Reklama

Urszula: Dlaczego w domu tak się nie uśmiechasz?

Kiedyś w szkole nauczycielka kazała jej wybierać: „Albo nauka, albo śpiewanie”. Obrażona wyszła z sali. Bo chociaż sprawia wrażenie kruchej, wrażliwej kobiety, to w rzeczywistości Urszula jest uparta i nie boi się podejmować trudnych decyzji. Ani w życiu, ani na scenie.

Kiedyś w szkole nauczycielka kazała jej wybierać: „Albo nauka, albo śpiewanie”. Obrażona wyszła z sali. Bo chociaż sprawia wrażenie kruchej, wrażliwej kobiety, to w rzeczywistości Urszula jest uparta i nie boi się podejmować trudnych decyzji. Ani w życiu, ani na scenie.


Dom w podwarszawskiej miejscowości stoi dobrze ukryty za wysokim płotem. Jest olbrzymi. Na parterze otwarta przestrzeń, kuchnia, jadalnia, salon. - Działkę kupiliśmy kilkanaście lat temu dzięki Grzesiowi Ciechowskiemu, który w tamtym czasie wynajmował dom w okolicy - opowiada Urszula. - Kiedyś przyjechaliśmy do niego ze Stasiem (Stanisław Zybowski, muzyk, kompozytor, nieżyjący pierwszy mąż piosenkarki - przyp. red.), ja od razu się zachwyciłam: "Boże, jak tu pięknie". Czułam się jak na wakacjach, które przez wiele lat spędzałam nad jeziorem pod Lublinem. Szybko zdecydowaliśmy, że to będzie nasze miejsce na ziemi.

Reklama

- Ten dom sama rysowałam. Miał być duży, tętniący życiem. Budowaliśmy go powoli, w zależności od tego, ile mieliśmy pieniędzy. Najpierw powstało studio nagrań, bo planowaliśmy, że tutaj będziemy pracować, potem kuchnia. Staszek krótko w nim mieszkał, kończyłam dom już po jego śmierci. Przez głowę przemknęła mi myśl, że może lepiej byłoby wszystko sprzedać. Wydawało mi się, że nie jestem przygotowana na to, żeby sama sobie radzić. Zawsze lubiłam, kiedy ktoś mną kierował, doradzał mi. Ale gdy nagle musiałam zacząć liczyć tylko na siebie, dotarło do mnie, że wiele decyzji tak naprawdę to ja podejmowałam, a inni je realizowali.

- Postanowiłam, że muszę się wykazać. Lubię ten dom, chociaż dziś wolałabym, żeby był mniejszy - dodaje, gdy siedzimy w przeszklonym pokoju na tyłach posesji. Z okien roztacza się piękny widok: równo przystrzyżona trawa, stare, wysokie drzewa.

- Ciągle trzeba coś remontować, zmieniać, inwestować. Na szczęście Tomek (Tomasz Kujawski, obecny mąż Urszuli - przyp. red.) to typowy majster-klepka, mnóstwo rzeczy potrafi sam zrobić. Niestety, w pobliżu poprowadzono drogę szybkiego ruchu i już nie jest tak cicho jak dawniej. Za to towarzystwo wciąż mamy wspaniałe, w pobliżu mieszka wielu naszych przyjaciół. Niedawno spotkałam swojego sąsiada, Grzesia Markowskiego - idzie z żoną pod rękę, w dresach, z kocykiem, i mówi: "Właśnie kupiliśmy winko i idziemy do lasu". Uśmiechnięty, na luzie. Na tym dokładnie mi zależy. Żeby spokojnie żyć, bez napięcia, stresu - wyznaje Urszula.

Idę spać ostatnia


Jest w świetnej formie. Wypoczęta, zrelaksowana, opalona. W czarnym T-shircie, kolorowej spódnicy, bez makijażu. - Co prawda urodziłam się w środku zimy, ale nie znoszę zimna. Gdyby lato trwało u nas pół roku, niewiele więcej byłoby mi potrzebne do szczęścia - uśmiecha się. Pytam, czy kiedykolwiek myślała, żeby przeprowadzić się w jakieś cieplejsze miejsce, na przykład na południe Europy. - Nie mogłabym tworzyć poza Polską, a muzyka była i jest dla mnie wszystkim. Tutaj ludzie chcą mnie słuchać. Lubię podróżować, często sama prowadzę auto, ale wiem, że kiedy wyjazd się skończy, wrócę do siebie - mówi.

W ostatnie lato nie wyjeżdżała nigdzie na dłużej. Trochę czasu spędziła jak zwykle nad ulubionym jeziorem pod Lublinem. - Przyjechała mama i siostra Ewa z rodziną. Nie mogłam się za bardzo oddalać, bo pod koniec września wychodzi moja płyta "Eony snu", miałam więc różne zobowiązania promocyjne - opowiada.

- Ktoś obliczył, że to już moja dziesiąta autorska płyta. Nie przywiązuję wagi do liczb. Najważniejsze, że jest taka, jak chciałam: dwanaście piosenek, wszystkie teksty, poza jednym, napisałam sama. Ten album jest zdecydowanie bardziej rockowy niż poprzednie. Oczywiście zależy mi na tym, żeby się spodobał, ale nie mam ciśnienia, że muszę odnieść wielki sukces. Zresztą, co dziś oznacza sukces? W latach 80. bywało, że miałam z Budką Suflera ponad 50 koncertów miesięcznie, a na przykład płyta "Biała droga" (1996) sprzedała się w nakładzie ponad 800 tysięcy egzemplarzy. To się zmieniło. Nie ma już takich nakładów, koncertów gram znacznie mniej, ale ciągle bardzo je lubię - tę adrenalinę, dźwięki, emocje. Potrzebuję ich. Jedziemy całym zespołem w jednym busie, po występie są rozmowy, wino. I przeważnie idę spać ostatnia. W tym wieku nie potrzeba już wiele snu.

- Ula nigdy nie zachowywała się jak gwiazda - mówi Patrycja Markowska, piosenkarka. - Nie jeździ oddzielną limuzyną :), nie alienuje się, tylko przyjaźni z zespołem. Nigdy nie zobaczyłam u niej jakichś fochów, gwiazdorskich zachowań. Jest otwarta, serdeczna, szczera i wiecznie uśmiechnięta, choć przecież wiadomo, że w naszym zawodzie są także gorsze okresy. A ona jest wrażliwa, ale nie daje po sobie poznać, że coś poszło nie tak. Jest też bardzo kobieca, subtelna, jednak kiedy trzeba, to na koncercie potrafi pokazać pazur i przywalić energią. Jak rockandrollowa laska.

- Ula to osoba młoda duchem, pewnie dlatego mimo różnicy wieku fajnie nam się razem pracuje i bawi. Bywamy u siebie w domach, spędzamy wspólnie czas nad Świdrem, jeździmy na wakacje z naszymi partnerami i dziećmi, grillujemy. Dobrze nam w swoim towarzystwie. Podziwiam ją od dawna. Byłam nieopierzoną, początkującą wokalistką, kiedy zaśpiewała swoje słynne "Dmuchawce, latawce, wiatr". Od razu się w niej zakochałam, potem chodziłam na jej koncerty, a teraz zdarza się, że razem występujemy.

Urszula do dziś na koncertach śpiewa swoje kultowe przeboje, od których na początku lat 80. zaczęła się jej kariera: "Fatamorganę", "Luz - blues, w niebie same dziury", "Malinowego króla" i oczywiście "Dmuchawce, latawce, wiatr". Jej fani to głównie pokolenie 45 plus, ci, którzy pamiętają jej piosenki ze swojej młodości, ale ostatnio pojawili się także młodsi.

- Gdy trzy lata temu Ewa Farna zaśpiewała "Dmuchawce..." w Opolu, piosenką zainteresowała się młodzież - wspomina Urszula. - Teraz dziewczynki, które na koncertach Farnej stoją pod sceną, znają tekst na pamięć i śpiewają go razem z nią. Zastanawiają się: "Czyj to utwór? Ewy czy Urszuli?".

Nigdzie się nie pcham

Wiele z nich marzy o scenie, niektóre zgłaszają się do różnych talent show. - Na pewno jest to szansa, żeby się pokazać, której wokaliści z mojego pokolenia nie mieli. Ale czy to pomoże w karierze? - zastanawia się Urszula.

- Raz byłam w jury "Drogi do gwiazd", tam była świetna dziewczyna, która doszła do etapu międzynarodowego. Pojechałam razem z nią do Holandii, a teraz nic o niej nie słychać. Całkowicie zniknęła.

- Sukces może być złudny. Na pewno trzeba mieć talent, spotkać na swojej drodze właściwych ludzi, dokonywać dobrych wyborów. W moim przypadku ważna była Budka Suflera. Kiedy zaczęłam z nimi występować, byli już bardzo znani. Na samym początku niejako z automatu dostałam zaufanie ludzi. Reszta to praca, szczęście. Nigdy nie rozpychałam się łokciami, nigdzie się nie pchałam. Zawsze wierzyłam, że to, co ma się zdarzyć, i tak prędzej czy później się zdarzy. Umiem czekać. Tak chyba zostałam wychowana.

Dorastała na jednym z lubelskich osiedli, w tradycyjnej rodzinie. Rodzice przez całe życie pracowali w tym samym zakładzie. Tata opiekował się zespołem ludowym, sam miał dobry głos i namówił ją, żeby uczyła się gry na akordeonie. Zapisała się do ogniska muzycznego w domu kultury.

- Takie ogniska były wtedy bardzo popularne, mnóstwo dzieciaków tam chodziło, także moja starsza siostra. Akordeonu szczerze nie znosiłam, ale okazało się, że w domu kultury jest studio piosenki. Była tam pani, która uczyła emisji głosu, pracy z przeponą. Te zajęcia mi się spodobały - wspomina Urszula.

Zaczęto ją wysyłać na różne eliminacje, festiwale. Kiedy miała 17 lat, na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze zajęła pierwsze miejsce. Pamięta, że wygrała Złoty Samowar, jej mama chyba do dziś go gdzieś przechowuje. 

- Dobrze się czułam na scenie. Ojciec zauważył, że inaczej się zachowuję, zapytał nawet: "Dlaczego w domu tak się nie uśmiechasz?". Potem została wydelegowana na festiwal w Opolu, przydzielono jej - bo tak wtedy robiono - piosenkę, która kompletnie nie była w jej stylu, przeszła bez echa. Myślała, że ze śpiewania nic nie wyjdzie, dlatego zaczęła studiować wychowanie muzyczne na uniwersytecie. Miała zostać nauczycielką, jak jej siostra.

- Ale tak zupełnie o mnie nie zapomniano, w poznańskim studio nagrywałam piosenki z Rysiem Kniatem, który zaprosił mnie do chórku towarzyszącego wykonawcom na festiwalu w Sopocie. Kiedyś wpadł na pomysł: "Przecież Budka Suflera tak jak ty jest z Lublina, moglibyście razem zagrać, zarekomenduję cię". Umówił ją na spotkanie. Romuald Lipko zgodził się skomponować dla niej kilka utworów. Taśmę z nagraniem podpisali "Urszula", bo zapomnieli jej nazwiska - Kasprzak - i tak już zostało.

Piosenki błyskawicznie trafiły na listy przebojów, były na okrągło grane w radiu. Ale Urszula przez jakiś czas była nierozpoznawalna.


- Pamiętam, że kiedyś bawiłam się na dyskotece i w kółko puszczano "Fatamorganę", a na mnie nikt nie zwracał uwagi, bo teledysk nakręcono dopiero pół roku później. Ale w końcu popularność mnie dopadła. Fani wystawali przed domem rodziców, dziewczyny czesały się "na Urszulę", czyli krótko z przodu, długo z tyłu. A ja całe miesiące spędzałam w trasie. Mama załamywała ręce, że coraz gorzej ze studiami, przestałam chodzić na zajęcia, dziekan nawet powiedział, że powinni powiesić moje zdjęcie, bo nikt od dawna mnie nie widział na uczelni. Studiowania nie dało się pogodzić z koncertami, przeniosłam się na wydział kulturalno-oświatowy, myślałam, że będzie łatwiej, ale też musiałam zrezygnować - opowiada.

Gdy występowała z Budką, zawsze śpiewała cudze teksty: - Niektórych nie rozumiałam, były kompletnie zakręcone, nawet autorzy nie potrafili mi wytłumaczyć, o co w nich chodzi. Ale byłam posłuszna i śpiewałam, bo w zespole było jasno określone, kto za co odpowiada, nie chciałam się więc wychylać. Dopiero Staszek zachęcił mnie, żebym sama zaczęła pisać.

Chciałam mieć z nim dziecko


Stanisława Zybowskiego poznała w drugiej połowie lat 80. i zakochała się bez pamięci. Był starszy, doświadczony, po rozwodzie. Rodzice byli zaniepokojeni, a ja wiedziałam, że chcę mieć z nim dziecko, nawet jeśli nie będziemy mogli być razem. W 1987 roku urodził się Piotr, zwany w rodzinie Guciem. Zamieszkali w małym mieszkaniu wynajętym od Zbyszka Hołdysa.

- Przyszły ciężkie czasy, polska muzyka przestała się sprzedawać. Nie mieliśmy z czego żyć. Staś był bardzo zaradny i wierzył, że jakoś nam się uda. Nie zawsze się udawało, ale w końcu wychodziliśmy na prostą. Postanowili, że wyjadą do Stanów. Występowali dla Polonii, dorabiali przegrywaniem kaset, które Polonusi dostawali od rodzin z Polski.

- W Stanach żyje się łatwo, można się zasiedzieć. Wróciliśmy po pięciu latach, bez oszczędności, znów zamieszkaliśmy w wynajętym mieszkanku i zaczęliśmy pracować nad płytą - ja pisałam teksty, Staszek komponował...

- Dziecko wysłaliśmy do moich rodziców, do Lublina, żeby skoncentrować się na muzyce. Żyliśmy z tantiem, trochę pomagali nam rodzice, a jak było już naprawdę ciężko, to Staszek sprzedawał kolejną gitarę. Kiedy sytuacja się poprawiała, kupował nową. Było tych gitar naprawdę sporo. Jestem realistką, dlatego kiedy Staś obiecywał, że niedługo będziemy mieć dom, własne studio, denerwowałam się i krzyczałam, że oszalał. W końcu jednak udało się nam wydać "Białą drogę", która od razu została entuzjastycznie przyjęta. Były na niej m.in. takie hity, jak: "Na sen", "Ja płaczę", "Niebo dla ciebie".

Pracowali jak szaleni. Jedna płyta, druga, kolejna. Wreszcie było ich stać na własny dom. I wtedy Zybowski zachorował na raka. - Zdawaliśmy sobie sprawę, że jest śmiertelnie chory, ale do końca mieliśmy nadzieję, że chorobę da się oszukać. Staszek jeszcze trzy miesiące przed śmiercią występował na koncercie w Sopocie. Dostaliśmy wtedy Bursztynowego Słowika za całokształt twórczości, to było dla niego bardzo ważne.

Tak się po prostu stało

\

Miała 41 lat, kiedy została wdową z czternastoletnim synem: - W czasie choroby Staszka zaprzyjaźniliśmy się z ludźmi z Hare Kriszna, dużo rozmawialiśmy. Bardzo pomogło mi myślenie, że jesteśmy jak liście na wodzie: płyniemy, czasem się stykamy, potem odpływamy w swoją stronę. Ważne, żeby docenić, że ktoś był w naszym życiu, że można było przez jakiś czas być razem - z tego trzeba się cieszyć...

Oczekiwano, że długo będzie nosić żałobę, zrozumiano by, gdyby wpadła w depresję. A ona związała się z młodszym o dwadzieścia lat Tomaszem Kujawskim, pół-Libijczykiem, który w zespole zajmował się nagłośnieniem. - Tomek podczas choroby męża i po jego śmierci bardzo mi pomógł - wspomina. - Nie planowałam tego związku, tak się po prostu stało.

Zaszła w ciążę, urodziła drugiego syna, Szymona, wyszła za mąż za jego ojca. Wywołała skandal, wielu dawnych znajomych zareagowało na zmiany w jej życiu oburzeniem. - Skandal? - zastanawia się. - Być może. Dla mnie najważniejsze było to, że mój starszy syn zaakceptował tę sytuację, i myślę, że cieszył się, bo chodzę uśmiechnięta, nie wpadłam w jakieś nałogi, a przecież i tak można radzić sobie ze smutkiem. Nie przejmuję się tym, co o mnie piszą. Znam swoją wartość. Kiedyś w podstawówce nauczyciel kazał mi wybierać: śpiewanie albo nauka. Wyszłam z klasy. Mama została wezwana do szkoły, ale ja jestem uparta. Gdy podejmuję decyzję, nic nie jest w stanie mnie od niej odwieść.

Przez dziewięć lat nie nagrała żadnej płyty, tylko czasem koncertowała. Tak naprawdę zniknęła z rynku, młodzi ludzie nie kojarzyli, kim jest Urszula. Skupiła się na rodzinie. - Dojrzałe macierzyństwo jest zupełnie inne niż to w młodości. Wtedy ciągle byłam zajęta. Kiedy urodził się Szymek, mogłam cały czas poświęcić jemu, ale chociaż Piotr nie dostał ode mnie tyle uwagi, to nasze relacje są bardzo dobre. Najlepszy dowód: nadal mieszka z nami - śmieje się Urszula.

Skończyła 53 lata i wciąż jest bardzo atrakcyjną kobietą. - Ciągle czuję się młoda, żałuję tylko, że ten czas między trzydziestką a czterdziestką tak szybko mija, to jest najlepszy okres dla kobiety. Powinien trwać dwa razy dłużej.

Stara się dbać o siebie, lubi biegać, tańczyć. Kiedyś dostała propozycję z "Tańca z gwiazdami", zastanawiała się, czy jej nie przyjąć, bo słyszała, że w trakcie treningów się chudnie, ale zrezygnowała - nie chciało się jej uczyć skomplikowanych figur.

- Bo ja w ogóle nie lubię się forsować - śmieje się. - Z wyglądem zawsze można coś zrobić, poprawić go, ale mnie bardziej zależy na dobrej kondycji. Boję się niedołężności, chciałabym jak najdłużej być na chodzie, występować na koncertach. Utrzymanie domu jest głównie na mojej głowie, jednak sądzę, że mogłabym żyć za naprawdę niewielkie pieniądze. Jestem zupełnie normalna. Nie mam wielkich potrzeb. Nie frustruję się różnicą wieku w swoim związku. Jestem szczęśliwa, może też dlatego, że nie stawiam Tomkowi nierealnych wymagań. Oczekuję miłości, lojalności. I to dostaję.

Kilka lat temu jej życie osobiste zaczęło się komplikować: - Tomek dużo pił, były też narkotyki, w końcu kazałam mu się wyprowadzić z domu - opowiada. - Ale opamiętał się, dotarło do niego, co może stracić. Wykorzystał szansę, którą ode mnie dostał. Jest świetnym ojcem, zaangażowanym, odpowiedzialnym. Jak gdzieś wyjeżdża z Szymkiem, nasi znajomi proszą: "Weź jeszcze nasze dzieci".

- Nie wybiegam myślami w przyszłość, nie mam skłonności do analizowania, co by było gdyby... Uważam, że to dość ryzykowne. Ważne, żeby nie stracić tego, co jest dziś - kończy naszą rozmowę Urszula.

Iza Komendałowicz

PANI 10/2013

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy