Wojna i spokój
Grażyna Jagielska, żona sławnego korespondenta wojennego, dziś pisarza, leczy się w klinice psychiatrycznej. Napisała książkę "Miłość z kamienia", która jest elementem terapii. To opowieść o traumie u boku męża. Wojtek Jagielski obserwował konflikty zbrojne ostatnich 20 lat. Jego koledzy ginęli, on nie. Ale Grażyna bała się do szaleństwa. On zrezygnował z wyjazdów, by ratować małżeństwo. Oboje wierzą, że ich miłość okaże się silna i przetrwa.
Wojtek i pani. Co was połączyło?
Grażyna Jagielska: - Pasja - podróże. Wydawała się czymś twórczym, nadającym treść życiu. Ja byłam po indologii, Wojtek studiował afrykanistykę, po studiach ruszyliśmy w świat. Podróżując, spotykaliśmy ludzi, którzy nie założyli domu na stałe. Chcieliśmy, żeby z nami było tak samo. W pierwszym wspólnym mieszkaniu nie mieliśmy firanek, większości mebli, pralki - nie zamierzaliśmy zapuszczać tam korzeni. Wierzyłam, że zostaniemy wiecznymi podróżnikami.
Pamięta pani moment, kiedy ten plan zaczął się sypać?
- Tak. To był początek lat 90. Pojechaliśmy do Afryki. Wojtek zaczął wtedy pracę dla "Gazety Wyborczej". W Botswanie wybieraliśmy się na safari, szykowaliśmy się na nie wiele miesięcy. I wtedy przyszła wiadomość, że wybuchła wojna w Abchazji. Pamiętam moment, kiedy podejmowaliśmy decyzję - każde oddzielnie, siedząc na dwóch brzegach łóżka. Przez chwilę udawaliśmy, że oczywiście nie wrócimy do kraju i Wojtek nie pojedzie do Abchazji, bo przecież jesteśmy na wymarzonych wakacjach i zaraz popłyniemy Okavango oglądać hipopotamy. A mimo to każde z nas podjęło tę samą decyzję - że trzeba wracać. Bo Wojtek powinien jechać na wojnę. Przywieźć materiał dla gazety.
Dlaczego pani nie powiedziała wtedy "nie"?
- Ani wtedy, ani nigdy. Po to napisałam książkę, żeby sobie odpowiedzieć dlaczego.
Mąż zaczął wyjeżdżać za granicę sam. Co było w tym najgorsze? To, że zdradził wasze plany?
- Nie. Najgorsze było czekanie. Na początku lat 90. praktycznie traciło się kontakt z dziennikarzem wyjeżdżającym na wojnę. Komórki nie istniały, czasem Wojtek dostawał telefon satelitarny, ale bateria wyczerpywała się szybko. Do 2000 roku było wiele wyjazdów, kiedy mąż po prostu przepadał. Z Czeczenii nie miałam wiadomości przez półtora miesiąca. Najgorsza była świadomość, że mogę czekać na próżno. Że on nie wróci, a ja się w ogóle nie dowiem, co się stało.
Ale jakoś szukała pani informacji?
- Oglądałam telewizję. Na dźwięk czołówki wiadomości w BBC reagowały nawet pies i kot - czuły mój strach. Gdy Wojtek był w Groznym, Greg, angielski reporter, stał mi się bliższy niż rodzina. Próbowałam zrozumieć, co się dzieje tam, dokąd odchodził Wojtek. Chciałam wiedzieć, czy w ogóle toczą się jakieś walki. Bo paradoksalnie, dobrze było, gdy wojna wybuchała i trwała - to oznaczało, że mąż nie wyjechał na próżno. Bo dziennikarz, który wraca z pustymi rękami, bez łupu, ponosi klęskę. Moją pierwszą troską więc było to, żeby Wojtkowi udało się dotrzeć na miejsce. Drugą - żeby jednak działo się coś, co pozwoli zdobyć materiał. I dopiero trzecią - żeby czekanie na jego powrót się skończyło.
Pracowała pani?
- Przez jakiś czas pracowałam w Banku Światowym. Ta praca miała być tymczasowa, jak wszystko w Warszawie. Ale z czasem zaczęło do mnie docierać, że to pobyt Wojtka w domu jest tymczasowy. W roku 1986 urodził się Piotrek, pierwszy syn. Zajęłam się tłumaczeniem literatury angielskiej. Ale wkrótce stan ciągłego napięcia uniemożliwił mi pracę. Zapominałam, że mam zobowiązania, czasem zapominałam, że powinnam iść do pracy. Miałam napisać książkę? Rzeczywiście, ktoś z wydawnictwa dzwonił, pytając, czy dotrzymam terminu. Wszystko przestało być ważne.
Pisze pani, że zaszywała się w kącie między zlewem a piecykiem gazowym, siadając w kucki. Aż tak się pani bała?
- Na początku lat 90. mąż wyjeżdżał kilka razy w roku i zawsze wiedziałam, co mu grozi. Nie myślałam o niczym innym - chodziło tylko o to, żeby przetrwać. Z czasem przestałam wierzyć w jego powrót. Zaczęłam wyczekiwać telefonu z wiadomością, że Wojtek nie żyje. Myślę, że tak może wyglądać życie w czasie okupacji, kiedy człowiek skupia się na tym, żeby wojna się skończyła. A kiedy się skończy, dopiero zacznie się prawdziwe życie. Do tego momentu wszystko ulega zawieszeniu. Nie gramy w tenisa, bo to się wydaje bezsensowne. Nie chodzimy do kina, do znajomych, bo to nie jest pora na zabawę.
Na ile ten czas czekania był "normalny"? Przecież trzeba było zająć się domem, iść do fryzjera. Pani sama była dla siebie ważna?
- Wtedy ja jako ja w ogóle nie istniałam. Były obowiązki, które należało wykonać, i pozory normalnego życia, które trzeba było zachować przed dziećmi, żeby nie czuły mojego strachu i zagubienia. Przez lata to mnie zupełnie wyczerpało. Gotowałam, prałam, robiłam zakupy - najlepiej, jak umiałam. Próbowałam cieszyć się domem, jakimiś okruchami codzienności. Myślę, że udało mi się ochronić dzieci. Choć pamiętam takie zdarzenie: starszy syn poszedł do szkoły, miał siedem czy osiem lat. Wojtek był wtedy w Afganistanie. I nauczyciel powiedział: "No, Piotrek, teraz to już twojego tatę zabiją na pewno". Dzieciak wrócił do domu i spytał: "Mamo, kiedy zabiją tatusia?". To był chyba jedyny raz, gdy otarł się o rzeczywistość, którą starałam się kamuflować.
Co pani odpowiedziała synowi?
- Myślę, że po prostu kupiłam mu duże lody.
Czy wyjazdy męża zaczęły was oddalać?
- Tak.
Kiedy pani to zauważyła?
- To był rok 1994. Miesięczny wyjazd Wojtka do RPA, tuż przed wyborami, kiedy toczyły się regularne bitwy w townshipach, czarnych dzielnicach Johannesburga. Wojtek przyjechał i po raz pierwszy wydał mi się obcy. To, co tam przeżył, zupełnie go odmieniło. Nie umiał ukryć zachwytu. Uświadomiłam sobie, że wraca z innego świata, do którego ja nie mam dostępu. Zrozumiałam, że to nas rozdziela i będzie rozdzielało coraz bardziej.
Mąż wracał z wojny, kładł plecak na stole i mówił lekko: "No to jestem". Dla pani to była ulga?
- Wojtek zawsze lekceważył fakt swojej nieobecności i znaczenie wojennych przeżyć. Starał się je zbagatelizować. Czyli wracał do domu tak, jakby wyszedł do sklepiku po chleb. Przekonanie, że on bagatelizuje coś, co jest tak niebezpieczne, wywoływało u mnie jeszcze większe poczucie zagrożenia.
On wracał i zaczynał opowiadać. A pani odpowiadała: nie chcę słuchać tych historii. Zagadywała go pani: wolisz na obiad ryż czy ziemniaki.
- Na początku wydawało mi się, że tę cienką barierę, jaka między nami wyrosła, da się łatwo zburzyć, jeśli opowiemy sobie, co nam się przytrafiło w czasie, gdy byliśmy oddzielnie. Czyli ty mnie - co się stało w Abchazji, a ja tobie - jak leczyłam zapalenie uszu u kota. Ale tego nie dawało się zrobić. Wojtek z początku nie chciał mówić. Być może wydawało mu się, że kiedy mi powie, co przeżył, zabronię mu wyjeżdżać? Potem, gdy zaczął przetwarzać swoje przeżycia na reportaże, opowiadał coraz więcej. Słuchałam, bo dzięki temu mogłam uczestniczyć w tym, co się dzieje po tej drugiej stronie lustra. Ale niektóre opowieści były dla mnie zbyt straszne: to, jak Taja błagała rosyjskich żołnierzy, żeby gwałcili ją w zamkniętym pokoju, nie na oczach dzieci, a gdy się nie zgadzali, przekonywała córkę: "Nic złego się nie dzieje, widzisz, mamusia nie płacze". Albo o Marii, Abchazce, która szukała swoich dzieci w zbiorowych grobach. Ofiary i mordercy zaczęli gromadzić się w mojej głowie, towarzyszyć mi.
