwestią chwili.

W latach 90. Rinke szukał swego miejsca. Wyjechał z Holandii, aby uniezależnić się od ojca. Trafił do Polski - na wyborze zaważyły jego wcześniejsze fascynacje. Teraz dobrze się czuje w Warszawie. Jest taki "Holish" - to jego nazwa na mieszankę holendersko-polską. - Czy Wałęsa jest dla mnie wzorem w pracy? - zastanawia się i szybko dodaje: - Tak, bo ja staram się pociągać za sobą ludzi, motywować do różnych działań. Wymyślam projekty i pragnę, aby oni też dostrzegli w tym cel. Ale najważniejsze są pasja, optymizm - śmieje się.

Jest marzycielem i wizjonerem. Zdarza się, że ma pomysły, które kompletnie zaskakują współpracowników. Próbują go hamować, a potem okazuje się, że to on miał rację. Zawsze jest parę kroków z przodu. Bywa impulsywny, nie panuje nad emocjami i słowami. - Wałęsa często najpierw działa, czasem powie za dużo, ja tak mam zawsze. To właśnie mnie w nim ujmuje, bo jest ludzkie - mówi.

- Lech to prawdziwa ikona demokracji, dlatego wolno mu więcej. Przykro mi, że jako prezydent nie dostał wystarczającego poparcia, ale historia nie jest sprawiedliwa. Nie rozumiem narzekania w kraju, w którym tyle zmieniło się na lepsze. To państwo o wielkim potencjale, a Lech Wałęsa jest przykładem, że w Polsce spełnił się american dream, robotnik został prezydentem. Takie rzeczy nadal są tu możliwe.

Kilka lat temu Rinke wpadł na pomysł zrealizowania musicalu o Solidarności. - Chciałbym zrobić sztukę à la "Miss Saigon", love story z czasów stanu wojennego. Opowieść o miłości między córką rosyjskiego generała a Polakiem, działaczem Solidarności na tle ówczesnego życia codziennego. Myślę, że na Zachodzie ludzie wciąż interesują się tymi czasami.

Wymyśliłem sobie, że na końcu sztuki ukazaliby się na hologramowym obrazie Danuta i Lech Wałęsowie, powiedzieli kilka słów. Właśnie w sprawie projektu pojechałem z kolegą do ich domu. Tam poznałem samego Lecha. To świetny człowiek, na luzie. Zaprosił nas do kuchni, siedzieliśmy przy stole i gadaliśmy. Nie mogłem uwierzyć, że ot, tak po prostu siedzę z moim idolem z dzieciństwa w jego domu i rozmawiam z nim.

Gdy wychodziliśmy, pani Danuta zaprosiła nas na urodziny Lecha Wałęsy do Gdańska. Zabrałem na nie ojca. To było dla nas ogromne przeżycie. Tata bardzo się wzruszył. Po przyjęciu wyciągnął holenderską biografię Lecha, a ja poszedłem z książką i poprosiłem o podpis. Dziś wydaje mi się, że moje młodzieńcze zainteresowania były prorocze. W najśmielszych snach nie przypuszczałem, że będę kiedyś mieszkał w Polsce i jadł tort na urodzinach Lecha Wałęsy. Takie magiczne koło, które się zamknęło.

Monika Głuska-Bagan

Pani 10/2012

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas