Reklama

To jednak miłość

Ewa i Jerzy Bończakowie. Przeżyli wiele sytuacji, które zniszczyłyby niejeden związek. Życie na odległość, alkohol, hazard. Po 33 latach patrzą sobie w oczy i wciąż widzą ognie...

Ewa

Małżeństwem jesteśmy 33 lata i myślę, że gdyby można było dokładnie policzyć, to większość tego czasu spędziliśmy oddzielnie. Jurek zawsze dużo pracował, wyjeżdżał. Kiedyś kończył jeden film i od razu zaczynał następny. Zdjęcia przeważnie były poza Warszawą. Produkcja trwała o wiele dłużej niż dzisiaj - w domu był gościem. Pamiętam taki okres, gdy jeździłam z dzieckiem do teatru, żebyśmy mogli w ogóle się spotkać, bo Jerzy wpadał do Warszawy tylko na przedstawienie. Nie robiłam mu wyrzutów, nie oczekiwałam, że odrzuci jakieś propozycje i będzie siedział w domu. Od początku wiedziałam, że wyszłam za mąż za mężczyznę, dla którego zawód jest pasją. To zresztą szalenie mi się w nim podobało, może nawet sprawiło, że się zakochałam. Imponował mi, nigdy nie próbowałam go zmieniać. Zresztą to byłoby bez sensu. Jurek ma naturę buntownika i kiedy próbuje się na niego wywrzeć presję, natychmiast staje okoniem. Dlatego nie mówię: "Nie rób tego", bo wiem, że wtedy zrobi to na 100 procent. Nie znaczy to jednak, że nie mam na swojego męża żadnego wpływu.

Reklama

W gruncie rzeczy zawsze w końcu osiągałam to, co chcę, a Jurek żyje w błogiej nieświadomości, że do niego należy ostatnie słowo. Jak większość aktorów jest egocentrykiem, lubi być podziwiany, nie tylko na scenie, ale też w domu. Najtrudniejszy był zawsze czas przed premierą.

Dzieci wiedziały, że ojca trzeba zostawić w spokoju. Bywał tak zestresowany, że aż nieprzyjemny. Mówiłam, że ma nerwy na wierzchu.

Kiedy się poznaliśmy, był już aktorem dość znanym. Pierwszy raz spotkaliśmy się w SPATiF-ie. Trafiłam tam razem z koleżanką po spektaklu w Teatrze Rozmaitości. Znajomy aktor zaprosił nas na kolację, w towarzystwie był też Jurek. Od razu zwróciłam uwagę na jego niesamowite, wyraziste oczy. Później rozwoził wszystkich do domów, mnie zostawił sobie na koniec i zaprosił do siebie. Oczywiście nie zgodziłam się, co bardzo mu się nie spodobało. Wziął ode mnie telefon, ale nie zadzwonił. Kilka miesięcy później natknęliśmy się na siebie na korytarzach telewizji na Woronicza. Pracowałam wtedy w redakcji rozrywkowej, on wychodził właśnie z próby. Był początek jesieni, piękna pogoda. Zaprosił mnie na spacer do Królikarni. We troje, razem z jego przyjacielem. W pewnej chwili "mój" Jurek powiedział do kolegi: "Wiesz, ona zostanie moją żoną". Potem wiele razy pytałam go, skąd przyszło mu to do głowy. Nie potrafił wytłumaczyć, to był impuls.

Zaczęliśmy się widywać. W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia wyjechaliśmy razem do Kazimierza. Spędziliśmy kilka cudownych dni. Jurek mi się oświadczył. Pamiętam, że napisałam do rodziców kartkę: "Wychodzę za mąż". W marcu następnego roku (1976 - przyp. red.) pobraliśmy się. Przyszło mnóstwo gości, wielu aktorów, reżyserów. Z całej uroczystości "Przyjaciółka" zrobiła ogromny reportaż, a moje i Jurka zdjęcie znalazło się na okładce. Kiedy teraz oglądam w pismach śluby znanych osób, to śmieję się, że my przetarliśmy szlak. Po ślubie wprowadziłam się do mieszkania Jerzego. Dwa mikroskopijne pokoiki na Woli, na dziewiątym piętrze wieżowca. Wkrótce na świat przyszło nasze pierwsze dziecko, Piotr. Jurka ciągle nigdy nie było w domu, a nie miałam w pobliżu nikogo bliskiego, nie mogłam zadzwonić i się wyżalić, bo nie mieliśmy telefonu. Czułam się strasznie samotna. Na szczęście dwa lata później udało nam się przeprowadzić na Ursynów, w tym samym czasie dostawało tam mieszkania wielu znajomych. Odżyłam, życie towarzyskie kwitło. Po urlopie macierzyńskim nie wróciłam do telewizji. Potem wpadłam na pomysł, żeby otworzyć butik z ciuchami, który prowadziłam przez następnych dwadzieścia lat. Osiem lat po Piotrku urodziłam Anię. Dziś dzieci są już dorosłe, syn ma własną rodzinę i dwie córeczki. Ania skończyła studia, kilka miesięcy temu się wyprowadziła. Oboje nadal są z nami bardzo związani. Często wpadają w odwiedziny, chętnie przyjeżdżają też do naszego letniskowego domu na Warmii. Czasem sobie z Jurkiem wzdychamy w ich obecności: "Dajcie nam trochę spokoju, chcemy odpocząć tylko we dwoje". Ten dom to pomysł męża, zdecydował o jego zakupie w ciągu dwóch godzin. Przyznam, że w pierwszej chwili nie dostrzegałam uroku tego miejsca. Teraz jeżdżę z radością, świetnie się tutaj wypoczywa, wspaniałe widoki, z domu schodzi się prosto do jeziora.

Dziś rzadko się rozstajemy. To kompletnie nowy etap w naszym małżeństwie. Trzy lata temu mąż przeszedł zawał i poważną operację serca, wymagał opieki, więc zaczęłam razem z nim wyjeżdżać. Bo Jurek mimo kłopotów ze zdrowiem, nie potrafi zwolnić. W tej chwili mniej gra, głównie reżyseruje, dostaje propozycje z teatrów w całej Polsce. Martwi mnie tylko, że Jerzy tak dużo pali. To jedyny nałóg, który mu pozostał. Poradził sobie z alkoholem, z którym kiedyś miał poważne problemy, wyleczył się z hazardu. Na szczęście zawsze trzymałam domową kasę, inaczej niczego byśmy się nie dorobili. Mąż potrafi zarabiać pieniądze, ale uwielbia je też wydawać. Lubi dobre ubrania, buty, różne gadżety. Kiedyś obchodziło go tylko, jaki kostium będzie miał na scenie, ale odkąd zobaczył, że firmowy garnitur lepiej leży, przywiązuje ogromną wagę do jakości, metek. Proszę go: "Nie kupuj tyle, bo już nie mamy gdzie tego trzymać", ale i tak mnie nie słucha. Często zmienia samochody, zawsze zamawia bogate wyposażenie, a mnie tłumaczy, że potrzebuje tego wszystkiego, bo w aucie spędza tyle czasu co w domu. Czasem mówię, żeby obejrzał, jakie płacimy rachunki. Gdy żadne rozsądne argumenty nie trafiają, oświadczam: "Jako żona pozwoliłabym ci to kupić, ale jako księgowa w tym domu muszę zabronić. Absolutnie nas na to nie stać". Martwi mnie ta jego rozrzutność, w ogóle nie myśli o zabezpieczeniu na starość, pewnie dlatego, że ja się tym zajmuję.

Nie robimy dalekosiężnych planów. Cieszymy się tym, co teraz. Latem byliśmy na rejsie po Morzu Śródziemnym i Adriatyku. Jurek, który nie cierpi wakacyjnych wyjazdów, był zachwycony. W przyszłym roku, jeśli wszystko będzie dobrze, jeszcze raz popłyniemy.

Jerzy

Kiedy poznałem Ewę, miałem 27 lat i byłem już po dość głośnym debiucie w filmie "Zapis zbrodni" w reż. Andrzeja Trzosa- -Rastawieckiego. Miałem etat w Teatrze Rozmaitości, dwupokojowe mieszkanie na Woli i malucha. Nie myślałem jednak o stabilizacji, zakładaniu rodziny. Aktorstwo to zawód, który ułatwia nawiązywanie kontaktów, jest się w centrum zainteresowania, wszędzie mile widzianym, zapraszanym. Spotykałem się z różnymi kobietami i trudno powiedzieć, co takiego było w Ewie, że między nami zaiskrzyło. Jestem facetem, który sam wybiera sobie obiekt zainteresowania i nie poddaje się obowiązującym trendom. Zawsze zwracałem uwagę na dłonie, a Ewa miała piękne szczupłe palce. Była bardzo kobieca, delikatna. Dobrze nam się rozmawiało, lubiłem spędzać z nią czas. Ale prawdę mówiąc, nie widziałem konieczności podpisywania zobowiązań, natomiast Ewie zależało na sformalizowaniu naszego związku. Była w ciąży, rozumiałem, że ślub da jej poczucie bezpieczeństwa, więc po pół roku znajomości zostaliśmy małżeństwem. Od tamtej pory minęły 33 lata i myślę, że w tak długim czasie każdej parze przytrafiają się sytuacje, które mogą zagrozić związkowi. Albo się temu poddajemy, albo próbujemy naprawiać. Byłem - i myślę, że jestem nadal - trudnym partnerem. Podejrzewam, że gdyby nie cierpliwość Ewy, jej wyrozumiałość, tolerancja, nasze małżeństwo szybko by się skończyło. Zdarzyło się, że w stanie wielkiej ekscytacji krzyczałem, że się wyprowadzam, biorę torbę, skarpetki, egzemplarz sztuki i wychodzę. Mądrość mojej żony polegała na tym, że patrzyła, jak się ubieram, nie zatrzymywała mnie, tylko spokojnie mówiła: "A pomyślałeś, jak trudno będzie ci wrócić?". Takie jedno zdanie powoduje, że człowiek przez sekundę się zastanowi, czy warto poddać się temu impulsowi. Spokojna reakcja Ewy była hamulcem, który powstrzymał mnie przed zrobieniem głupstwa, którego na pewno bym żałował.

Cała organizacja domu i wychowywanie dzieci to zasługa Ewy. Przyznaję, że lubiłem wyjeżdżać, bo kiedyś poza pracą się bawiłem. Ale dom to był port, do którego chętnie wracałem. Starałem się być zawsze, kiedy rodzina mnie potrzebowała. Z drugiej strony myślę, że rozłąka miała też dobre strony. Trochę za sobą zatęskniliśmy i spotkanie było jak święto. Mam nadzieję, że dawałem coś w zamian za swoją nieobecność - bezpieczeństwo finansowe, pewien komfort życia. Kiedyś znana psycholog od dzieci, której nie znoszę, stwierdziła w programie TV, że jestem kiepskim ojcem. Nie wiem, czy miała rację. Nasze dzieci wyrosły na porządnych ludzi, choć oboje odziedziczyli charakter po mnie - są niesforni, trudni, przekorni. Szkoda, że żadne nie poszło w moje ślady - Piotr prowadzi restaurację, Ania skończyła psychologię stosunków międzykulturowych. Miałem szczęście. Ewa przez lata z powodzeniem prowadziła własny, niewielki biznes, ale moje sprawy zawsze były dla niej najważniejsze. Poszła nawet na studia upoważniające do prowadzenia zespołów artystycznych.

