Wszyscy kochamy ją za rolę Natalii
Choć zebrała niemal wszystkie możliwe nagrody przyznawane wybitnym aktorom, do niedawna była prawie nieznana szerokiej publiczności. Dopiero rola gospodyni superprzystojnego księdza Mateusza sprawiła, że pokochaliśmy ją wszyscy!
W ciągu 15 lat kariery zagrała wiele doskonałych ról, m. in. w "Bożej podszewce", "Komorniku", czy "Domu złym", zebrała prestiżowe nagrody: Złotą Kaczkę, nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego, nagrodę festiwalu filmów fabularnych w Gdyni oraz trzykrotnie Polską Nagrodę Filmową ORZEŁ. Ale to właśnie udział w serialu sprawił, że stała się ulubienicą milionów telewidzów.
Dziś rozmawiamy o tym, co skłoniło Kingę Preis do zagrania w "Ojcu Mateuszu", jak wiele rola Natalii zmieniła w jej życiu, a także o pomaganiu innym, wychowywaniu nastoletniego syna i miłości, która od lat jest niezmiennie obecna w jej związku.
Gra pani w najpopularniejszym polskim serialu. Ta rola wywróciła pani życie do góry nogami?
Kinga Preis: - Rzeczywiście, przylgnęła do mnie łatka aktorki grającej w bardzo trudnym kinie, w takich filmach "nie dla ludzi". Grałam kobiety nieszczęśliwe, chore, z wielkimi problemami. W pewnym momencie mnie samą zaczęło to martwić, bo prywatnie jestem pogodnym człowiekiem. Więc kiedy dostałam propozycję zagrania Natalii, pomyślałam, że to będzie ciekawa odmiana.
- Trochę obawiałam się podjąć tę decyzję, bo w serialach, które u nas powstają, rzadko zdarzają się role, wymagające od aktora przygotowania, czy warsztatu. Jest to pewien format, do którego trzeba się dostosować. Ale "Ojciec Mateusz" jest jednak pod wieloma względami wyjątkowy. Wspaniałe jest np. to, że wszystko dzieje się nie w zbudowanym studio, ale w naturalnych wnętrzach i w przepięknym Sandomierzu.
Czemu, pani zdaniem, ten film odniósł taki sukces?
- Bo uczyniliśmy z Sandomierza miasto z największą wykrywalnością przestępstw! (śmiech) Myślę, że po prostu spełnia wszystkie warunki dobrego serialu. Przede wszystkim w głównej roli widzimy przeprzystojnego księdza o błękitnych oczach, którego gra znakomity aktor Artur Żmijewski, w którym kocha się pół Polski. I nie bez powodu, Artur rzeczywiście ma w sobie coś niezwykle ciepłego, pogodnego, optymistycznego, co powoduje, że miliony ludzi zwyczajnie chcą się z nim spotkać.
- Po drugie to, było nie było, kryminał, a Polacy po prostu uwielbiają ten gatunek filmów. A po trzecie, mamy też wątek naszej wiary i kościoła - tak dla Polaków ważny.
- Myślę też, że znaczenie ma to, że przestępstwa z "Ojca Mateusza" to są dramaty zwykłych ludzi, którzy zbłądzili, a teraz samotnie borykają się ze swoim problemem. I nagle pojawia się ktoś, kto chce im pomóc. To ksiądz, który ma w sobie to, co każdy dobry kapłan powinien mieć... Dlatego tak nam się to wszystko podoba. No i oczywiście dlatego, że wszystko kończy się pozytywnie. Nikt nie jest czysty jak łza, ale dobro zawsze zwycięża.
Nie denerwuje pani to, że po zejściu z planu dla pani rola się kończy, a dla telewidzów - niekoniecznie?
- Publiczność rzeczywiście często nie ma dystansu do tego, co ogląda, nie potrafi oddzielić fikcji od rzeczywistości. Z drugiej strony dla aktora to pozytywny sygnał, gdy jest utożsamiany ze swoim bohaterem. To znaczy, że się wciela w rolę przekonująco, że gra wiarygodnie. Ja mam to szczęście, że mnie moja rola bardzo bawi i świetnie mi się ją gra.
Popularność zmieniła coś w pani życiu na co dzień?
- Nie, niespecjalnie. Choć niedawno usłyszałam, jak ktoś na ulicy powiedział o mnie: "Patrz, to ta Kinga Preis, aktorka serialowa". Śmiałam się. Ale czemu tu się dziwić - serial w obecnych czasach dociera do większej rzeszy ludzi niż kino.
Jak się pani odnajduje w czasach kiedy aktorzy tańczą, śpiewają, jeżdżą na lodzie, by przyciągnąć publiczność?
- Jak widać, nie odnajduję się, bo nie biorę w takich rzeczach udziału. Co innego, kiedy ukazuje się film z moim udziałem, nie migam się od konferencji prasowej, wiem, że aby ludzie się o nim dowiedzieli, to trzeba np. pójść do porannego programu telewizyjnego i go zareklamować. Robię jednak tylko to, co jest zgodne ze mną samą.
Zamiast korzystać z popularności i dobrze się bawić, pani woli... pomagać innym.
- Jestem ambasadorką hospicjum dla dzieci we Wrocławiu. W tej chwili mamy na Dolnym Śląsku pięćdziesięcioro podopiecznych. Umówmy się, że państwo dotuje tylko jakąś część ich potrzeb, reszta to ogromna praca wolontariuszy. Co robimy? Przede wszystkim zbieramy pieniądze, by tym dzieciom zapewnić właściwą opiekę, pielęgniarki, lekarzy...
- W Polsce pokutuje coś okropnego: przekonanie, że człowiek, wobec którego medycyna jest już bezradna, nie jest wart pomocy. Ja się na to nie zgadzam! Myślenie, że pacjentami w hospicjum nie warto się zajmować, bo z nich i tak już nic nie będzie, trzeba koniecznie zmienić i ja to sobie wzięłam za cel. Nie pomagając, stawiamy się w roli sędziego, który daje sobie prawo do wymierzania wyroku, ile komu życia zostało i co on w tym czasie ma ze sobą zrobić.
- Nie mamy pojęcia, co takim osobom przynosi każdy dzień życia, ile radości i ile cierpienia. A możemy sprawić, że tej radości będzie znacznie więcej! My organizujemy dla naszych dzieci warsztaty, próbujemy je wyciągać z domu. I wspaniale jest widzieć, ile to daje radości dzieciom i ich rodzicom.
- To zresztą działa w dwie strony, pomaganie jest ważne również dla pomagających, dzięki temu rozwijamy naszą wrażliwość. Takich zachowań trzeba uczyć od małego. Ja w kółko powtarzam mojemu dziecku, że z ludźmi trzeba się dzielić, trzeba im pomagać i trzeba jeszcze mieć oczy dookoła głowy, bo nie każdy sam umie poprosić o pomoc.
Pewnie gdyby pani znalazła milion dolarów, to by go pani rozdała?
- Pewnie pomyślałabym, że jestem w ukrytej kamerze, że ktoś to nagrywa i wszyscy zobaczą, jak ja ten milion sobie przywłaszczam. Już widzę nagłówki: "Popularna aktorka serialowa połasiła się na cudzą własność"(śmiech). A tak poważnie, oczywiście, że rozdałabym. Od czasu, gdy działam w hospicjum, nie miałabym problemu z zagospodarowaniem nawet największych pieniędzy.
Pomówmy o pani rodzinie. Macierzyństwo panią zaskoczyło?
- Jak większość aktorek miałam problem z zaplanowaniem powiększenia rodziny. W moim zawodzie zawsze pojawia się strach, że to będzie przymusowa przerwa w pracy, a z powrotem nigdy nie wiadomo. Nie ma co ukrywać, ten zawód jest bardzo kapryśny. Dlatego ja na macierzyństwo nie zdecydowałam się świadomie.
Dziś Antoni ma już trzynaście lat. Jak pani ocenia siebie w roli mamy?
- Moje dziecko od pewnego czasu wybiera sobie tylko ekstremalne rozrywki, w związku z tym ja, jak każda mama w takiej sytuacji, dostaję stanu przedzawałowego, słysząc o jego kolejnych pomysłach. Co prawda wyćwiczyłam się i teraz, kiedy mój syn mówi mi na przykład: "Mamo, uzbierałem sobie na motocykl" - zachowuję spokój.
- Pomyślałam, że nie mogę po prostu mówić "nie", raczej liczę na to, że z czasem jego pasje mu się znudzą. A w najbardziej ekstremalnych sytuacjach po prostu nie uczestniczę, mówię wtedy mężowi, żeby z nim jechał i on go pilnował. Co mam robić? Wiem, że to jest ogromna pasja mojego syna i że w czymś takim nie wolno mu przeszkadzać.
Podobno syn i panią zachęca do różnych aktywności?
- Antoni z mężem wciąż mnie zmuszają, żebym uczestniczyła w ich pasjach. I wtedy jest już naprawdę źle. Bywa tak: Antoni oświadcza mi: "Mamo, musisz się wreszcie nauczyć jeździć na motorze". Ja oczywiście odpowiadam, że nie mam takich planów. Ale Antoni się nie zniechęca, ostatnio znów złożył mi propozycję nie do odrzucenia, żebym zrobiła kurs pilota. A ja nawet jak lecę na wakacje, to "leżę między fotelami" - tak się boję latać. Oczywiście syn się obraził, że nie chciałam zostać pilotem. No, ale tak to jest, gdy się ma trzynastoletniego syna.
Kiedy w domu wybuchają kłótnie, to kto łagodzi sytuację?
- My jesteśmy przykładem rodziny wybuchowej, kiedy nadchodzi "fala" to zawsze jest głośno i wszystko "fruwa". Na początku naszego związku wydawało się, że to ja jestem furiatką, a teraz się okazuje, że nie do końca. Ale najmądrzejsze w takich sytuacjach jest moje dziecko, które mówi: "Tato, Mamo, uspokójcie się, bo jedno nie słyszy drugiego!". Nasz syn jest najlepszym mediatorem.
A nie chciała pani drugiego dziecka?
- Nie to, że nie chciałam, ale oboje z mężem uprawiamy absorbujące zawody. A ja uważam, że dziecko ma się po to, żeby je kochać i wychowywać, a nie dla własnej przyjemności. Wiem, że nie byłabym w stanie poświęcić drugiemu dziecku aż tyle czasu, ile bym chciała, bo doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny. Już przy Antonim korzystam z pomocy dziadków i gdyby nie oni, naprawdę nie dałabym rady wychować go na takiego fajnego chłopaka.
Z tym "mężem" to już oficjalnie? Wzięliście ślub?
- Nie, ale określenie "partner" to nie wszystko. Powiem wprost: dla mnie wyjście za mąż nigdy nie było ambicją. Nie przywiązywałam do tego wagi i nie uważam, żeby nasze relacje rodzinne miały być mocniejsze, gdybyśmy zawarli sakramentalny związek. A skoro nie widzę takiej potrzeby, to nie robię tego. Ważne dla mnie jest to, że po 15 latach związku wciąż się kochamy, przyjaźnimy. I powiem tak: jak się rozglądam dookoła, to myślę, że w naszej rodzinie nie jest źle i nie chciałabym nic w niej zmieniać.
Rozmawiał Bartłomiej Indyka
Świat Kobiety 07/2011