W imię prawdy, w imię siebie

Trzy historie życia: ultrakatolickiej matki i żony, barda walczącego z alkoholizmem oraz naznaczonej anoreksją aktorki w piątym miesiącu ciąży. Mówią o sobie całą prawdę, zgodnie z zasadą, że szkoda życia na oszukiwanie siebie i innych.

małgorzata terlikowska
małgorzata terlikowskaStyl.pl
Rozwód? Nie wchodzi w grę – deklaruje Małgorzata Terlikowska, etyk, redaktor, żona prawicowego publicysty Tomasza Terlikowskiego.
Rozwód? Nie wchodzi w grę – deklaruje Małgorzata Terlikowska, etyk, redaktor, żona prawicowego publicysty Tomasza Terlikowskiego.Adam PlucińskiPANI

Szkoła dla dzieci? Tylko katolicka. Rozwód? Nie wchodzi w grę - deklaruje Małgorzata Terlikowska, etyk, redaktor, żona prawicowego publicysty Tomasza Terlikowskiego. W wywiadach opowiada, z jakimi wyrzeczeniami wiąże się seks w katolickiej rodzinie: ponieważ zdecydowała się na przerwę przed kolejną ciążą, teraz unika współżycia podczas dni płodnych lub stosuje antykoncepcję według metod, na które zezwala Kościół. Nie wstydzi się mówić o kobiecej fizjologii. Za tę szczerość spotyka ją krytyka zarówno ze strony feministek, jak i jej prawicowego środowiska.

Na pytanie, dlaczego postanowiła ujawnić publicznie prywatną stronę katolickiego małżeństwa, odpowiada: - Przecież takich rodzin jak my jest mnóstwo, nie jesteśmy kosmitami. Dzięki publikacjom więcej osób pozna nasz punkt widzenia. Mówienie o tradycyjnym stylu życia traktuję jak misję. W tej misji chodzi o to, by pokazać innym, że można żyć w zgodzie z prawdami, w jakie oboje z mężem wierzymy.

Otwarcie rozmawia ze mną o tym, że na początku małżeństwa długo czekali na dzieci, przez kilka lat nie mogła zajść w ciążę i leczyła się hormonalnie. Mimo to, tak samo jak mąż, jest absolutną przeciwniczką metody in vitro. Można ją za to krytykować, nie zgadzać się z nią, ale trzeba przyznać, że wybrała drogę, którą konsekwentnie podąża. Małgorzata Terlikowska przyznaje, że mąż i dzieci gorąco namawiają ją na kolejną ciążę, ale ona się waha, nie ma na razie sił.

Katolickie małżeństwo wie, że się nigdy nie rozstanie.

- Poza tym już posiadanie czwórki nie jest łatwe, bo rzekomo tolerancyjne społeczeństwo wcale nie akceptuje wielodzietności. Często słyszę: "Czworo dzieci? Nie wygląda pani". A jak mam wyglądać? - śmieje się drobna, niewysoka szatynka. - Być zmęczona, zaniedbana, wybiedzona, z tłustymi włosami? Gdy idziemy całą rodziną, ludzie komentują: "Ale was dużo!", "I te maluchy tak czysto ubrane!". Zastanawiam się, co komu do tego, zdecydowaliśmy się na taką rodzinę świadomie. Jesteśmy w stanie ją utrzymać. Zrezygnowałam z pełnoetatowego zajęcia, żeby mieć więcej czasu dla dzieci - najstarsza córka ma 10 lat, najmłodszy syn 2 lata. Czuję się przez to szczęśliwa, spełniona - podkreśla.

Często rozmawia z sąsiadkami na podwórku.

- To wykształcone dziewczyny, które urodziły jedno lub dwoje dzieci i zostają z nimi przez jakiś czas w domu - mówi. - Obserwuję, jak się rozwijają, wymieniają książkami, dyskutują. Żal mi kobiet, które muszą wracać do pracy. Rozumiem ten wybór, bo dziś żyć z jednej pensji jest bardzo trudno. Wiele z nich ledwo daje radę, wiecznie w niesamowitym biegu i stresie. Tymczasem teraz można pracować w domu, przez internet. To także kwestia życzliwości i pomocy innych, szczególnie pracodawców, a o to ciągle nie najłatwiej. Ona sama też wciąż szuka inspiracji. Od paru lat na zlecenie wydawnictw redaguje książki. - Lubię mieć odskocznię od domowej codzienności - śmieje się.

- Pytanie: "Czy siedzisz w domu z dziećmi?", mnie denerwuje, bo trudno to nazwać siedzeniem. Bywam zmęczona, zwłaszcza wtedy, gdy męża nie ma, bo akurat wyjechał. W zimie dzieci chorują, jedno zaraża się od drugiego i mam w domu szpital. Są dni, kiedy czuję, że się duszę, brak mi kontaktu z ludźmi. Jednak więcej jest momentów, które mi wszystko wynagradzają. Tomasza poznała jeszcze w liceum podczas wyjazdu grupy parafialnej. Miała 16 lat, on - 18 . Opiekuńczy, fascynował ją intelektem. Ich domy były katolickie, ale nie tak zaangażowane w wiarę jak oni. - Wspólnie do niej dojrzewaliśmy - mówi. - Tomasz mnie mobilizował, ja częściej odpuszczałam, np. odmawianie całego brewiarza. On jest bardziej zasadniczy. Oboje wiedzą, że katolickie małżeństwo nigdy się nie rozstanie.

- To z jednej strony proste, bo jest się w stabilnym związku, ale z drugiej wymaga nieustannej pracy. Dziś ludzie zmieniają partnerów, bo potrzebują być na wiecznym haju. Podjęłam to wyzwanie z pełną konsekwencją. Doskonale rozumiałam, że z czasem emocje słabną, dlatego nadal o siebie zabiegamy. Ja cały czas dbam o Tomka, wciąż dostaję od niego kwiaty, a niedawno pierścionek na 20. rocznicę naszego związku. Ale zdarza się, że czasem któreś z nas rzuci ze złości o podłogę plikiem kartek czy książką - śmieje się Terlikowska.

- Niektóre koleżanki mówią mi: "Jak ty możesz z nim wytrzymać?", a ja go doskonale znam i dobrze mi z nim. Nie ma u nas obrażania się, umówiliśmy się, że nigdy nie pójdziemy spać pokłóceni. Drażni ją, gdy słyszy komentarze, że bycie z sobą od 20 la t to więzienie. - Jest inaczej niż na początku związku, ale to nie znaczy, że gorzej.

----------------

Małgorzata Terlikowska - etyk, redaktor, absolwentka Wydziału Filozofii na Uniwersytecie Kardynała Wyszyńskiego i studiów podyplomowych na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Żona Tomasza Terlikowskiego, redaktora portalu Fronda.pl. Ma 37 lat, mama czwórki dzieci.

Polski Tom Waits – tak wielbiciele i krytycy muzyczni nazywają Marka Dyjaka
Polski Tom Waits – tak wielbiciele i krytycy muzyczni nazywają Marka DyjakaAdam PlucińskiPANI

Polski Tom Waits - tak wielbiciele i krytycy muzyczni nazywają Marka Dyjaka - na przywitanie całuje mnie szarmancko w rękę i z miejsca prosi o przerwę na papierosa. Tłumaczy, że wywiady go stresują. Biała koszula, czarne spodnie, eleganckie buty. Lubi tak się ubierać, bo nie chce robić z siebie "punkowego koczkodana". Garnitury najczęściej kupuje w second-handach. Przez lata żył jak kloszard, od pięciu lat walczy z nałogiem.

O swojej najnowszej płycie "Kobiety" mówi: - To mój hołd i wyraz zachwytu. Kocham was, bo nawet gdy jesteście w fatalnej sytuacji, potraficie odnaleźć w sobie dobroć. Umiecie współczuć, kochać. Wymyśliłem sobie, że skoro nie mam pieniędzy, to podzielę się z wami tym, co mi pozostało: szacunkiem i wrażliwością.

Na płycie przed każdą piosenką opowiada różne historie: o mamie (że zawsze się nim opiekowała), o księdzu Twardowskim (że wszystko, co się dzieje w naszym życiu, przychodzi "z góry") i wreszcie o tym, że stracił włosy i zęby (przez alkohol). Wspomina tylko o tym, co naprawdę mu się przytrafiło. Niekiedy śpiewa jak mały chłopiec, który przybiegł z podwórka i żali się mamie. To rodzaj fado - melancholijnych pieśni, które brzmią niczym melodyjny płacz. W jego głosie słychać autentyczność.

Piłem przez 15 lat co najmniej 2 litry dziennie. Od 5 lat jestem trzeźwy.

Pochodzi ze Świdnika pod Lublinem, z wykształcenia jest hydraulikiem. Cudem skończył zawodówkę, bo wagarował. - Miałem wszystkie kompleksy chłopca z małego miasta: pozerstwo, kompletny brak instynktu samozachowawczego i cholerne zdrowie - wspomina. - To moje przekleństwo, bo tak naprawdę nie przeszkadzało mi, czy śpię na ławce z głową na poduszce, czy na schodach. Wychowała go matka, ojciec pił. - Jedynym człowiekiem, którego nie przyłapałem na żadnym grzechu ani kłamstwie, jest moja mama - twierdzi.

Do śpiewu namówił go miejscowy poeta i kompozytor Jan Kondrak. Z jego repertuarem Dyjak pojechał w 1995 r. na festiwal piosenki studenckiej w Krakowie i zajął drugie miejsce. Miał 20 lat i od tamtego czasu był w drodze, koncertował. Wtedy też zaczął pić. Jechał na koncert i zostawał na kilka dni lub tygodni. Zarabiał pieniądze, przepuszczał. Zasypiał z pękiem banknotów na ławce w parku, rano nie miał nic. Pomagali mu przyjaciele.

Grzegorz Turnau przedstawił go Piotrowi Skrzyneckiemu i dzięki temu na pół roku zaczepił się w Piwnicy pod Baranami. To samo na warszawskiej Pradze, gdzie występował w knajpce W Oparach Absurdu. Wtedy też wytatuował sobie na ramieniu żydowski symbol - gwiazdę Dawida, z którą obnosił się po zakamarkach dzielnicy, bo tam na murach widniały napisy "Jude raus". Ale chętnych do bitki nie było wielu.

Dyjak jest lubiany, wszędzie ma kumpli, płyty finansowali mu biznesmeni, dyrektorzy banków, ale też gangsterzy. Ludzie mu wierzą, nawet jeśli wykonuje nie swoje teksty, bo robi to tak, jakby opowiadał o sobie. - To ważne, aby śpiewanie było wolne od nieuczciwych intencji i kłamstwa - mówi.

Pił przez 15 lat. Alkohol wszystko rozmazywał, Dyjak potrzebował co najmniej dwóch litrów dziennie. Próbował rzucić, wszywano mu esperal, trafiał na detoks i szybko wracał do picia. - Siałem wokół siebie spustoszenie, niszczyłem kobiety, które się mną zajmowały, nawet te, które kochałem, i myślę tu przede wszystkim o córce (wcześnie został ojcem, ma 12-letnie dziecko). W końcu doszedłem do ściany, przyszła myśl, że jestem tu niepotrzebny, zbędny - wyznaje. W 2008 r. w Wielkanoc przymocował do drzewa linkę holowniczą i po prostu się powiesił. Miał 33 lata.

Wezwani z pogotowia lekarze stwierdzili zgon, jednak w karetce okazało się, że żyje, uratowała go bańka powietrza, która utkwiła w tchawicy i dotleniała mózg. Kiedy się obudził po kilku dniach śpiączki, rozpoczął leczenie. Od półtora roku mieszka w Chełmie, tam poznał kobietę.

- Chcę być daleko od miasta, jego pokus, show-biznesu. W Chełmie jestem dla ludzi takim samym sąsiadem jak każdy inny, trochę mnie lubią, trochę nie. Przyjeżdżam do Warszawy jako gość ze wsi. Nie robię z siebie ani starca, ani mędrca, ale fajnie mi się zrobiło, gdy się trochę zestarzałem. A byłem takim przygłupem... Mówi o sobie, że jest wierzący, i ufa, że dobro czyni dobro.

- Ale mój Bóg się nikomu nie przedstawił, więc nie wiadomo, do jakiego kościoła chodzić - dodaje. - Dostrzegam Boga tam, gdzie widzę coś mądrego. Trudno żyć na trzeźwo, bo nie jest tak, że jak nagle przestałem pić, to moje życie stało się łatwiejsze. Wciąż jest wyzwaniem. Są dni, kiedy sobie nie radzę, i są te lepsze. Lubię cytat z księdza Twardowskiego, w którym jest mowa o tym, by wszystko, co nas spotyka, przyjmować z prostotą. Staram się, ale to strasznie trudne.

--------------

Marek Dyjak - zawód wyuczony: hydraulik, zawód wykonywany: wokalista, kompozytor (m.in. twórca muzyki do przedstawienia "Zbrodnia i kara" w reż. Edwarda Żentary w Teatrze im. Solskiego w Tarnowie). Lider zespołu Dyjak, nagrał dziewięć płyt. Ma 38 lat.

Ma odwagę przyznać się do choroby, tak jak kiedyś miała odwagę opowiedzieć krytycznie o ojcu – poecie, bardzie Solidarności Jacku Kaczmarskim.
Ma odwagę przyznać się do choroby, tak jak kiedyś miała odwagę opowiedzieć krytycznie o ojcu – poecie, bardzie Solidarności Jacku Kaczmarskim.Adam PlucińskiPANI

Rudobrązowe długie włosy, przenikliwe spojrzenie zielonych oczu. Dwudziestopięcioletnia Patrycja Volny otwarcie mówi o swojej anoreksji, na którą cierpi od dziewięciu lat. Ma odwagę przyznać się do choroby, tak jak kiedyś miała odwagę opowiedzieć krytycznie o ojcu - poecie, bardzie Solidarności Jacku Kaczmarskim. Jego najsłynniejszą pieśń "Mury" śpiewali ostatnio Rosjanie na demonstracji antyputinowskiej w Moskwie. Kiedy jej słucha, zapomina o bolesnych wspomnieniach związanych z ojcem. Ale one wracają.

- Lepiej konfrontować się z faktami, niż ich unikać - mówi. - To pomaga dalej budować bagaż doświadczeń. Dziwię się, dlaczego prawdomówność traktuje się w Polsce jako pójście pod prąd. Drażni ją, że wiele publicznych osób ukrywa się za maskami; homoseksualista chwali swój związek z żoną, a celebrytka z ustami wypełnionymi botoksem opowiada, że urodę zawdzięcza naturze. Ona nie wstydzi się przyznać, że z anoreksji się nie wychodzi. Można się leczyć, ale walka trwa każdego dnia.

Nie widać po niej chorobliwej chudości, podobnie jak piątego miesiąca ciąży, z której się bardzo cieszy. Na co dzień wspiera ją Antoine, ojciec dziecka i partner, Francuz, którego poznała dwa lata temu w Łodzi, gdzie studiowała aktorstwo w filmówce. Wkrótce wyjeżdżają razem do Hongkongu. Patrycji to nie przeszkadza, jest przyzwyczajona do zmian. Wczesne dzieciństwo spędziła w Monachium, tam obydwoje rodzice pracowali w Radiu Wolna Europa, potem wyjechali do Australii.

Walczę z anoreksją każdego dnia.

Długo nie wiedziała, że jej ojciec jest w Polsce legendą. Dla niej był po prostu tatą, choć mało obecnym. Mama otoczyła go opieką, ale życie z nim pod jednym dachem nie należało do lekkich - pił, awanturował się. Miała 14 lat, kiedy opuścił je i wyprowadził się do innej kobiety. Ale były też dobre momenty. W domu żyło się literaturą, sztuką. Takie dzieciństwo rozwija wyobraźnię, skłania do refleksji.

W wieku 16 lat zachorowała na anoreksję. - Panuje krzywdzące przekonanie, że ta choroba jest powodowana próżnością, chęcią bycia atrakcyjną, a to nieprawda - podkreśla. - Ja byłam zagubiona, depresyjna. Patrycja przytacza powiedzenie charakteryzujące zaburzenia odżywiania, że "je się dla matki, a chudnie dla ojca". Być może w ten sposób chciała zasłużyć na jego miłość, pokazać, że jest coś warta. - Odchudzanie mnie cieszyło - mówi Volny. - Wydawało mi się, że mogę kontrolować swoje życie.

W 2007 r., trzy lata po śmierci ojca, który zmarł w wieku 47 lat na raka krtani, przyjechała do Polski. Przyjaciele Kaczmarskiego namówili Patrycję, aby śpiewała jego piosenki. - Zgadzałam się, bo zapewniano mnie, że to ważne dla jego fanów - wspomina. - Te spotkania miały wzruszającą atmosferę, ale nie czułam się tam dobrze. Nie byłam ze sobą szczera, teraz wiem, że próbowałam grać rolę córki, która kultywuje pamięć o ojcu. Dziennikarze wypytywali ją wtedy szczegółowo o dzieciństwo, a ona szczerze opowiadała. O alkoholizmie taty, ucieczce do schroniska dla ofiar przemocy w rodzinie. Miała 18 lat, nie zdawała sobie sprawy z konsekwencji swojej szczerości. Mocno przeżyła ostrą krytykę za strony fanów Kaczmarskiego, którzy nękali ją nocnymi telefonami i groźbami za to, że śmiała skalać opinię o ich bohaterze i dopisać swój rozdział do jego biografii. Wówczas stwierdziła, że już więcej nie będzie o nim mówić ani śpiewać jego piosenek.

- Nie miałam żadnego interesu w tym, żeby krytykować tatę - wyznaje. - Nie stawiam go na piedestale. To nie tajemnica, że ojciec był skupionym na sobie narcyzem. Nie wiem nawet, czy zdawał sobie sprawę ze swoich wad. Kiedyś przejmowałam się krytyką, ale spodobało mi się to, co powiedziała mi znajoma pisarka, autorka książek dla dzieci Ewa Nowak: "Na każde dziesięć osób, które cię kochają, znajdzie się dziesięć, które cię nienawidzą , więc nie masz na to wpływu". Zrozumiałam, że na tym polegają relacje międzyludzkie. Nie żałuje, że opuściła Australię, to był dla niej zbyt zamknięty świat.

Jeszcze w Perth rozpoczęła studia aktorskie, ale kontynuowała je już w Łodzi. - Aktorstwo traktuję jak powołanie. Nie interesuje mnie strona finansowa tego zawodu, mogę grać za darmo - deklaruje. - Tu liczy się nie tylko talent, ale i łut szczęścia. Ja nie zabiegam o role. Pracowała już jako sprzątaczka, niania, teraz zajmuje się tłumaczeniami. Śmieje się, że mogłaby powtórzyć za Ireną Kwiatkowską, "kobietą pracującą" z serialu "Czterdziestolatek": "Żadnej pracy się nie boję".

- Poza tym mam ten atut, że w aktorstwie nie ogranicza mnie język, bo oprócz angielskiego dobrze znam też francuski, w którym rozmawiam z Antoine’em. Na razie myślę o wyjeździe i dziecku - uśmiecha się.

--------------

Patrycja Volny - aktorka, córka Jacka Kaczmarskiego. Ma 25 lat, urodziła się w Monachium, mieszkała w Australii. W tym roku ukończyła Wydział Aktorski PWSFTviT w Łodzi. Wystąpiła w spektaklu "Dyplom z miłości" w reż. Roberta Glińskiego, widowisku muzycznym złożonym z piosenek Agnieszki Osieckiej.

Monika Głuska-Bagan

PANI 6/2013

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas