Reklama

Zamieszkanie: Eksperymentalny blok z PRL. Miał być domem dla 3 tysięcy ludzi

Powstające pół wieku temu megabloki, były architektoniczną ciekawostką. Obliczone na kilka tysięcy lokatorów, łączące funkcję mieszkaniową z usługami i rekreacją, miały stać się lekarstwem na problemy mieszkaniowe. Gdy je wznoszono ekscytowały, intrygowały, rozbudzały wyobraźnię. Czy zdały egzamin? I czy dziś wciąż mogą inspirować?

"Zamieszkanie"  - autorski cykl realizowany przez Aleksandrę Suławę.  Seria wywiadów, reportaży i felietonów, w których autorka wraz z zaproszonymi ekspertami, poszukuje odpowiedzi na pytania o jakość przestrzeni, w której żyjemy.

***

Rzeczy pakuję niewiele, tyle, co na jedną noc. Mała walizka do Wielkiego Budynku. 

Mały bagaż niesie się łatwo, mały bagaż niesie się krótko - kilkanaście minut spaceru z dworca w Katowicach i już, zza niskiego pawilonu Galerii Sztuki Współczesnej wyłania się ściana Wielkiego Budynku. Idę wzdłuż niej chodnikiem, chcę stanąć dokładnie na środku, ale ona wydaje się nie mieć środka, nie mieć końca.  Przypominam sobie, że kilkanaście lat temu, kiedy w moim pokoleniu nastał czas ślubów i uwieczniających je zdjęć,  chciałam mieć sesję właśnie tutaj. Zamiast zamku, starówki, górskiego pejzażu - Wielki Budynek. Każdy w reakcji na pomysł śmiał się, mówił, że przecież on jest taki brzydki. A dla mnie był ładny. Najładniejszy w okolicy - tą trudną urodą skali, surowości i niepokoju.  

Reklama

18 kondygnacji, 15 pięter, 9 klatek schodowych. 187 metrów długości, 61 wysokości, 12 wind. Naprzemienne pasy szkła - tam gdzie okna i betonu - gdzie stropy i balkony. Jasne ściany, płaski dach, wsporniki unoszące całość ponad grunt, nadające jej lekkości. Kolos jak morski statek, dryfujący nie po wodzie, a po betonowym placu w środku miasta. Dom dla 3 tysięcy ludzi w 764 mieszkaniach.

Kilkanaście lat temu zdjęć nie było. Teraz pstrykam jedno za drugim.

- Chodź, nie zasłaniaj pani.

Chodnikiem pod Wielkim Budynkiem biegnie mały piesek. Za nim, dziarskim krokiem, zmierza pani w średnim wieku. 

- Co taki maluch może zasłonić, niech biega. A pani tutaj mieszka?

- Mieszkam, pani też?

- Nie, ja tylko na jedną noc.

Pies oddala się na trawnik, pani nigdzie się nie wybiera.

 - Zawsze mnie ciekawił ten blok. Dobrze się w nim mieszka?

 -  Ha!  Każdego ciekawi, ale czy dobrze się mieszka? W betonie żyjemy, kuchnie mamy ślepe, korytarze dziwne. Ale żebym narzekała to nie, to mój dom. Zresztą wie pani, to zależy. To wszystko od człowieka zależy...

Rzuca jeszcze, że "sama zobaczę". Instruuje, która z dziewięciu klatek jest moja. To ta na samym środku Wielkiego Budynku - Katowickiej Skomasowanej Jednostki Mieszkaniowej - "Superjendostki", jednego z najciekawszych bloków w Polsce.

Jednostka w promiennym mieście

Ta historia powinna zacząć się nie dzisiaj, a w latach 40.; nie w górniczym mieście, a nad morzem; nie w Polsce, a we Francji. W Marsylii, gdzie w 1947 Le Corbusier, jeden z najważniejszych architektów XX wieku, zaczyna budować swoje "Cité radieuse" - "promienne miasto", które jednak niewiele ma wspólnego z miastem w jego dotychczasowym pojmowaniu. Nie jest bowiem układem ulic i budynków, a jednym, gigantycznym blokiem, który zrewolucjonizuje współczesne myślenie o architekturze mieszkaniowej.

Jej koncept opierał się na pięciu postulatach, sformułowanych przez architekta jeszcze w latach 20.: wolny plany, elewacje pozbawione funkcji nośnej, poziome pasy okien, parter wsparty na kolumnach, podniesiony nad poziom gruntu, płaskie dachy, umożliwiające zaaranżowanie ogrodu. Mieszkańcy mieli mieć dostęp do "światła, przestrzeni i zieleni",  a ich domy być tak funkcjonalne, by przypominały "maszyny do mieszkania". Być całkowicie odmienne od ciasnych, wilgotnych, ciemnych mieszkań, w których gnieździły się wówczas miliony Europejczyków.

Choć wszystko to Le Corbusier wymyślił przed wojną, okazja do zbudowania obiektu, który uwzględniałby wszystkie te założenia, nadarzyła się dopiero po 1945 roku, na fali powojennej odbudowy, gdy władze szukały i dotowały rozwiązania, dające nadzieję na szybkie ukojenie głodu mieszkaniowego. Stypizowana, prosta, funkcjonalna bryła zdawała się być, jeśli nie idealną, to wartą rozważenia propozycją. Opcją, która za jednym zamachem zaspokoi potrzeby kilku tysięcy ludzi.

W 1952 roku budynek był gotowy. Do użytku 1600 mieszkańców oddano 18 piętrowy blok o 137 metrach długości i 58 wysokości. W jego wnętrzu rozmieszczono 337 dwukondygnacyjnych lokali w 23 różnych wariantach. Choć były niewielkie, urządzono je wygodnie - do dziś wrażenie robią proste, funkcjonalne meble, korytarze zdobiły mozaiki i kolorowe lampki, które ułatwiały orientację. Piętro środkowe pełniło funkcję ulicy handlowej, na dachu  ulokowano basen, przestrzeń do ćwiczeń i plac zabaw. Z "wertykalnego miasta" rozciągał się widok na morze.  

Marsylski gigant był wydarzeniem na międzynarodową skalę. Wielokrotnie opisywany, pokazywany w czasopismach na całym świecie, pokazujący, że można mieszkać i w taki sposób, inspirował. Architekci szybko zaczęli tworzyć inspirowane nim obiekty, a on (czy raczej "ona", bo przecież to "jednostka"),  zaczęła być nazywana "matką wszystkich bloków". Jej ideowe i estetyczne latorośle można znaleźć na całym świecie. W pewnym stopniu każde istniejące dziś osiedle bloków jest dalekim echem marsylskiego konceptu. Zdarzają się jednak i realizacje łudząco podobne. Najsłynniejszą w Polsce jest właśnie ta, która została wzniesiona przy alei Korfantego w Katowicach.

Horyzont musi być wolny

Oczywiście mogło być inaczej. Katowice wcale nie musiały mieć Superjednostki, mogły dostać standardowe, kilkupiętrowe bloki rozsiane w centrum miasta. Żeby zrozumieć, dlaczego dostały kolosa, potrzebny jest kontekst, szybki rzut okna na panoramę stolicy Górnego Śląska.

Projekty zabudowy jego centrum powstawały od lat 50., by swój ostateczny kształt uzyskać dekadę później. Zgodnie z założeniem, osią miała być czteropasmowa Aleja Armii Czerwonej (dziś Korfantego), a po obu jej stronach powstać nowoczesne w formach i technologiach budynki, których rozmach porównywalny będzie tylko do tego, co buduje się Warszawie. Rosły więc: wieżowiec Głównego Biura Studiów i Projektów Przeróbki Węgla zwany "Separatorem", luksusowy Hotel Katowice, imponujący Spodek. Rósł i tzw. "Blok Zachód", czyli przestrzeń mieszkaniowa. Przestrzeń niezbędna, bo głód własnego M, odczuwalny w całym kraju, w przemysłowym mieście, do którego wciąż ciągnęli nowi mieszkańcy, był szczególnie dotkliwy. Za projekt tej części centrum odpowiedzialny był Mieczysław Król, który w swojej wizji widział ją niczym lecorbusierowski ideał, złożony ze słońca, przestrzeni i zieleni. Jego dominantą miała być Skomasowana Jednostka Mieszkaniowa - polski odpowiednik marsylskiego wzorca.

Złudne byłoby jednak twierdzenie, że o powstaniu największego w owym czasie bloku w Polsce zdecydowała jedynie fascynacja postulatami modernistycznego architekta. Decydujące były raczej, jak to zwykle bywa, pieniądze i polityka. Tych pierwszych nie wystarczało na budowę dostatecznej liczby mieszkań dla wszystkich chętnych, ci drudzy mówili więc, że budować należy, ale oszczędnie. Oszczędzać na liczbie lokali, materiałach, gruntach, zbrojeniach. Trzeba budować ciasno i w górę. Innego wyjścia nie ma.

Dlatego Mieczysław Król dziewięć bloków przy Korfantego łączy w jeden, gigantyczny. W ten sposób teren oszczędza, ale i uwalnia - przed wielkim blokiem będzie wielki skwer, przestrzeń relaksu, wizualnego oddechu. Jak mówił sam architekt "uwolniony horyzont".

Mało materiałów, dużo kreatywności

Rozmachowi ogółu (przypomnijmy: 18 kondygnacji, 15 pięter, 9 klatek schodowych) towarzyszy  rozmach szczegółu. Pod ziemią znajdowały się parkingi dla samochodów, na poziomie gruntu - uwolniony parter, elewacja - zdobiona mozaiką, balkony - przy każdym mieszkaniu, windy - zatrzymujące się co trzecie piętro, tak, by ich ruch był sprawny, a czas oczekiwania niedługi, dla każdego, zamiast kaloryfera, nowoczesna ściana grzewcza, dla wszystkich  - przedszkole i świetlica na ostatnim piętrze oraz trzepak na dachu. To będzie coś wyjątkowego, jednostka  może nie marsylska, ale nasza. Taka, na jaką możemy sobie pozwolić.

Władza szybko pokazuje, że pozwolić sobie możemy na niewiele. Zrezygnowano m.in. z koncepcji utworzenia w budynku przedszkola i świetlicy. Modernistyczna utopia jest skrawana po kawałeczku. Zresztą wspomniany wcześniej "rozmach" to tak naprawdę zrodzona z braków kreatywność. Jak wylicza Filip Springer w książce "Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u": skomplikowany system dźwigów stanowił remedium na brak wind, ściany grzewcze - na niedobór kaloryferów, a parking podziemny na normatyw, który dla bloku o tym rozmiarze przewidywał... cztery miejsca postojowe.

Z oszczędności powstały też kuchnie bez okien, choć akurat one były "mniejszym złem". Pierwotnie mieszkańcy mieli jadać we wspólnej stołówce.

Parada gigantów

Mieczysław Król myślał i zabijał stres. Ponoć w czasie budowy palił po kilka paczek papierosów dziennie. "Przez cały okres realizacji miałem niezłego pietra, że to wszystko posypie się jak domek z kart" - cytuje architekta Filip Springer we wspomnianej wyżej książce.

Dom z betonu nie posypał się. Przeciwnie: rósł i rósł,  aż stał się największym blokiem w Polsce.  W 1970 wprowadzili się do niego pierwsi mieszkańcy. Kiedy patrzyli na swój blok z ulicy Korfantego, osobliwy musiał on przedstawiać widok, bo tuż obok ich ukończonych mieszkań rosły kolejne. Superjednostkę oddawano etapami. Głodni mieszkań katowiczanie nie mogli czekać. Do dziś, pytani o wspomnienia z pierwszych lat przy Korfantego, mówią o wiadrach gruzu. Każdy coś budował, każdy coś przerabiał.

Superjednostka mieszkaniowym liderem była krótko. W 1973 do użytku zostaje oddany Gdański Falowiec (800 metrów), a w całym kraju rosły kolejne kolosy:  warszawski Jamnik, zwany też tasiemcem (długość: 508 metrów), poznańska Deska (435 metrów). Były też kolejne Falowce: poznański (400m) i kilka łódzkich (każdy po 200m). Był i stołeczny Przyczółek Grochowski zwany Pekinem, prawdziwy olbrzym autorstwa Zofii i Oskara Hansenów, którego załamana linia ciągnie się przez 1,5 kilometra. Był wreszcie wrocławski Mrówkowiec na tle swych kolegów wyjątkowo skromny, bo mierzący zaledwie 235 metrów.

Nazwa tego ostatniego jest dość znacząca i oddaje to, co cześć przechodniów i mieszkańców myślała o megablokach. Mrówkowce, termitiery, kolosy, molochy. Czy w nich w ogóle da się żyć?

Oszczędzanie na komforcie

Superjednostka pierwsze wrażenie robi super. Czysto, jasno, przy wejściu do każdej klatki stanowisko ochrony, obok niego - długie rzędy skrzynek pocztowych. W windzie pierwsze zdziwienie: na panelu numery pięter: 0, 2, 5, 8, 11, 14. Niby wiadomo dlaczego, ale widok dezorientuje. A potem spacer 150 metrowym korytarzem, naprzemienny widok drzwi i schodów, wymalowane na ścianach od szablonu numery: 8 piętro, 10 piętro, 14 piętro, klatka: 24, 26, 32. Wartości i odległości lokatorom standardowych budynków nieznane. Kolory ścian pastelowo-higieniczne, światło jarzeniówek przemysłowe. Spacer ciągnącym się przez cały blok 150 metrowym korytarzem zaczynam z ciekawością, a kończę z niepokojem. Jest mi tu dziwnie. Zastanawiam się czy to ja, czy ten niezwykły budynek.

Anna Syska, historyczka i popularyzatorka architektury, pytana o to, czy w jej opinii Superjednostka jest udaną realizacją, chwali lokalizację, rozciągający się z mieszkań spektakularny widok na miasto i proporcje. A potem wylicza bolączki. ­ - Dostrzegam uciążliwości wynikające z metrażu. W bloku mieszkały kilkuosobowe rodziny, dla których życie na 37 czy 47 metrach kwadratowych na pewno nie było łatwe. Wymagało sporej dyscypliny, choćby tej związanej z utrzymaniem porządku - wyjaśnia.  - Myślę też o oszczędnościach poczynionych kosztem komfortu mieszkańców. Czy jeśli już montujemy widny, to nie mogłyby one zatrzymywać się na każdym piętrze? Albo czy balkony, dziś ledwo pozwalające na postawienie doniczki i krzesełka, nie mogłyby być szersze, a tym samym stwarzać przestrzeń do wypoczynku? Wystarczyłoby wprowadzić kilka zmian, żeby ten świetnie zlokalizowany budynek był bardziej przyjazny dla ludzi, którzy spędzają w nim życie.

Pytanie "czy w mrówkowcu da się żyć?" to w szerszym kontekście pytanie o to, w jakich  strukturach człowiek czuje się dobrze. Z badań wynika, że w zielonych, z niską zabudową, układem zachęcającym do interakcji. Preferujemy również miejsca, które uznajemy za bezpieczne (np. dające się objąć wzrokiem) i zindywidualizowane. Chciałoby się powiedzieć: wolimy przestrzenie inne niż te, dla których wzorem jest Jednostka Marsylska. - Długie korytarze, labirynty przejść, anonimowe klatki schodowe - do takich przestrzeni pasuje mi określenie "niemiejsca", opisujące obszary, które nie posiadają wyraźnej  tożsamości i przynależności. Jeśli takie "niemiejsce" jest jednocześnie miejscem zamieszkania, w człowieku mogą budzić się bardzo przykre uczucia, w dłuższej perspektywie negatywnie wpływające na jakość życia - wyjaśnia Małgorzata Osowiecka-Szczygieł, psycholożka z Uniwersytetu SWPS.

Jednocześnie ekspertka zaznacza, że opisane przez nią negatywne oddziaływanie to tylko jeden ze scenariuszy obcowania z megablokiem.  Niekoniecznie najpopularniejszy. - Byłabym daleka od zero-jedynkowego kategoryzowania takich przestrzeni. Zamiast generalizować, lepiej spojrzeć na to, jacy mieszkańcy tam żyją - wyjaśnia.  -  Jeśli ktoś wprowadził się do wielkiego bloku prosto z domu z ogrodem, a dodatkowo jest introwertykiem lubiącym przestrzeń i naturę, to owszem, może czuć się wyizolowany czy przytłoczony. Jeśli jednak ktoś urodził się w takim lub podobnym bloku, jest ekstrawertykiem i lubi miejskość,  będzie traktował taką przestrzeń raczej z sentymentem czy sympatią. Tutaj nie ma ani dobrej ani jednoznacznej odpowiedzi. Pewnie i wśród mieszkańców trudno o jednoznaczne oceny.

Zaparzyć kawę i popatrzeć na Spodek

Świętowanie czwartego czerwca w Polsce niezbyt się przyjęło. Niby każdy wie, że to rocznica wolnych wyborów, ale żeby jakoś szczególnie ten dzień celebrować? No, chyba że ktoś ma dodatkowy powód. Dominik Tokarski powody ma aż dwa: 4 czerwca o godzinie 9 odebrał klucze do swojego lokalu, kultowego dziś baru "Kato". Godzinę później poszedł po drugi komplet: do mieszkania na 15 piętrze Superjednostki. Miłości od pierwszego wejrzenia.

- Doskonale wiedziałem, dokąd się wprowadzam.  Koleżanka miała mieszkanie kilka pięter niżej, bywałem u niej, znałem więc rozkład mieszkań, metraż, wiedziałem o ślepych kuchniach i ścianach grzewczych. Dla mnie wszystkie te elementy były w porządku - opowiada.  -  A kiedy pierwszy raz  wszedłem do lokalu, który później stał się moim domem, i zobaczyłem widok na Katowice z 15 piętra wiedziałem już, że to tutaj chcę mieszkać.

Przykrych niespodzianek nie było. - Znam i rozumiem argumenty tych, którzy krytykują rozwiązania zastosowane w Superjednostce. Wiem, że "wybiórcza winda" to problem dla rodziców z wózkami i seniorów, znam nawet ludzi, którzy przez to rozwiązanie stali się więźniami własnych mieszkań. Znam argumenty o anonimowości. Słyszałem, że ściana grzewcza jest kłopotliwa, bo uniemożliwia przyklejanie tapet.  Wszystko jednak zależy od potrzeb danego człowieka, a moje Superjednostka w pełni zaspokaja  - tłumaczy.  - Winda, pomijając część pięter, błyskawicznie wywozi mnie na najwyższą kondygnację. Anonimowość? Myślę, że nie większa niż na zwykłym osiedlu.  A ściana grzewcza kojarzy mi się z piecem kaflowym w rodzinnym domu. Kiedy zimą opieram się o nią plecami i piję kawę patrząc na Spodek czuję, że jestem szczęśliwy.

O szczęściu, a przynajmniej o zadowoleniu, Dominik słyszy też od mieszkańców. Zapytani o pierwsze lata w Superjednostce wspominają zimy, podczas których dozorca wylewał wodę w przestrzeni pod blokiem, organizując dzieciom lodowisko. Mówią o 150-metrowych korytarzach, wykorzystywanych przez urwisów  jako place zabaw i o płatanych sąsiadom figlach (zapukać do drzwi,  schować się na półpiętrze i obserwować zirytowaną minę lokatora). O fetowanych wspólnie z sąsiadami chrzcinach, komuniach, ślubach.

Tyle przeszłość, a dziś? 15 lat mieszkania do dość, by zaobserwować, jak z biegiem czasu zmienia się blok i jego postrzeganie. Są zmiany smutne i nieuniknione: na cztery sąsiednie mieszkania w jego klatce trzy nie mają już dawnych lokatorów, na parterze często wisi klepsydra. Kiedyś ruchliwe korytarze pustoszeją albo zapełniają się coraz to nowymi twarzami - świetna lokalizacja to magnes dla krótkoterminowych najmów.  Są remonty, nie zawsze służące obiektowi. W toku renowacji Superjednostka utraciła mozaikowe dekoracje, szklane elementy na balkonach; drewniane okna w naturalnym kolorze zamieniono zaś na białe, plastikowe.

Są jednak i pozytywy. Po latach krytyki i złośliwości blok znów zaczyna być pozytywnie postrzegany.  Ba, modny nawet. - Sesję pod Superjednostką widzę codziennie: a to w przechodku, a to pod wspornikami, kilka razy zdjęcia były robione nawet w moim mieszkaniu. Bardzo instagramowe miejsce ten nasz blok - mówi Dominik Tokarski. - Popularność widać też po cenach mieszkań. Dziś za lokal w Superjednostce trzeba sporo zapłacić, a mimo tego większość sprzedaje się już pierwszego dnia po wystawieniu ogłoszenia.

Rosnąca popularność ma jeszcze jeden skutek - blok staje się tematem nie tylko architektonicznych dyskusji, ale i dzieł sztuki.  

Dom z innego porządku

Kiedy byłam dzieckiem, często śniłam jeden sen. Wróciłam z wakacji. Z bagażem w ręce wchodzę po schodach, lada chwila powinnam być w swoim mieszkaniu. Jednak stopnie nie chcą się skończyć, zakręcają, zmieniają bieg, wracają do punktu wyjścia.

Przypinam sobie o tym śnie dwa razy. Raz, gdy ciągnę walizkę przez korytarz Superjednostki. Drugi, gdy oglądam "Superjednostkę", dokument Teresy Czepiec o katowickim gigancie. Dwudziestominutowy film, w którym udało się pokazać to, co pozornie nie do zobrazowania: specyficzną, lekko oniryczną atmosferę domu dla trzech tysięcy ludzi. - Ten budynek jest jak z innego porządku, ma w sobie sporą dozę niepokoju, którego źródłem jest nie tylko przestrzeń, ale również rozchodzące się w niej dźwięki: trzaski drzwi, kroki, skrzypienia wind - mówi reżyserka. - W dokumencie przekładam ten język architektury na język filmu.

Kamera twórców "Superjednostki" zagląda w miejsca na co dzień niedostępne. Do korytarzy technicznych, gardeł zsypów, szybów wind, służbowych pomieszczeń. Pokazuje trzewia budynku, to, jak Superjendostka pracuje, mocuje się ze swoim ogromem, brzmi, żyje. - Postawiałam sobie cel: zrobić dokument o maszynie do mieszkania i żyjących w niej ludziach. Zmierzyć się z przekładaniem języka architektury na język filmu - opowiada Teresa Czepiec.

Jednak i mieszkańcy w filmie się pojawiają. Głaszczą koty, rozkładają na stołach gazety, wkładają śmieci do zsypów,  naciskają guziki wind, stawiają pasjansa. Każdy w swoim mieszkaniu, w swoich myślach,  jak pasażer odbywający daleką podróż w kajucie wielkiego statku. - Koncept dokumentu, zakładający koncentrację na budynku, sprawiał, że nasze rozmowy z mieszkańcami skupione były na poszukiwaniu  jego  wyjątkowości. Jednak bohaterowie, których portretowałam chwalili sobie życie w wielkim bloku. - opowiada reżyserka.  - Może była w tym pewna doza kurtuazji, ale wydaje mi się, że w większości mówili szczerze. Ja sama mieszkałam tam z ekipą przez dwa tygodnie i mieszkało nam się dobrze.

Teresa Czepiec nie jest jedyną, która twórczo przetworzyła koncept megabloku. W 2011 roku dwie artystki, Małgorzata Orzechowska i Katarzyna Jendrośka, zaprezentowały gigantyczne kolaże złożone ze zdjęć Superjednostki. W tym samym roku, również przy udziale Katarzyny Jendrośki, balkony bloku porósł SuperOgród, zmieniając jej fasadę w zieloną kurtynę.

Artystycznych kreacji na swój temat doczekały się i inne megabloki: gdański Falowiec ma książkę (Monika Milewska "Latawiec z betonu"), warszawski Jamnik -  mural. Są i niezliczone plakaty, kubki, kolekcjonerskie zdjęcia,  są nawet wycinanki - książkę z papierowymi modelami ikonicznych bloków z PRL wydała kilka lat temu Zupa Grafika. Każdy może wyciąć z albumu maleńką Superjednostkę, złożyć i postawić na parapecie okna.

Drogi-tani pomysł?

Megabloki się nie przyjęły. Mimo zainteresowania towarzyszącego ich budowie i względnie pozytywnych opinii mieszkańców, nigdy nie stały się powszechnym rozwiązaniem. Przegrały z ideą osiedla złożonego z niewielkich, rozproszonych budynków, na zawsze pozostając tym, czym były od początku - architektoniczna ciekawostką.

Prawdopodobnie zdecydowały o tym po połowie: opinia i ekonomia. Tą pierwszą megabloki miały złą -  choć zdaniem mieszkańców funkcjonowały dobrze, w ogólnej opinii szybko zaczęły kojarzyć się źle: z masowością, anonimowością, nieludzką skalą.

Ekonomiczny rachunek szybko zaś wykazał, że "superblok" tani jest tylko z pozoru. To, co udaje się zaoszczędzić na gruntach, ich zbrojeniu i części materiałów, wydawane jest na wymuszane przez skalę rozwiązania inżynieryjne (choćby na niedające się wyeliminować windy) i nietypowość, bo, w przeciwieństwie do małych struktur, gigantyczny blok nie daje się łatwo powielać w dowolnych lokalizacjach. Każdorazowo trzeba go dostosowywać, niejako wymyślać na nowo, a taka oryginalność kosztuje.

Ostatnią pozycją na liście kosztów jest wykończenie i urządzenie przestrzeni wspólnych. W założeniu bogatsze, staranniejsze niż w standardowym bloku tak, by rekompensować mieszkańcom potencjalne niedogodności masowości. Efekt? Dość powiedzieć, że Marsylski kolos, zamiast planowanego roku rósł lat pięć, ośmiokrotnie przekraczając przeznaczony na budowę budżet. Polskie giganty zaś nigdy w pełni nie osiągnęły  zaplanowanej przez architektów formy. W ramach oszczędności Falowiec stracił ogród na dachu, Jamnik pawilony usługowe, Pekin wózeczki, którymi mieszkańcy mieli podwozić zakupy wprost pod drzwi mieszkań.

Opowieść o wznoszonych pół wieku temu gigantycznych obiektach, mających stać się domem dostępnym dla każdego, wydaje się więc być zamkniętym rozdziałem. Może jednak, w poszukiwaniu rozwiązań dzisiejszych problemów mieszkaniowych, warto do niego wrócić? Dzięki nowym technologiom  może udałoby się obniżyć koszty, a superbloki stałyby się wygodną alternatywą dla szeregówek na rozlanych przedmieściach, monofunkcyjnych osiedli, czy złożonych z mikrokawalerek apartamentowców?  - Gdyby ktoś zagwarantował, że dziś, tak samo, jak przed pięćdziesięcioma laty, megastrukturom będzie towarzyszyła zieleń, rozległe tereny rekreacyjne, place zabaw i usługi, byłabym skłonna powiedzieć, że tak, jest to koncept, który warto ponownie rozważyć - komentuje Anna Syska.  - Jednak dzisiejsza technika, prawo budowlane, a także mentalność, pozwalają na wznoszenie zupełnie innych struktur.  

Jakie to struktury, nietrudno zauważyć. Ekstremalnie dogęszczone, zmieniające w przestrzeń użytkową każdy dostępny metr,  przy jednoczesnej ignorancji dla potrzeb i komfortu mieszkańców. Oszczędzające na tym, co ważne, w zamian dając atrapy prestiżu. Przestrzenie zagęszczone nie mniej niż wzorowane na Jednostce Marsylskiej bloki, ale pozbawione oddechu, zieleni, słońca, sąsiedztwa punktów usługowych i terenów rekreacyjnych. Zmieniające dawny ideał w dystopijną przestrzeń.

***

O cyklu "Zamieszkanie": 

Mieszka nam się źle. Kto wynajmuje - narzeka na czynsz. Kto kupił - na niepewność (bo czy uda się spłacić) i warunki kredytu. Kto żyje w nowym budownictwie - na niedoróbki, kto w starym -  na zużycie budynku. Wszystkim doskwiera niedobór przestrzeni, niefunkcjonalne układy lokali, niedostatek światła. Często nie podoba nam się też to, co poza domem - betonowa, nieprzyjazna, niedostosowane do potrzeb większości przestrzeń publiczna. Czujemy, że dobre, czyli komfortowe, estetyczne i higieniczne miejsce do życia staje się czymś coraz mniej osiągalnym, dostępnym tylko dla osób o najwyższych dochodach. 

Dlaczego tak jest? Czy to przepisy, czy brak naszej zaradności czy może praktyki graczy rynku mieszkaniowego sprawiają, że tak trudno zaspokoić potrzeby mieszkaniowe? Jak wyglądają prognozy na przyszłość? A może inspiracji należy poszukać za granicą lub w praktykach z przeszłości?

"Zamieszkanie"  - autorski cykl realizowany przez Aleksandrę Suławę, to seria wywiadów, reportaży i felietonów, w których autorka wraz z zaproszonymi ekspertami, poszukuje odpowiedzi na te pytania.

O autorce:

Aleksandra Suława - absolwentka historii sztuki oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Z Interią związana od 2020 roku, obecnie team leaderka redakcji lifestyle. Za swoje teksty otrzymała nagrodę Kryształowe Pióro oraz nominacje do nagród Grand Press i Nagrody Dziennikarzy Małopolski. Od dawna interesuje się architekturą i urbanistyką, zwłaszcza w ich społecznym ujęciu. Lubi przyglądać się przestrzeni i temu, w jaki sposób wpływa ona na życie jej użytkowników. Wierzy, że dobrze zaprojektowane mieszkanie, dzielnica, miasto mogą w znaczącym stopniu przyczynić się do poprawy niemal wszystkich obszarów życia od samopoczucia, przez relacje społeczne po sytuację zawodową.  W realizowanym w serwisach Kobieta oraz Styl cyklu "Zamieszkanie" wskazuje warte naśladowania przykłady i przestrzega przed praktykami, których lepiej unikać.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: architektura | osiedle | Katowice
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama