Śledź po japońsku i kiecka z komisu. Karnawał w PRL
Oprac.: Aleksandra Suława
Dziś huczne zabawy odbywają się przez cały rok — klubów muzycznych, koncertów i wszelkiego rodzaju imprez jest tak wiele, że clubbing można uprawiać przez 365 dni, codziennie w innym miejscu. Zupełnie inaczej bywało w czasach PRL. System kładł nacisk na wydajność pracy, realizację planów i bicie rekordów produkcji. Konsumpcja i rozrywka były dostępne w ograniczonych ilościach. Karnawał był więc wydarzeniem, na które się czekało.
Bale i lokale w karnawale
Władze PRL wiedziały, że zabawa jest koniecznym dla funkcjonowania socjalistycznego państwa wentylem bezpieczeństwa. Najlepiej więc, by masy pracujące miast i wsi bawiły się pod czujnym okiem systemu. Okazją do dostarczenia obywatelom dozy rozrywki był okres karnawału. Bale karnawałowe organizowały przede wszystkim zakłady pracy — był więc bal energetyka, górnika, stoczniowca, czy milicjanta. Huczne zabawy karnawałowe odbywały się także w kasynach wojskowych i garnizonowych klubach oficerskich.
Poza imprezami branżowymi popularne były również bale sylwestrowe i karnawałowe w restauracjach i dużych hotelach — te również, gwoli przypomnienia, były instytucjami państwowymi, jak prawie wszystko w PRL.
Zobacz również: Prosty quiz o życiu codziennym w PRL. Dasz sobie radę?
Gulasz, czyli szczyt luksusu
Upaństwowiona gastronomia była zunifikowana pod względem doboru serwowanych dań, ten zresztą był bardzo ograniczony za sprawą stałych deficytów panujących na kontrolowanym przez władzę rynku dóbr. Podczas balu zjeść można było zazwyczaj zimne przekąski jak galareta, sałatka jarzynowa i śledzie po japońsku. Przed północą podawano dania gorące, czyli bigos, forszmak i flaki. Za szczyt luksusu uważano wówczas kotlet de volaille lub gulasz boeuf strogonow. Takie menu spotkać jednak można było tylko w lokalach kategorii "S", czyli tych o wyższym standardzie.
Zobacz również: Chciała iść z chłopakiem na randkę. "Powiedziałam mamie, że rzucili wiadra emaliowane"
Kto nie wybierał się na imprezy zorganizowane mógł urządzić karnawałową domówkę. W 1965 roku redakcja "Przekroju" podpowiadała jednej z czytelniczek pomysły na niedrogie menu karnawałowe, które składać się miało z ryby w galarecie, pieczarek pod beszamelem, włoskiego cannelloni, grzanek z móżdżkiem i kiełbasy w cieście. Jako dania gorące proponowano oczywiście bigos, ale też tańszy i mniej absorbujący w przygotowaniu czerwony barszczyk z torebki ze słonymi paluszkami i paprykarz z ryżem.
Rzecz jasna żadna z imprez nie mogła obyć się bez alkoholu. Królowała czysta wódka, drinków i koktajli właściwie nie znano, a toasty spełniano radzieckim szampanem, winem lub kruszonem.
Zobacz również: W PRL Polacy kochali te przepisy
Cała sala śpiewa z nami
Peerelowskim zabawom przewodził wodzirej. Zwykle była to osoba zatrudniona w państwowej agencji artystycznej "Estrada", której zadaniem było zapewnienie płynnego przebiegu balu i dostarczenie dodatkowej rozrywki uczestnikom. Wodzirej zapowiadał więc kolejne utwory muzyczne, organizował konkursy i prowadził kotyliona, czyli zbiorowy taniec, w którym przypinano do ubrań kolorowe wstążki. Pracę tej grupy zawodowej epoki PRL utrwalił w filmie "Wodzirej" Feliks Falk.
Typowym repertuarem podczas balu były hity Jerzego Połomskiego, Edwarda Hulewicza i piosenkarzy popularnych w danej dekadzie. Tańczono więc walczyki, tanga, czy twisty w rytm znanych przebojów — "Cała sala śpiewa z nami", "Za zdrowie pań", czy "Kapitańskie tango".
Sukienka z paczki i buty z komisu
Nie trzeba też nikogo przekonywać, że gwarancją dobrej zabawy oprócz muzyki i obficie zaopatrzonego bufetu jest odpowiedni strój. Z tym jednak w PRL był największy problem — zakup atrakcyjnej sukienki, czy garnituru graniczył z cudem. Choć fabryki włókiennicze pracowały na dwie zmiany, to przeciętny Polak, by się odpowiednio ubrać, musiał kombinować. Dobrej jakości tkaniny kupowało się w Pewexie lub czekało na paczkę od rodziny z Europy Zachodniej, czy USA. Ze zdobycznym materiałem trzeba było udać się do krawcowej, najlepiej takiej, która miała dostęp do najnowszych paryskich żurnali, na podstawie których tworzyła balowe kreacje. Jeszcze tylko buty z komisu lub bazaru Różyckiego i...marsz na bal!