Chciała poznać aktorstwo od środka, zrozumieć emocje, które temu towarzyszą. Często rozmawiam z nią na tematy zawodowe i chociaż bywa, że się spieramy, potrafię wykrzyczeć jej, że kompletnie się nie zna, a później na spokojnie dochodzę do wniosku, że jednak się myliłem i że to ona miała rację. Głośno tego nie mówię, ale cenię sobie jej uwagi. Kilka lat temu zająłem się reżyserowaniem, Ewa czasem podsunie mi nazwisko do obsady, które w ogóle nie przyszło mi do głowy. Ona lubi filmy psychologiczne, społeczne, ja wybieram komedie, farsy, kryminały. W domu mamy dwa telewizory, każdy może oglądać to, co chce, ale na Warmii jest tylko jeden odbiornik i czasem dochodzi do konfliktu.

Włączam Snookera (kanał TV pokazujący rozgrywki bilardowe - przyp. red.), a Ewę to nudzi. Od lat namiętnie gram w bilard, jak syn się wyprowadził, w jego dawnym pokoju zamontowałem stół bilardowy i mogę tam siedzieć godzinami. Bilard akurat jest niegroźny, ale był czas, kiedy targały mną prawdziwe demony. Walczyłem z nimi, bo przyszedł moment, w którym zrozumiałem, że przeszkadzają one we wzajemnych relacjach, niszczą rodzinę. Ewa bardzo starała się mi pomóc, ale myślę, że przede wszystkim to ja musiałem chcieć wyzdrowieć. Nie mogę sobie poradzić z paleniem, może za mało prób rzucenia podejmuję. Chyba nie mam takiego namacalnego dowodu, że ten nałóg mi szkodzi, a niestety papierosy mi smakują.

Wydaje się, że pozornie jesteśmy różni: ona spokojna, dość zamknięta w sobie, ja wybuchowy, spontaniczny. Jednak więcej nas łączy, niż dzieli. Po tylu wspólnie spędzonych latach upodobniliśmy się do siebie i trudno już określić, która cecha jest wrodzona, a która nabyta. W każdym razie panuje między nami pełna symbioza. Oboje lubimy spotkania z przyjaciółmi, imprezy. Kiedyś nawet małe dzieci nie przeszkadzały nam, żeby się dobrze bawić. Potrafiliśmy uśpić malucha i biec do znajomych. Pamiętam, jak raz wracaliśmy do domu i już z daleka słychać było krzyk jakiegoś dzieciaka. Mówię do Ewy: "Co za wyrodni rodzice, że się tym nie przejmują". Okazało się, że wrzask był z naszego mieszkania.

Do dziś mamy wspólną kasę, ale ostatnio pozwoliłem sobie przelewać na swoje konto trochę więcej pieniędzy, żeby mieć środki na swoje zachcianki. Sam prezentów mojej żonie nie kupuję. Raz podarowałem jej jakiś drobiazg z biżuterii i zauważyłem, że go nie nosi, zapytałem dlaczego i usłyszałem, że nie jest w jej guście, więc teraz wolę się nie wychylać. Czekam, aż mi podpowie, co chce. Podoba mi się jej styl ubierania, sportowo-elegancki. Też wolę ubierać się na luzie. Chociaż lata lecą, na świecie dwie wnuczki, to my z Ewą oboje czujemy się jeszcze młodzi. A ona wciąż jest zgrabną brunetką z ognikami w oczach.

Iza Komendołowicz

Ewa Bończak - z wykształcenia instruktor teatralny, do niedawna aktywna bizneswoman, teraz poświęca czas rodzinie - szczególnie wnuczkom: 5-letniej Oli i 1,5-rocznej Luizie. Pielęgnuje dwa ogrody: w Warszawie i na Warmii. Dużo czasu kradnie jej Internet.

Jerzy Bończak - absolwent warszawskiej PWST (1971 r.), niezapomniany sekretarz Krzepicki w serialu "Kariera Nikodema Dyzmy" w reż. Jana Rybkowskiego i dozorca Prokop w serialu "Dom" Jana Łomnickiego. Spektakl "Prywatna klinika" w jego reżyserii w teatrze Komedia odniósł wielki sukces.

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy