Zainspirowany Jamie Cullum
Nie wybieram piosenek, to one wybierają mnie - opowiada dziennikarce Styl.pl Jamie Cullum, znakomity muzyk jazzowy.
Małgorzata Turnau, Styl.pl: Grasz wiele koncertów, piszesz piosenki, komponujesz muzykę filmową, współpracujesz z wieloma artystami. Co daje Ci najwięcej satysfakcji?
Jamie Cullum: Cała ta aktywność, o której mówisz, ma wspólny mianownik - muzykę, więc trudno mi wybrać jedną rzecz. Chyba najpiękniejszym momentem w mojej pracy jest chwila, kiedy otwieram pachnące nowością pudełko z płytą i widzę ją w końcu w całości - zdjęcie na okładce, tłoczenie na płycie, wszystko razem. Wtedy czuję się spełniony, wiem że odwaliłem kawał dobrej roboty.
Jazz to raczej trudny i dość elitarny gatunek muzyczny. Czy czujesz, że masz misję przekonania młodego pokolenia do jazzu?
Jamie Cullum: Absolutnie nie! W ogóle nie myślę w takich kategoriach. Gram i komponuję taką muzykę, którą czuję, która jest moja i nie myślę o tym, kto i z jakiego powodu będzie jej słuchał. Cieszę się, że słuchają mnie ludzie w różnym wieku, ale nie jest to zaplanowany efekt. Zresztą w dzisiejszym świecie jest już zdecydowanie wystarczająco misji, nie chciałbym dokładać kolejnej.
Dlaczego nowy album nosi tytuł "The Pursuit" (pursuit - pogoń, dążenie)?
Jamie Cullum: Nikt i nic nie stoi w miejscu, ciągle gdzieś zmierzamy, szukamy. Ja ciągle szukam swojego brzmienia, wzbogacam je o nowe dźwięki. Wszystko, co się wydarzyło w ciągu ostatnich paru lat, znacząco wpłynęło na zawartość płyty, ale i na moje spojrzenie na świat. Zabrzmi banalnie, ale życie to ciągła podróż - muzyczna, emocjonalna, stąd ten tytuł.
Czy masz ulubioną piosenkę na nowej płycie?
Jamie Cullum: A Ty?
Mój wybór jest pewnie typowo kobiecy, ale chyba najbardziej przypadła mi do gustu "Love ain't gonna let you down". (Jamie napisał tę piosenkę dla swojej narzeczonej, byłej modelki i pisarki, Sophie Dahl - przyp. red.)
Jamie Cullum: O, bardzo mi miło. Niewiele osób do tej pory wybrało akurat tę piosenkę, większość woli żywsze utwory. Moja ulubiona piosenka zmienia się co dnia. Chyba nie umiałbym wybrać… Na początku to było "We run things", ale wczoraj wybrałbym prawdopodobnie "Wheels" - piosenkę, która nie wzbudza szczególnego entuzjazmu, kiedy się jej słucha na płycie, ale na żywo zyskuje tak wiele, że publiczność szaleje. To bardzo ciekawe obserwować, jak utwór zagrany na koncercie żyje własnym życiem, zmienia się, ewoluuje.
Oprócz pisania własnych piosenek i interpretowania standardów jazzowych, robisz często coverowe wersje współczesnych przebojów. Był już Radiohead, Jimi Hendrix, a na tym albumie znalazła się Twoja wersja hitu Rihanny "Don't stop the music". W jaki sposób wybierasz te utwory?
Jamie Cullum: Nie wybieram, to one wybierają mnie. Zwykle to się odbywa tak: gram sobie na fortepianie w domu, ćwiczę lub improwizuję i nagle łapię na tym, że zasłyszana gdzieś, kiedyś melodia, sama wchodzi mi w palce. Tak było z "Don't stop the music". Potem 'rozbieram' piosenkę na części pierwsze, zostaje tylko tekst i melodia. I buduję ją od nowa, tak, żeby stała się w pełni moja.
Powiedziałeś, że po wydaniu płyty już do niej nie wracasz, nie słuchasz jej.
Jamie Cullum: To prawda, nie mam już takiej potrzeby. Podczas nagrywania albumu żyję nim, oddycham 24 godziny na dobę. Słucham nagranych ścieżek na każdym możliwym sprzęcie w domu, w samochodzie, na iPodzie. Szukam rzeczy, które można jeszcze poprawić, udoskonalić, wygładzić. Więc kiedy dostaję już gotową płytę, uznaję, że moje zadanie dobiegło końca. Poza tym jestem najzwyczajniej w świecie zmęczony tym słuchaniem.
Czy to prawda, że Twoje koncerty są improwizowane, że nie ma ustalonej kolejności utworów?
Jamie Cullum: Tak, stawiam na spontaniczność. Spisanie jakiejś konkretnej kolejności ograniczałoby mnie i narzucałoby tempo koncertu, a tego nie lubię. Gram taki utwór, jakiego wymaga chwila. Staram się wyczuć publiczność i odpowiedzieć na jej potrzeby.
Musisz mieć bardzo sprawny muzycznie zespół - granie na wyczucie i podążanie za liderem wymaga dużych umiejętności i czujności.
Jamie Cullum: To prawda, staram się otaczać muzykami, którzy oprócz tego, że są zdolni i mają świetną technikę grania, są również odważni. Na scenie mogą występować ze mną tylko ludzie, którzy nie boją się ryzyka. Dobrze jak są też choć trochę szaleni jak ja (śmiech).
Wielu artystów woli się nie przyznawać do grania imprez firmowych, jednak Ty mówisz o tym otwarcie.
Jamie Cullum: Po pierwsze nie widzę w tym nic wstydliwego, przecież to oczywiste, że muszę jakoś zarabiać pieniądze. Dopóki liczba imprez firmowych nie jest większa niż koncertów dla fanów, nie ma powodów do niepokoju.
Takie występy to też większe wyzwanie, prawda?
Jamie Cullum: W jakimś sensie tak, ponieważ publiczność nie znalazła się tam dlatego, że chciała cię usłyszeć, tylko dlatego, że ściągnął ją tam pracodawca. Więc przekonanie słuchaczy do siebie zajmuje czasem więcej czasu. Ale ja lubię zawalczyć o przychylność publiczności i nieskromnie powiem, że zwykle mi się udaje.
Twój sposób grania na fortepianie określany jest czasem jako "kochanie się" z instrumentem. Jakbyś określił swój stosunek do fortepianu?
Jamie Cullum: Naprawdę tak to określają? Fajnie! Mój stosunek do fortepianu zmienia się co chwilę. Są momenty, kiedy go nienawidzę i traktuję trochę jak wroga, a są takie, kiedy go kocham. Fortepian to instrument o tak wielu możliwościach, że trudno to ogarnąć. Myślę, że jestem dopiero na samym początku drogi do odkrycia wszystkiego, co w sobie kryje. To naprawdę niesamowita machina o niespotykanym potencjale.
Masz bardzo charakterystyczny głos. Jak o niego dbasz?
Jamie Cullum: Staram się robić jak najmniej (śmiech). Wydaje mi się, że chrypka, która mnie odróżnia, jest właśnie efektem tego, że nigdy nie uczyłem się śpiewać i nie robię żadnych ćwiczeń wokalnych. Dla głosu najważniejszy jest sen - jeśli się nie wyśpię przed koncertem, jest źle. Nie polecam też śpiewania na kacu, choć niektórzy twierdzą, że właśnie wtedy brzmienie głosu jest ciekawsze. Oprócz wysypiania się, staram się zawsze rozgrzać głos przed koncertem, śpiewając gamy.
Miałeś okazję pracować z Clintem Eastwoodem przy muzyce do filmu "Gran Torino". Jak przebiegała ta współpraca?
Jamie Cullum: Clint to naprawdę świetny człowiek. Prawdziwy dżentelmen, otwarty, zabawny człowiek…
Zabawny? Clint Eastwood?
Jamie Cullum: Tak, wiem, też byłem zdziwiony (śmiech). Miałem okazję obserwować go w 'naturalnym środowisku', ponieważ piosenkę "Gran Torino" nagrywaliśmy u niego w domu. To naprawdę cudowny facet, spełniony, zrównoważony i życzliwy innym. Ta współpraca była dla mnie zaszczytem.
Często podkreślasz, że jazz to dla Ciebie wolność. Nie boisz się, że po ustatkowaniu się (Jamie zaręczył się w tym roku, ślub planowany jest w 2010 - przyp. red.) Twoja wena twórcza osłabnie, że się rozleniwisz?
Jamie Cullum: Wprost przeciwnie! Miłość jest moją siłą napędową. Jest powodem, dla którego chce mi się rano wstawać z łóżka i tworzyć nowe rzeczy. Zakochany człowiek ma wyczulone zmysły, wszelkie bodźce odbiera znacznie intensywniej, a jego wrażliwość działa na zwiększonych obrotach. To wszystko sprawia, że nie trzeba specjalnie szukać inspiracji, bo inspiruje cię wszystko, co cię otacza. Jestem pewien, że to szybka nie mija.
Rozmawiała: Małgorzata Turnau