Wściekłość, gniew i sprzeciw
Zjawiają się nagle tam, gdzie dzieje się coś ważnego. Na głowach mają wianki, a na nagich piersiach hasła: „Moje ciało, moje zasady”, „Jestem wolna”, „Precz z Putinem!”. – Bo co może zrobić kobieta niemająca władzy ani broni – mówi Sasza Szewczenko, jedna z liderek i założycielek Femenu.
Ojciec Aleksandry Szewczenko służył w armii radzieckiej, przez kilka lat stacjonował z wojskiem w NRD. Sasza miała wtedy kilka lat. Po rozpadzie ZSRR wróciła z rodzicami na niepodległą Ukrainę, do rodzinnego Chmielnickiego (dawnego polskiego Płoskirowa). Do 2011 roku nie wyjeżdżała za granicę, ale to zachodnie media w dużej mierze formowały jej poglądy. Gdy zaczęła się pomarańczowa rewolucja, dla 16-letniej Saszy była jak haust świeżego powietrza. Zobaczyła, że rodacy chcą zmian, uczciwych wyborów, ukrócenia korupcji i szacunku władzy dla obywateli. Kilka lat później związała się z Centrum Perspektyw Młodzieżowych, które zajmowało się edukacją demokratyczną wśród studentów. W tym czasie studiowała ekonomię.
Feministką została "dzięki" kolegom z organizacji, którzy traktowali Saszę i jej koleżanki z wyższością, choć i one były zaangażowane w prace Centrum. Zaczęły działać niezależnie, przede wszystkim by sprawdzić, czy czysto kobieca struktura przetrwa. W 2008 roku powstał Femen, założony przez Annę Hucuł, Saszę Szewczenko i Oksanę Szaczko. Ich organizacja miała się skupić na walce o prawa kobiet. Femen miał być radykalny, jego działaczki chciały walczyć i atakować. Głośny stał się dzięki półnagim aktywistkom, które niespodziewanie pojawiały się w Watykanie, przed meczetami, na spotkaniach polityków. W 2013 roku liderki ruchu musiały uciekać z Ukrainy przed władzą Wiktora Janukowycza. Sasza Szewczenko mieszka w Paryżu, ale Femenu nie opuszcza.
Femen to feminizm wojujący. Z kim teraz walczycie?
Sasza Szewczenko: - Naszym wrogiem jest społeczeństwo patriarchalne i stojące na straży jego porządku trzy bestie: przemysł erotyczny, totalitaryzm i religia. Przemysł erotyczny przerobił kobietę na towar, z jej ciała zrobił zabawkę. Totalitaryzm niszczy wszystkich, jest systemem gwałcącym ludzkie prawa do wolności, do swobody myśli. Religia to społeczna instytucja, która w wielu miejscach uczyniła z kobiety niewolnicę.
Niewolnictwo w religii? Istnieją ekstremizmy, ale religie nie mają z założenia złego stosunku do kobiet.
- W każdej religii kobieta jest drugorzędnym członkiem społeczeństwa i ma być przede wszystkim podporządkowana mężczyźnie. Ale kobiety od pokoleń żyją w systemach religijnych i nie potrafią spojrzeć na te sprawy z dystansu.
Czy wykorzystywanie nagiego ciała do walki z przemysłem erotycznym nie przypomina ci jednak gaszenia ogniska benzyną?
- Zawsze można wybrać inną formę protestu. W 2008 roku nie rozbierałyśmy się, na akcję przychodziły dziewczyny w różowych spódniczkach, z różowymi plakatami.
I co?
- I nic! Nasz głos się nie przebił. Musiałyśmy coś zmienić, żeby nas usłyszano. W 2010 roku, w drugiej turze wyborów prezydenckich (Wiktor Janukowycz kontra Julia Tymoszenko - przyp. red.) wyszłyśmy toples. Bo co może zrobić kobieta doprowadzona do ściany, bezsilna, niemająca ani władzy, ani broni, by ją usłyszano? Może się rozebrać w ramach protestu. I to zadziałało! Część aktywistek rozumiała potrzebę tego radykalizmu, część nie chciała tego robić.
A ty?
- Najtrudniejsza była obawa, co powie mama, przyjaciele, znajomi. Moi rodzice też nigdy nie pogodzili się z tym, co robię. Nie lubiłam tego uczucia, gdy wiedziałam, że zaraz się rozbiorę, napiszą o tym media, pokaże telewizja i natychmiast zadzwoni zapłakana matka, że robię skandal. Ale to mój wybór. Niektóre dziewczyny bały się komentarzy w internecie. Sama też dostawałam wiadomości: "Ty szmato, ty zdziro, ty dziwko! Trzeba cię zabić!". Nie każdy to wytrzyma.
Nie miałyście obaw, że zamiast poparcia przyciągniecie krytykę i oburzenie?
- Kobiety na Ukrainie ubierają się wyzywająco - im mniej mają na sobie, tym lepiej. Takie postępowanie jest społecznie akceptowane i oczekiwane, ukraińskie dziewczyny wiedzą, że to ich szansa - mają demonstrować swoją kobiecość, wdzięki, by jak najlepiej wyjść za mąż, bo tylko jako żony i matki mogą się realizować w społeczeństwie. Wiele dziewczyn z naszej organizacji też tak myślało i w momencie, gdy miały się rozebrać w innym celu, nie były w stanie tego zrobić. Dlaczego mam oddawać swoje ciało jakiejś idei? Szukałyśmy wyjścia z tego impasu, ale media pokazywały nas tylko wtedy, gdy się rozbierałyśmy. Musiałyśmy się zradykalizować i zgodzić na ofiarę z naszej intymności.
Co czujesz, gdy rozbierasz się podczas protestu? Wstyd?
- Wstyd? Nie! Czuję, że jestem wolna. Rozbieram się dlatego, że sama tego chcę, że mam władzę nad swoim ciałem. Ono jest moim narzędziem, nie należy ani do państwa, ani do żadnego mężczyzny. Nie jestem prostytutką, która robi to dla czyjejś przyjemności, jestem kobietą, która w ten sposób mówi mężczyznom, że są w błędzie, źle prowadzą politykę i źle odnoszą się do kobiet. Męski świat władzy w ogromnej części traktuje kobiety jak narzędzia do zapewnienia sobie przyjemności. Dla nich kobieta to robot, który gotuje, sprząta, rodzi dzieci, udostępnia ciało do seksu. Ten robot ma milczeć. Nie!
I nigdy się nie boisz?
- W trakcie protestu nie ma strachu. Kiedy demonstruję, czuję, że jestem silniejsza niż 50 ochroniarzy Putina z pistoletami. Tuż przed akcją mam mętlik w głowie, udziela mi się stres, ale gdy już zacznę, opanowuje mnie spokój i przeczucie, że z naszą nagością i jednocześnie godnością nic, co męskie, nie może się równać. Pokazujemy środkowy palec całemu światu zbudowanemu na męskim porządku. To bardzo oczyszczające uczucie!
Mówisz o stresie, o mętliku w głowie, ale wasze protesty nie odbywają się bez przygotowania.
- To stuprocentowo wyreżyserowany spektakl. Przed akcją trenujemy. Każda nasza działaczka wie, jak trzeba krzyczeć. To nie może być mruczenie czy pisk, ale zwierzęcy ryk, który musi się przebić do każdego w tłumie i będzie to widoczne na fotografiach. Ćwiczymy mimikę twarzy, która ma wyrażać nasze emocje: wściekłość, gniew, sprzeciw. Stajemy przodem do dziennikarzy albo do osoby, do której ma dotrzeć nasza wiadomość wypisana na piersiach i plakatach. Slogany piszemy również na plecach. Bardzo ważna jest też postawa: stoimy na szeroko rozstawionych nogach, ręce trzymamy w górze też szeroko, z zaciśniętymi pięściami. Mamy wyglądać jak rozwścieczone zwierzę, jak niedźwiedź, który atakując, staje na tylnych łapach i stroszy sierść, by wyglądać na jeszcze większego. Myślę, że na poziomie emocjonalnym bycie aktywistką Femenu jest o wiele trudniejsze niż działanie w jakiejkolwiek innej organizacji. No, może poza Sea Shepherd, którzy prowadzą prawdziwe wojny z wielorybnikami.
Stres wypala czy nakręca cię do działania?
- Nakręca, ale i spala. Dziś już nie chcę brać aktywnego udziału w akcjach. Jestem wykończona psychicznie, przez lata dawałam z siebie wszystko i teraz już nie starcza mi sił. Inne działaczki potrafiły jakoś wszystko sobie poukładać, brały udział w akcjach, które uważały za słuszne i dla nich ważne, ale też miały czas na naukę, pracę, życie prywatne, znajomych. Ja nie miałam prywatności, ciągle przygotowywałam kolejne protesty. To moje oddanie przyniosło organizacji znakomite efekty, ale ja sama przeżywałam kryzys, poczułam nawet w którymś momencie, że Femen mi spowszedniał. Uprzedzając pytanie - nie, nie przestałam się rozbierać dlatego, że niedawno wyszłam za mąż.
Zaczęłaś się oszczędzać. Musisz też jednak dbać o osoby, za które jesteś odpowiedzialna. Mam na myśli pobite niedawno na Białorusi aktywistki Femenu. Trzy dziewczyny, które pojechały do Mińska protestować, zostały wywiezione do lasu, pobite, zastraszone spaleniem.
- To też jest niezwykle obciążające psychicznie. Decyzję o tym proteście podjęłyśmy wspólnie, dziewczyny doskonale rozumiały, dokąd jadą i co im grozi. Jeszcze dwa lata temu byłam gotowa oddać życie za ideę. Teraz myślę inaczej, jeśli jesteś aktywistką i odpowiadasz za innych ludzi, musisz ich chronić. A więc zrobić więcej, niż dać się zabić na jednej akcji.
Czy rzeczywiście można zginąć, dlatego że działa się w Femenie? Często spotykacie się z brutalną przemocą?
- Latem 2013 roku chciałyśmy zrobić w Kijowie akcję podczas rocznicy chrztu Rusi. To była okazja, by przyszpilić w jednym miejscu Janukowycza, Łukaszenkę i Putina. Tuż przed akcją zostałyśmy zaatakowane przez służby ukraińskie i rosyjskie, pobite, aresztowane, a wraz z nami fotoreporter z Krymu, który przyjechał do Kijowa robić o nas reportaż dla "New York Timesa". Nas bito słabiej, jemu połamali kości twarzy. Myślałam, że po takim początku znajomości Dima odwróci się na pięcie i ucieknie, ale nie. Rok temu został moim mężem. Po tamtych wydarzeniach musiałyśmy uciekać z Ukrainy, ponieważ groziło nam siedem lat więzienia za... terroryzm!
Uciekłyście do Francji. W tym roku dwie aktywistki Femenu zostały pobite podczas konferencji muzułmańskiej w Paryżu. Tu chyba też nie jesteście bezpieczne?
- Nasza walka z islamskim fundamentalizmem, ale i z całym islamem - tak jak z każdą inną religią - trwa już długo. Jeśli pokażemy, że się ich boimy, zjedzą nas w ciągu minuty. Na konferencję wdarły się nasze aktywistki, które już nie są muzułmankami, ale uważają, że ta religia i kultura je zniszczyły.
A co z Ukrainą?
- Pamiętamy, skąd pochodzimy, ale nasza struktura przeniosła się do Paryża i ciężko byłoby teraz odrodzić Femen na Ukrainie.
Ale próby są - jest tam Anna Hucuł, z którą zakładałyście Femen?
- Tak, Ania stara się tam działać, ale z informacji, które do nas docierają, wynika, że na odbudowanie Femenu dostała pieniądze z podejrzanego źródła. Propozycje "sponsoringu" trafiały do nas od dawna, ale nigdy się na to nie godziłyśmy. Jeśli teraz Femen odrodzi się na Ukrainie, to będzie opłacany prawdopodobnie przez jednego z oligarchów. To przykre.
Ale w mediach co jakiś czas pojawiają się informacje o waszych sponsorach, którzy stoją za całym ruchem.
- Takie informacje zawsze się będą pojawiać. Do 2015 roku Femen funkcjonował dzięki pieniądzom z kilku źródeł. Jest FemenShop, gdzie sprzedajemy nasze gadżety, a także otrzymujemy donacje - na konto naszej organizacji wpływa dość dużo niewielkich kwot przesyłanych z całego świata. Ale to nie są tego rzędu datki, za które ktoś mógłby czegoś od nas oczekiwać oprócz niezależności. Mieszkając we Francji, nie utrzymujemy się z pieniędzy na działalność Femenu. Niektóre z nas dorabiają, a te, które mają status uchodźcy, dostają po 400 euro zasiłku, dopóki nie znajdą legalnej pracy.
Protesty Femenu rozwijały się od naiwności do radykalizmu. Co będzie, kiedy media znudzą się waszym toples?
- Mężczyźni najpierw widzą ciało, a dopiero potem człowieka, o ile w ogóle potrafią go w nas dostrzec. To, niestety, jeszcze długo się nie zmieni. Jeśli chodzi o przyszłość organizacji, to nawet jeśli sam Femen nie przeistoczy się w partię polityczną, nasze byłe aktywistki, które zawsze będą związane z ruchem, trafią do świata polityki i będą nagłaśniać nasze idee. Co do samych akcji i ich atrakcyjności, to na razie nie planujemy zdejmować majtek. Nie tędy droga.
Rozmawiał Grzegorz Stech
02/2016 Twój Styl