To wtedy bohaterowie reportaży zaczęli "przychodzić" do salonu?
- Czułam, że to się może zamienić w obsesję. Ale wiedziałam, że Wojtek musi oddać komuś brudy, które nazbierał w świecie. Myślę, że bez tego nie miał szans na przeżycie. Wszyscy znani nam dziennikarze, jeśli nie mieli na kogo zrzucić okropności, których się naoglądali - popadali w depresję, obłęd albo w alkoholizm, narkotyki, popełniali samobójstwa. Nie znam dziennikarza, poza Wojtkiem, który by wyszedł z tego cało psychicznie. Brnęliśmy coraz dalej.
Tylko że z czasem brudów było za dużo.
- Powoli przestawałam panować nad sprawami życia codziennego. Młodszy syn przyszedł kiedyś i powiedział: "Mamo, we wrześniu zaczyna się szkoła, inne dzieci są już zapisane, a ja nie. Czemu?". Musiał mimo wszystko wyczuwać, że już nie może na mnie polegać. Później nie wychodziłam już po zakupy. Poprosiłam znajomych, żeby przestali dzwonić, bo każdy dzwonek telefonu rozrywa mnie na strzępy. Kiedy Wojtek pytał niby od niechcenia: "Czy zapłaciliśmy rachunek za telefon?", czułam, co to zwiastuje - ma w planach następną podróż. Nasłuchiwałam, kiedy otworzy kanciapę pod schodami, żeby wyjąć plecak. Nie chciałam już tak żyć, ale nie potrafiłam nic zmienić. Aż zrozumiałam, że idę prostą drogą do samodestrukcji. Po jego kolejnym powrocie z Czeczenii podjęliśmy decyzję o rozwodzie. Młodszy syn miał osiem miesięcy. Ubrałam się w białą sukienkę, wzięłam Wojtka pod rękę i poszliśmy do adwokata...
Dziwny fragment książki. Siedzicie ramię w ramię pod drzwiami kancelarii, a pani się martwi, że czas leci i mąż nie zdąży z oddaniem tekstu. Przecież się kochaliście. Po co tak?
- Chyba potrzebowaliśmy, by ktoś nami potrząsnął, powiedział, że to droga do szaleństwa. Nie zamierzaliśmy się rozwieść, chcieliśmy, by ktoś trzeci nas uratował - sami już nie potrafiliśmy tego zrobić.
Wojtek
Jakie było pana pierwsze wrażenie po przeczytaniu książki?
Wojciech Jagielski: - Nie odkryłem niczego nowego, jeśli chodzi o wydarzenia. Zaskoczyła mnie skala przeżyć Grażyny, natężenie emocji.
Zaszkodziła wam pasja, która z złożenia jest czymś nietoksycznym.
- Kiedy odtworzyłem w pamięci jej początki, przypomniały mi się dwa momenty. Raz: gdy byliśmy w Indiach na naszym pierwszym wyjeździe. W Benares ogłoszono stan wyjątkowy. Grażyna uznała, że powinniśmy natychmiast wyjechać. A mnie się wydawało, że wręcz przeciwnie. Byłem podekscytowany: stan wyjątkowy, czyli co się zdarzyło? Wyjechaliśmy i czułem niedosyt. Jakiś rok później dostałem pracę w Polskiej Agencji Prasowej jako depeszowiec (wcześniej pracowałem w telewizji, potem już w "Gazecie Wyborczej)". Pamiętam wrażenie, kiedy wszedłem do news roomu i wpadłem na pracujące teleksy. Wypluwały tony informacji, których pierwszym czytelnikiem byłem ja - niesamowite! Jak zachłyśnięcie się pierwszym alkoholem albo pierwszy głęboki sztach papierosem. Miałem wtedy 26 lat. Później już zawsze dziennikarstwo kojarzyło mi się z bezpośrednim dostępem do informacji, byciem naocznym świadkiem.
Mieliście podróżować razem. Kiedy wasze drogi zaczęły się rozchodzić?
- Chyba zaczęło się od mojego wyjazdu do Republiki Południowej Afryki w kwietniu ’94 roku. Relacjonowałem upadek apartheidu, jak Nelson Mandela wrzuca głos do urny w pierwszych demokratycznych wyborach. Wtedy poczułem, że ta praca, która właściwie stała się już pasją, zaczyna mnie pożerać. Że wlazła między nas.
Pana żona wskazuje ten sam moment. Wspomina też chwilę, gdy w Botswanie zdecydowaliście, że rezygnując z wakacji, pojedzie Pan do Abchazji. Czy gdyby wtedy zaprotestowała, wszystko potoczyłoby się inaczej?
- Chciałbym wierzyć, że tak. Czy była alternatywa? Z własnego wyboru zająłem się sprawami zagranicznymi. Ale myślę, że z taką samą pasją potrafiłbym pisać o tym, co również bardzo mnie interesowało - o sporcie. Czy zrezygnowałbym z wyjazdów wojennych? Raczej tak. Jednak to tylko gdybanie. Wiemy, że w dziennikarstwie zupełnie inny ciężar ma relacja z zamachu stanu, a inny sprawozdanie ze skoków Małysza. Ale gdybym wiedział, do czego zaprowadzi nas mój wybór... Z drugiej strony, co to za wymówka "gdybym wiedział". Bo co mi przeszkadzało wiedzieć? Wystarczyło przystanąć i się rozejrzeć. Ale wtedy żyłem już w takim wirze, że każda próba przystopowania tylko mnie drażniła.
Wracał pan z wojny jak z zakupów. Przynajmniej chciał pan sprawiać takie wrażenie. Czemu to miało służyć?
- Może próbowałem pomniejszać zagrożenia, żeby chronić Grażynę i synów? Wydawało mi się, że obraz wojen przedstawiany w mediach jest przesadzony, tam nie jest aż tak niebezpiecznie. Nie kłamałem. Bo dla mnie sytuacja realnej wojny, to były - powiedzmy - dwie godziny na dobę. Reszta? Śniadanie w hotelu, pogaduchy z kolegami, pisanie... Nie zdawałem sobie sprawy, że dla Grażyny te dwie godziny, a nawet 15 minut, kiedy coś mi rzeczywiście grozi, były ważniejsze niż pozostałe 22 spokoju.
A może bał się pan, że żona, kiedy dowie się, jak tam jest, powie: więcej nie jedziesz?
- Może tak. Ale dla mnie wyjazdy też nie były obojętne emocjonalnie. Z wielu niebezpiecznych sytuacji wywinąłem się cudem. Jakimś zbiegiem okoliczności nieszczęścia przytrafiały się kolegom, nie mnie. Razem dochodziliśmy do płotu, muru, zakrętu, zatrzymywaliśmy się, gdy stamtąd padały strzały. Ale chcieliśmy iść dalej. Któryś więc wychodził za ten róg i dostawał pociskiem. Bałem się, że kiedyś będę to ja. Pewnie ten strach pomniejszałem, mówiąc: to jest przecież tylko praca. Wierzyłem w swój warsztat: przyjeżdżam, zostawiam plecak, zamawiam taksówkę, jadę tam, gdzie strzelają, wiem z kim i o której będę rozmawiał, wszystko jest pod kontrolą. Wątpliwości i emocje kończyły się w chwili, kiedy zapadała decyzja: wyjazd w piątek. Potem zamieniałem się w perfekcyjnego robota.
Dla pana wątpliwości się kończyły, dla żony zaczynały. Czuł to pan?
- Gdy człowiek pędzi, to się nie rozgląda - dyszy najwyżej. Refleksja przyszła potem. Dziś wiem, że jeżeli ktoś jest poważny i odpowiedzialny, musi dokonać wyboru: albo oddaje się tej pasji, albo zakłada rodzinę. Ten zawód powinni wykonywać ludzie, którzy decydują się na samotność. Natomiast - na ironię - ten rodzaj dziennikarstwa jest niemożliwy do wykonywania przez ludzi samotnych. W pewnym momencie wylądował w klinice psychiatrycznej Krzysztof Miller, fotoreporter, z którym byłem na wielu wojnach. Później mój inny kolega, też fotoreporter. Pomyślałem: a co jest nie tak ze mną? Ludzie pytają: "Panie Wojtku, jak to - we wtorek jest pan w kostnicy w Tadżykistanie, a w środę przylatuje do Warszawy i co? Kanapkę z dżemem pan je, z synem rozmawia o piłce nożnej?". Ano właśnie tak. Wtedy się nie zastanawiałem, teraz chyba wiem, dlaczego nie zwariowałem.
Dlaczego?
- Bo kiedy przyjeżdżałem z wojny, wszystkie swoje koszmary usadzałem na kanapie w salonie, opowiadałem Grażynie. Żeby samemu nie chorować na duszy, trzeba mieć kogoś, z kim podzieli się przeżycia. Inaczej ten tłum zjaw wojennych chodzi z tyłu za plecami i nie można się z nim rozstać. Grażyna pociągnęła go za sobą.
I było coraz gorzej. Tak źle, że zapukaliście do drzwi prawnika.
- Żyliśmy w absurdzie: moja praca miała nam zapewniać bezpieczeństwo, a polegała na wiecznym narażaniu się. Usprawiedliwiałem się: przecież nie robię kariery dla kariery, to wszystko dla naszego wspólnego dobra. Grażyna próbowała do mnie dotrzeć, a ja złościłem się: czy naprawdę musimy rozmawiać? Przecież jestem taki zajęty. Praca nie była dla mnie nigdy ważniejsza od spraw rodzinnych. Bywała jednak pilniejsza. A pilniejsze każe sprawy mniej pilne odłożyć na bok. I w tym tkwi problem.
-------------------------
Czemu służył ten eksperyment?
- Zrozumiałam to, czego się nie dało się zrozumieć w domu - na czym polega frajda z wyjazdów na wojnę. Mianowicie na tym, że człowiek ma wrażenie, że w danej chwili żyje pełnią życia, jest we właściwym miejscu o właściwym czasie. Całkowicie zaspokojony tym, co się wokół niego dzieje. Ma przekonanie, że nie tylko relacjonuje wydarzenie, ale też w nim uczestniczy, a nawet jest siłą sprawczą. Czuje się wybrańcem. I to jest superfrajda.
Chociaż w domu bliscy umierają ze strachu?
- O tym się nie myśli. Najważniejsza staje się informacja dla redakcji. Więcej - fakt, że się ją posiada, daje poczucie nietykalności. "Przecież ja tu jestem w pracy, wy sobie strzelajcie, ja muszę biec i nadać wiadomość, że Pakistan jednak macza palce w rewolucji talibów".
Już pani wiedziała, jak to jest. I...?
- Ulga - zrozumiałam Wojtka. Ale także rezygnacja. Bo już nie potrafiłam postawić mu ultimatum: albo rodzina, albo ten zawód. Wytrąciłam sobie broń z ręki. Skoro z własnej woli pojechałam do Afganistanu, nie mogłam powiedzieć, że to głupie. Bo wcale takie nie jest.
Za to on powiedział: "blokujesz mnie, przy tobie nie mogę być dziennikarzem".
- W tym sensie wspólny wyjazd na wojnę jeszcze bardziej nas rozdzielił. Wróciliśmy do punktu wyjścia i nie wiedzieliśmy, co dalej.
Podjęliście jeszcze jedną próbę: wyjazd do Indii, turystyczny.
- Ruiny miasta Hampi - kiedyś marzyliśmy, by je zobaczyć. Teraz już nie mogliśmy tam odnaleźć dawnych fascynacji. Kiedy wraca się z wojny, zabytki z XIV wieku nie są żadną atrakcją. Wojtek wrócił do swojej pracy. A ja znowu czekałam. Miałam rytuał pozwalający przetrwać pierwszy dzień po jego odjeździe. Ubierałam się w dres, sprawdzałam, czy mam w lodówce podstawowy zestaw - litr lodów, miętowe pastylki, tort czekoladowy. Czasem nie miałam siły wyprowadzić psa - robił to za mnie sąsiad. Czułam, że muszę zająć się starszym synem, który miał poprawkę z matematyki, i młodszym, który chorował na oskrzela. Ale nie mogłam się ruszyć z mojego kąta w kuchni. Zabierałam ze sobą telefon do łazienki, gdyby nagle zadzwonili z TĄ wiadomością. Łykałam coraz więcej tabletek. Jeszcze chciałam się jakoś z Wojtkiem porozumieć. Dać znać, że dłużej nie zniosę widoku jego plecaka z przestrzeloną boczną kieszenią... Żeby chociaż kupił sobie nowy! Któregoś dnia weszłam do fryzjera i ogoliłam głowę. To był krzyk, że trzeba się mną zająć.
W książce nie pisze pani, jak zareagował mąż.
- Powiedział, że nie za bardzo mi do twarzy...
Kiedy zaczął rozumieć, że coś się z panią dzieje?
- Ja sama tego nie rozumiałam. Gdybyśmy spojrzeli prawdzie w oczy, musielibyśmy dokonać wyboru, który był dla nas za trudny. Nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić, że Wojtek może nie być korespondentem wojennym. Czy w głębi duszy podobało mi się, że nim jest? Przecież nigdy nie powiedziałam, żeby przestał. Ale objawy choroby były coraz wyraźniejsze. Koszmary, permanentne lęki. Wojtek jechał na spotkanie autorskie do Berlina, a ja reagowałam tak samo, jak gdyby jechał na wojnę. W końcu musiał zareagować.
Co zrobił?
- Coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Podjął decyzję, że odejdzie z "Gazety Wyborczej", przestanie pracować jako korespondent wojenny. Ale chyba było już za późno. Moja choroba się pogłębiała. To był tzw. syndrom wyczekiwania katastrofy. Jadąc samochodem, zaczynałam ostro hamować, choć dojeżdżałam do pustego skrzyżowania. Wydawało mi się, że zaraz coś wyjedzie i we mnie uderzy. W końcu przestałam jeździć autem. Kiedyś spotkałam przyjaciółkę niewidzianą od trzech lat i rozmawiałam z nią, jakbyśmy rozstały się wczoraj. Okazało się, że rok wcześniej umarła jej matka. Nie zauważyłam. Czasem mi się wydawało, że jestem w jakimś ciasnym, zapadniętym miejscu o wysokich ścianach. Napotykam tam krew, nie mogę znaleźć wyjścia. Byłam poważnie chora. Decyzja Wojtka niewiele mogła już zmienić.
Wojtek
Co pan czuł na wspólnych wyjazdach wojennych?
Wojciech Jagielski: - Paraliżowała mnie odpowiedzialność za Grażynę. Gdy jechałem sam i wiedziałem, że ona jest w domu z synami, byłem wolny. Mogłem myśleć jedynie o wykonaniu zadania. Na wyjazdach z nią praca zeszła na dalszy plan. Zabrałem Grażynę do Kaszmiru, gdzie robiłem wywiad z Yasinem Malikiem, jednym z przywódców powstania. Rozdzielono nas - Grażyna poszła do innej sali z kobietami. Cały czas zastanawiałem się, co się z nią dzieje. Nie chodziło tylko o bezpieczeństwo, ale także o to, czy Grażynie wyjazd się podoba, czy jest zadowolona. Wiedziałem, że w ten sposób nie dam rady pracować. A przecież to była praca.
Pomyślał pan wtedy: skoro nie możemy jeździć razem, nie będę jeździł wcale?
- Jeszcze nie. Wtedy wydawało mi się, że to jest po prostu ostry zakręt, który pokonamy. Poza tym z każdym wyjazdem moje miejsce w hierarchii dziennikarskiej rosło. A Grażyna na własne oczy zobaczyła, jak satysfakcjonująca jest ta praca. Chyba myślałem, że zwalnia mnie to z wyrzutów sumienia. Bo ona - choć się boi - rozumie, dlaczego ja to robię. Kalkulowałem: jej strach trwa tylko chwilę, a to co osiągnę, będzie trwałe. Dopiero po latach zrozumiałem jaka to iluzja. Że sukces jest kruchy, zwodniczy, często przypadkowy. Trwały był strach Grażyny.
Ona żyła na prochach, pan nie odłożył plecaka.
- Szamotaliśmy się. Grażyna była bezradna, właściwie postawiła na mnie krzyżyk. Czekała na najgorsze. A to był akurat czas ciężkich wyjazdów - do Czeczenii, do Afganistanu. I szczególny wyjazd do Gruzji, kiedy przez półtorej godziny leżałem pod ostrzałem. Wtedy pierwszy raz sam pomyślałem, że mogę z tego nie wyjść. Grażyna była zupełnie zrezygnowana: skoro tak, to dobrze, pędźmy autostradą 240 na godzinę i zobaczymy, gdzie się wbijemy w mur. Ja z kolei po raz pierwszy czułem, że nie mam wsparcia z jej strony. A przecież tylko dzięki niemu mogłem funkcjonować. To były najtrudniejsze chwile. Kompletny brak porozumienia, pretensje, bezsilność - życie wymknęło się nam spod kontroli.
Wtedy podjął pan tę najważniejszą decyzję?
- Nie od razu. Chciałbym powiedzieć, że zamknąłem plecak w schowku i powiedziałem: dość! Ale z czasem jednak wyjazdów było mniej. A w końcu, widząc, co się dzieje, postanowiłem, że więcej na wojnę nie pojadę. Żałuję, że zrobiłem to tak późno, bo w sumie niewiele to między nami ocaliło.
Dlaczego nie wcześniej?
- Nigdy nie byłem alkoholikiem czy narkomanem, ale myślę, że mechanizm wychodzenia z nałogu pasji jest podobny. Człowiek już zdaje sobie sprawę, że jest uzależniony, ale musi minąć trochę czasu, zanim się podda i zdecyduje na detoks. Uświadamiałem sobie, że dzieje się źle, ale wydawało mi się, że to jeszcze nie czas, by wstać i powiedzieć: nazywam się Wojtek, jestem AA.
Stan żony zaczął się poprawiać?
- Nie. Gdy przestałem już jeździć na wojny i np. wybierałem się do Nowego Jorku na promocję książki, Grażyna wciąż reagowała tak samo. Po prostu mój wyjazd na lotnisko oznaczał początek lęku. To już było bardzo niepokojące. Zrozumiałem, że potrzebna jest pomoc lekarza.
Syn wrócił ze szkoły i zapytał:Mamo, a kiedy zabiją tatusia?
--------------------
Jakie było pierwsze spotkanie z lekarzem?
Grażyna Jagielska: - Lekarz w książce to postać istniejąca w moim umyśle. Poprzez "Siwego" próbuję dokonać autoterapii, odwołując się do tego, co w życiu najważniejsze - miłości bliskiego człowieka. Ponoszę całkowitą klęskę i to jest dla mnie najsmutniejsze w tej książce. A mój rzeczywisty lekarz? To była pierwsza osoba, z którą rozmawiałam o tym, co się ze mną dzieje od dwudziestu paru lat. Dla mnie i Wojtka ten temat był tabu. Ten człowiek uratował mi życie.
Nie miała pani nikogo?
- Nie. Żyłam oddzielona od ludzi. Ponieważ oni - tak sądziłam - nie byli w stanie mnie zrozumieć. Zajmowali się swoimi sprawami. Dla mnie wyjazd na urlop, czyjś ślub czy kolejna edycja telewizyjnego show - to było zupełnie nieistotne. Kiedyś odkryłam, że syn pisze wiersze - jak mogłam o tym nie wiedzieć? Ale żyłam już na innej planecie, gdzie liczy się tylko wyjazd na wojnę, powrót, znowu wyjazd, i to się nigdy nie kończy.
Co powiedział lekarz?
- Zadał mi dziwne pytanie: jak bardzo się chcę wyleczyć. Powiedziałam: bardzo. Na to on: ale JAK bardzo? Chodziło mu o to, że leczenie tego schorzenia wymaga wielomiesięcznego pobytu w szpitalu. Kuracja ma dwa etapy: 12 tygodni, przerwa i kolejne 12 tygodni. Na początku trzeba przez dwa tygodnie przebywać na oddziale zamkniętym.
Jak tam jest?
- Na oddziale zamkniętym - bardzo trudno. Najbardziej dokuczał mi brak zegarka, komórki i... lustra. Po dwóch tygodniach bez widoku własnej twarzy ma się uczucie zupełnej izolacji i oderwania od samego siebie - to także część terapii. Ale szpital to miejsce właściwe dla mnie, czuję się tam bezpiecznie. Nie tylko dlatego, że zajmują się mną profesjonaliści. Zdjęłam z siebie część ciężaru, który oddał mi Wojtek, podałam go dalej. Jest mi lżej. Dlatego nawet z przyjemnością myślę o powrocie na drugą część leczenia. Mam psychoterapię indywidualną i zajęcia grupowe. Trzeba w nich uczestniczyć. Ale nie chodzi się w piżamach. I ma się pewien kontakt ze światem zewnętrznym. Nie można wychodzić bez przepustki, co dwa tygodnie dostaje się przepustkę na cały dzień.
Tak otwarcie mówi pani o swoim leczeniu.
- Zestrachane osoby, które czasem do mnie dzwonią na oddział, przekonuję, że to nie jest nic wstydliwego, choroba taka jak inne. Lekarze mówią, że mój problem polega na tym, że nauczyłam się żyć w stanie zagrożenia. Normalnie organizm reaguje na traumę inaczej - protestuje natychmiast i człowiek trafia na oddział zamknięty. Ja nauczyłam się spychać lęk głęboko. To wyrządziło większe szkody niż jednorazowy, silny wstrząs. Podejrzewam, że gdybym przeżyła katastrofę samochodową czy lotniczą, otrzepałabym ubranie i poszła ugotować obiad. Z utrwalonym strachem poradzić sobie trudniej. Ale po to jestem w szpitalu.
Jaka jest dziś pani relacja z mężem?
- Właśnie wyjeżdżamy do Indii i Nepalu - lekarze uznali, że to dobry pomysł. Rozpaczliwa próba przekonania się, czy jeszcze jest między nami coś, co żyje, co ma znaczenie, wywoła lepsze samopoczucie. Zobaczymy.
A kiedy jest pani na przepustce, są takie rzeczy, które lubicie robić razem?
- Staramy się szukać - trochę na oślep, po omacku. Próbujemy wychodzić na spacer, uczyć się żeglarstwa, na co - okazuje się - jesteśmy już za starzy. Sami narzucamy sobie te próby.
Lekarz w książce pod koniec każdego spotkania każe pani odczytywać kartkę, którą napisał Wojtek - to piękna deklaracja uczuć, są tam m.in. słowa, że mąż zapomni o wyjazdach na wojnę. Pani w to wierzy?
- Nie. Mimo że Wojtek zmienił pracę - nie wierzę, że od tego zawodu można się uwolnić. Nawet dla mojego dobra i z miłości do mnie. Wojtek, choć może rzeczywiście już nigdy nie pojedzie tam, gdzie toczy się wojna, w głębi duszy pozostanie dziennikarzem wojennym.
Nie daje mu pani szansy?
- Oczywiście, że daję. Ale biorę też pod uwagę, że oboje jesteśmy bardzo zmęczonymi ludźmi. Optymizm Wojtka to może być za mało. Choć czuję, że w tej chwili jego wszystkie siły i myśli skupiają się na mnie. Chodzi o to, żebyśmy stanęli na nogi, zaczęli nowe życie. Nie wiemy, jak ono będzie wyglądało. Wiemy jedno - musi być wspólne. To wszystko wciąż wydaje mi się nierealne, ale doceniam jego decyzję.
Człowiek nazywany drugim Kapuścińskim ma teraz uprawiać ogródek - trudne. Pamiętam scenę w supermarkecie. Pani wybiera kawę i wzdycha, że przyjemnie było, gdy nie musieliście zastanawiać się nad cenami. Mąż jest zdziwiony: to kiedyś mieliśmy więcej pieniędzy? Przegapił to. Nawet nie umie powiedzieć, co by sobie kupił - to pani mu podpowiada, że może dyskografię Dylana.
- W książce piszę także o tym, jaką cenę zapłacił Wojtek. Ja w krótkich okresach narzuconej sobie normalności zbudowałam i urządzałam dom. Nawet jeśli chodziło tylko o kupno nowej lampy czy lnianego obrusa - to mi sprawiało przyjemność. Czyli czerpałam z życia jakąś radość. Wojtek był tak zajęty, że nie zdążył wykształcić w sobie potrzeb, zainteresowań, a te które miał - stracił. Można powiedzieć: nie zdążył żyć. Ale nie ma się co targować, kto stracił więcej, bo straciliśmy oboje.
------------
Wojtek
Dużo pan stracił, bezwzględnie oddając się pracy?
Wojciech Jagielski: - Nie czułem, bym coś tracił. Żyłem jak na haju, dziennikarstwo dawało mi radość, nie miałem innych potrzeb. Nie zastanawiałem się, czego jeszcze mógłbym chcieć. Nie byłem nieszczęśliwy.
A kiedy "haj" minął?
- Zrozumiałem, że pasja to błogosławieństwo, bo przydaje życiu barw i sprawia, że nic więcej człowiekowi nie potrzeba, ale z drugiej strony - przekleństwo, bo wszystko inne zabiera. Ja nie miałem przyjaciół, którym mógłbym opowiedzieć, jak to jest, gdy strzelają na froncie, jak wygląda palona wioska, kostnica pełna trupów. O co mieli mnie pytać? Co tam u ciebie w pracy? Musiałem się zamknąć w wyobcowaniu. Została mi tylko Grażyna. Napisała, że nie potrafię samotnie żyć - i to prawda.
Jak się pan odnajduje w świecie bez wojny?
- Dobrze. Mam świadomość, że dokonałem właściwego wyboru i on unieważnia, a przynajmniej pomniejsza wszystkie tęsknoty. Dalej jestem dziennikarzem, pracuję w PAP-ie, piszę książki. Wcześniej czułem, że ciągnę za sobą wielkie worki z tym, co widziałem, czego się dowiedziałem. Teraz próbuję sięgnąć po to, co uzbierałem. Mam w głowie i w umowie z wydawnictwem trzy książki. Kiedy je skończę, będę miał prawie 60 lat. Nie wydaje mi się, żeby w tym wieku raptem pojawiła się we mnie tęsknota, by na własne oczy zobaczyć i opisać nową rewolucję.
Pana żona powiedziała, że ludzie tacy jak pan wolą umrzeć, niż zostawić swoją pasję.
- Dziś nie potrafię tego ocenić. Jeszcze nie wiemy, z czym będziemy się zmagać. Na razie nie odczuwam braku czegokolwiek. Wciąż uważam, że odnalazłbym się jako reporter sportowy. Sport jako społeczny fenomen, ludzkie postawy - paskudnego minimalizmu i bliskiego mi maksymalizmu. Napisałbym może o sportowcach, którzy nie potrafią przerwać kariery. Jak Muhammad Ali, mój idol.
Co pan robi, gdy żona jest w szpitalu?
- To, co pewnie robiła Grażyna, kiedy ja wyjeżdżałem. Tylko że ja nie muszę się bać. Bo wiem, że najbliższa mi osoba jest pod dobrą opieką. Próbuję pracować, zajmować się domem, synami, grabię liście. Czekam na nią.
Rozmawiała Agnieszka Litorowicz - Siegert
Twój Styl 2/2013