Ziemia pięknie pachnie deszczem

Ojciec leśnik z powołania. Dzieciństwo w Afryce: łapanie motyli, połów wielkich muszli, raj. Ale też ciągłe przeprowadzki, zmiany szkoły. Jak to wpływa na życie? Wystarczy zobaczyć program "Nowa Maja w ogrodzie". Prawie 700 odcinków. Dla Mai Popielarskiej ogród to kraina czarów, gdzie wszystko rośnie pod jej ręką. Oprócz ogrodu ważny jest dom, w nim trzech mężczyzn jej życia. Bo gdy długo było się w podróży, w końcu trzeba zapuścić korzenie.

Gdy wróciłam do Polski, wydała mi się smutna. PRL pozbawił nas poczucia estetyki. Dlatego uczę synów dbać o otoczenie. Piękno jest na miejscu, nie trzeba go szukać - mówi Maja Popielarska
Gdy wróciłam do Polski, wydała mi się smutna. PRL pozbawił nas poczucia estetyki. Dlatego uczę synów dbać o otoczenie. Piękno jest na miejscu, nie trzeba go szukać - mówi Maja PopielarskaOlga MajrowskaTwój Styl

Zieleń jest kolorem tego sezonu, a w modzie mnóstwo motywów kwiatowych. Gdyby miała pani zaprojektować dla siebie sukienkę, co by na niej było?

Maja Popielarska: - Oj, to trudne, może liście paproci, jakieś pnącza, dzwonki, bo są fioletowe, a to mój ulubiony kolor. Ale to nie jest skończony projekt, bo ja naprawdę lubię wiele roślin.

W taki dzień jak dziś, gdy świeci słońce, pani wstaje i...

- Wychodzę do ogrodu. Mieszkamy w domu pod Warszawą, mamy nieduży, ale ładny ogród. Obchodzę go, przyglądam się roślinom, sprawdzam, co się zmieniło od wczoraj. Potem śniadanie z rodziną i start w nowy dzień. Kuba, starszy syn, sam szykuje się do szkoły, my z Jasiem lecimy do przedszkola, mąż Jasiek i ja ruszamy do pracy. Zwyczajnie. To jest lepsza wersja poranka. Bywają dni, kiedy muszę wyjechać rano na zdjęcia. Zostawić ich, kiedy śpią. To trudne. Rodzina, którą stworzyliśmy z Jaśkiem, jest dla mnie teraz najważniejsza.

Słyszę w głosie, że sztuka łączenia ról to nie jest pani specjalność?

- Nie. Szczerze mówiąc, jestem trzęsącą się galaretką, złożoną z wyrzutów sumienia. Mam dużo pracy, kocham ją, ale jest też świadomość, że cierpi na tym rodzina. Nie znam sposobu, żeby sprawiedliwie połączyć obowiązki. Po powrocie do domu staram się nadrobić brak czasu z bliskimi, tylko że życie domaga się: zrób pranie, zakupy, posprzątaj, zmień pościel. I jeszcze dzwoni komórka. Gdzieś trzeba odpuścić, ale ponieważ zawsze byłam ambitnym prymusem, trudno mi to idzie. Robię postępy tylko dlatego, że jest obok mądry mężczyzna.

Jesteście parą z kilkunastoletnim stażem. Dzięki czemu?

- Po prostu lubimy ze sobą być. Widzi pani, Jasiek ma dzisiaj wolny dzień, ale przyjechał tu ze mną, usiadł tam niedaleko, czyta książkę. Mógłby czytać w domu, ale wolał mi towarzyszyć. Śmiejemy się, że nawet do sklepu po śrubki jeździmy razem. Dużo rozmawiamy, mamy masę wspólnych tematów. Oglądamy razem seriale, czasem do drugiej w nocy. Ostatnio "House of Cards", "The Bridge", na zmianę z "Wersalem. Prawem krwi". No i wychowujemy szesnastolatka i sześciolatka, to też nasza pasja, więc się zdarza, że w piątki wynajdujemy film, który możemy oglądać we czwórkę. Przytulamy się, pijemy herbatę, śmiejemy. Mnie więcej do szczęścia nie trzeba.

Jaś junior urodził się dziesięć lat po Kubie. Pani była przed czterdziestką, to późne macierzyństwo. Nie miała pani obaw?

- Jasne, że miałam. Różne rzeczy słyszałam od koleżanek - że to za duża różnica wieku, że już mam mniej sił. Złe scenariusze się nie spełniły. Chłopcy się dogadują, mają coraz więcej wspólnych spraw. Kuba uczy Jaśka grać w planszówki, wdrapywać się na drzewa. Lubię patrzeć, jak nakrywają razem do stołu. Jaś uczy się, gdzie kładzie się nóż, gdzie widelec. Spotkanie przy stole jest dla mnie najważniejszym momentem dnia. Lubię gotować, wolę mieć czas na obranie ziemniaków niż na wysyłanie zdjęć na Instagram. Moja mama przywiązywała wielką wagę do wspólnych posiłków. Dla mnie to też świętość. Podobnie jak rozmowy z dziećmi. Ja często słyszałam od rodziców: "Jakie ty możesz mieć kłopoty, masz co jeść, w co się ubrać, chodzisz do szkoły, to o co się martwić?". A przecież dla małego Jaśka popsuty samochodzik może być dramatem, staram się tego nie bagatelizować. Starszy syn też przychodzi do mnie z kłopotami.

Pani mężczyzn też pasjonuje ogrodnictwo?

- W tej sprawie towarzystwo podzielone jest na sekcje. Sekcja najmłodsza, czyli Jasiek, ogród dopiero odkrywa. Siejemy razem roszponkę, szpinak, a kiedy kiełki wychodzą z ziemi, synek ma satysfakcję. Uczy się też nie dotykać, a już broń Boże, nie zjadać trujących owoców cisu czy kwiatów wawrzynka wilczełyko. Dla Kuby ogród to raczej miejsce, gdzie można pograć w piłę, chodzić po linie zawieszonej między drzewami. Mąż też na szczęście ogrodnictwa nie unika. Nie dlatego, że jest zmuszany do koszenia trawnika, tylko z serca. Szczególnie fascynują go... dżdżownice w kompostowniku. Obserwuje ich życie i potem dyskutujemy o tym przy kolacji. Serio. Do tych rozmów często włączają się chłopcy. Chyba jesteśmy fajną rodziną.

To samo może pani powiedzieć o sobie i rodzicach?

- Miałam ciepły dom. Tata pracował, mama organizowała nasze życie. Rodzice są z Warszawy, po SGGW wyjechali, tata dostał pracę w Wielkopolsce i tam przyszłam na świat. Potem podróżowaliśmy. Sześć razy zmieniłam podstawówkę. Tata był leśnikiem, takim z krwi i kości. Lubił chodzić w mundurze. Mama miała dyplom zootechnika, ale pracowała w zawodzie krótko, nie nadawała się. Była raczej uzdolniona manualnie, przez rok uczyła się w Zakopanem w szkole sztuk pięknych imienia Antoniego Kenara. Haftowała, robiła na drutach swetry, koce. A kiedy miałam pięć lat, wyjechaliśmy z rodzicami do Ghany, potem Liberii. Tata dostał tam pracę, jako leśnik. Spędziłam w Afryce prawie cztery lata.

Wyjazd do Afryki nie przerósł dziewczynki?

- To była po prostu kolejna przeprowadzka. W Ghanie chodziłam do angielskiego przedszkola. Szybko nauczyłam się języka i to zaskoczyło rodziców, bo wcześniej, gdy chcieli ukryć przede mną temat, rozmawiali po angielsku. Aż pewnego dnia włączyłam się do konwersacji i to był koniec tajemnic. Kiedy odchodziłam z przedszkola, dostałam na pożegnanie bukiet z kwiatów kaktusów, trzeba było pęsetą wyciągać mi kolce z palców.

W tym wieku zapamiętuje się niewiele...

- Z Liberii pamiętam biedę. Gdy tam lecieliśmy, ukradziono nam bagaż, wszystkie ubrania. Zamieszkaliśmy w portowym miasteczku, w którym mało co można było kupić. Całe tygodnie człapałam w trampkach numer 36, a nogę miałam chyba 29. Szkoła była bez okien i drzwi, na podłodze beton, ale lubiłam ją. Byłam jedyną białą, miałam jasne, proste włosy, więc stanowiłam atrakcję. Potem w Liberii mieszkaliśmy w kilku miejscach - nad morzem, ale i w środku buszu, w osiedlu dla Europejczyków. Kiedyś miejscowe dzieciaki zabrały nas nad rozlewisko rzeki, żebyśmy zobaczyli wylęg motyli. Niezwykłe przeżycie: tysiące kolorowych owadów, całe chmary... Były też wyprawy po diamenty, których szukaliśmy na trzęsawiskach. Szkoda, że nie znaleźliśmy.

Rodzice o tym wiedzieli?

- Skąd! Nie pozwoliliby jeść owoców prosto z drzewa, a tak pierwszy raz zjadłam guawę. Mama była ostrożna, dokładnie prasowała bieliznę, żeby zabić zarazki. Bo tam wszędzie coś czyhało. Pamiętam zieloną mambę, węża, który wypełzł z szafki z książkami w klasie. Zdarzały się w domu tarantule, a raz zatkał się odpływ wanny i okazało się, że zaklinowała się tam kobra. Dla dzieciaka to były fantastyczne przeżycia. Pamiętam, jak chodziłam z mamą na plażę zbierać muszle. I to jakie. Kiedy już jako nastolatka pojechałam nad Bałtyk, byłam zawiedziona, że jest taki smutny. W Afryce znajdowałam rozgwiazdy, fragmenty koralowców. Siedziałam na piachu i czekałam na przypływ. Fala rozrzucała muszle i odchodziła, a ja wybierałam najpiękniejsze. Niestety, Liberia przełomu lat 70. i 80. rządzona przez dyktatora Charlesa Taylora, stała się miejscem niebezpiecznym. Rodzice zostali w Afryce jeszcze dwa lata, ja wylądowałam w Warszawie na Ursynowie, u siostry mamy.

Trudno było się zaadaptować do szarej rzeczywistości?

- Poszłam do drugiej klasy podstawówki. Dobrze to wspominam. Ursynów, wtedy w budowie, był pełen kałuż i świetnych terenów do zabawy. No, ale bardzo brakowało mi rodziców. Pisałam listy i długo czekałam na odpowiedź. A gdy wrócili do Warszawy, znów razem ruszyliśmy w drogę, pod Piłę, a potem jeszcze dalej.

Takie tułacze życie wpływa jakoś na psychikę dziecka?

- Najtrudniejsze są zmiany szkoły, kolegów. Zawsze to przeżywałam, bałam się. Ale trzeba było wytrzymać, bez dyskusji. W sumie myślę, że to mnie hartowało. Dzisiaj nie boję się zmian, byle mieć blisko rodzinę. A my, niestety, krótko byliśmy rodziną w komplecie.

Mama zginęła w wypadku samochodowym.

- Byłam wtedy tuż przed klasą maturalną. Nie lubię o tym mówić. To kolec w sercu, który zawsze będzie powodował ból. Z taką stratą nie da się pogodzić, w każdym wieku ma ona inny wymiar. Wtedy jako dziewczyna potrzebowałam mamy, która by mnie wspierała. Teraz czuję, że wspaniale byłoby mieć w niej przyjaciółkę, z którą można dorośle porozmawiać. No i babcię dla swoich dzieci. Ale myślę, że mama widzi mnie i się mną opiekuje. Czuję się czasem jakby podwiązana do niewidzialnych niteczek, którymi ona steruje. I dużo mi po niej zostało. Z wykształcenia jestem inżynierem, ale odziedziczyłam po mamie umiłowanie estetyki, wrażliwość na ludzi. Zajmuję się przyrodą, ale też człowiekiem, który z przyrodą współistnieje.

Ma pani szczęście łączyć pasję z pracą. Program "Nowa Maja w ogrodzie" jest popularny. Czy to znaczy, że Polacy po latach życia w szarych osiedlach pokochali ogrody?

- Tak, z przyjemnością to obserwuję. Myślę, że to też symbol zmian po roku ’89. Powrót do dobrej przeszłości. Przed wojną mieliśmy świetny przyrodników i architektów krajobrazu - Franciszek Krzywda-Polkowski, twórca Żelazowej Woli, Franciszek Szanior, założyciel parku Skaryszewskiego. Czego nie zniszczyła wojna, wykończył PRL, pozbawił nas wrażliwości na piękno, poczucia estetyki. Betonowe płyty, wyasfaltowane podwórka, niszczona stara architektura, przekonanie, że wszystko jest wszystkich, czyli na dobrą sprawę niczyje. Uczę dzieci, że trzeba dbać o swoje i cudze, szanować otoczenie, pokazuję, że wtedy przyjemniej się mieszka. Nie trzeba szukać, piękno ma się na miejscu.

Ale to w tych czasach rośliny wyprowadziły się z domów. Nasze babcie i mamy miały w pokojach kwietniki. Dlaczego zniknęły?

- Stały się niemodne. Rośliny podlegają modzie, podobnie jak ubrania. Ale te duże, spektakularne, np. monstery i palmy, wracają. Nie obstawiamy kwiatami parapetów, ale w widocznych miejscach umieszczamy "rośliny architektoniczne", które są samodzielnym elementem wystroju. I nawet w tej kawiarni, proszę popatrzeć, ta doniczka na stole.

Piękna rzeżucha...

- To nie jest rzeżucha. To "chłopięca główka", czyli soleirolia... aż chce się pogłaskać

Jestem ciekawa, dlaczego niektórym ludziom rośliny się udają, a innym nie? Ja nigdy nie wyhodowałam ładnych surfinii, mój mąż tak. Na tym samym tarasie.

- To jest kwestia wiary. Jak z pieczeniem ciasta. Ja jestem przekonana, że nie potrafię zrobić ciasta drożdżowego. Umiem gotować i piec, ale drożdżowe mi nie wychodzi. Im bardziej się staram, tym jest gorsze. Tak samo z roślinami. Pani nie wierzy i może...

...one to czują? Możliwe, że rośliny mają "sekretne życie", "duchowość"?

- Niektórzy twierdzą, że tak, że rośliny mogą się między sobą porozumiewać, mieć sympatie i antypatie. Koleżanka opowiadała, że jej miłorząb i jabłonka się nie lubią, odsuwają od siebie gałęzie. Znam ludzi, którzy rozmawiają z kwiatami i pomidorami, sądząc, że one od tego lepiej rosną. Ja tego nie robię, chłonę przyrodę w milczeniu, wolę jej słuchać.

Ogród jest pani azylem?

- Każdy z nas ma swoje potrzeby związane z ogrodem. Można założyć go po to, żeby cieszyć się widokiem. Ale także po to, by wzbogacić siebie. Taka chęć pojawia się u dojrzałego ogrodnika. Potrzeba obserwowania zjawisk - w ciągu dnia ewoluują kolory, co zależy od światła, od tego, czy w powietrzu jest wilgoć. Zapachy zmieniają się w zależności od pory dnia, temperatury. Na tym polega magia ogrodu. Tylko trzeba w sobie wyrobić wrażliwość. Dziesięć lat temu ogród ciekawił mnie inaczej, a ostatnio ganiałam za trzmielem, który przysiadał na kwiatach, nie świeżych, tylko starszych, przywiędłych. Wygryzał w nich dziurę, brał resztki nektaru i odlatywał.

Ma pani w ogrodzie ulubione miejsca, rośliny faworytów?

- Najbardziej lubię półcień. Sadzę tam paprocie, orliki, miodunki. Uwielbiam kiedy "śnieży" mirabelka i kwitnie tarnina. Kocham hortensje ogrodowe, ale i te mniej znane, skromniejsze miękkowłose, z liśćmi pokrytymi futerkiem.

Obcowanie z roślinami to przyjemność zmysłowa?

- Tak. Lubię dotykać, rozcierać liście w palcach. Przepadam za zapachem i konsystencją ziemi po deszczu. Biorę do ręki dżdżownice. Tak planuję ogród, żeby cały czas mieć coś do wąchania. Wczesną wiosną kwitną oczary, po nich kaliny, jaśminowce i bzy, wiciokrzewy, które posadziłam przy ścieżkach, żeby cieszyć się ich aromatem po drodze do domu. No i oczywiście róże.

Czy zdarzyło się, że roślina czymś panią zaskoczyła?

- Niedawno zauroczył mnie klerodendron. Nie powiem, jak słodkie myśli roją się w głowie, kiedy wącha się jego kwiaty. Ale wystarczy zbliżyć do nosa liść... - przechodzi ochota na wszystko. Śmierdzi! Zaskakuje mnie też wykorzystanie roślin. W Anglii obserwowałam przycinanie krzewów cisu, bardzo tam popularnych. Cała roślina jest trująca, tymczasem okazało się, że zebrane pędy jechały do fabryki leków, gdzie używa się ich przy produkcji specyfiku pomocnego w leczeniu raka piersi. Zdarzają się też zaskoczenia osobiste. Kiedyś nagle "odkodowałam" pewien zapach, zwykłą bazylię. Wiedziałam, że już ją kiedyś spotkałam. Przypomniałam sobie, że olbrzymi krzew rósł przed domem w Afryce.

Czy jako ogrodniczka popełnia pani błędy?

- Bywam wściekła, że czasem coś mi się nie udaje albo wyrasta bez mojej zgody. Ale przynajmniej staram się nie psuć ogrodu. A o to łatwo. Na przykład plastikowymi krzesłami, pergolami, płotkami. Plastik przeszkadza mi w ogrodzie bardziej niż miszmasz, łączenie wszystkiego ze wszystkim. Bo my mamy skłonność do mieszania. Lubimy kontrastujące ze sobą kolory, a przecież je trzeba umieć odpowiednio zestawić.

Może jesteśmy usprawiedliwieni? Chcemy, żeby było kolorowo i bogato, bo musimy odreagować szarość. A może zwyczajnie tęsknimy do dzieciństwa na wsi?

- Na pewno tak. Dzisiejsi właściciele ogrodów to często ludzie, którzy jako dzieci jeździli na wakacje na wieś. Zostało im wspomnienie pól, na których zboże przetykały maki, chabry i kąkole. Smak zielonych śliwek i niedojrzałego agrestu zrywanego cichcem z krzaków. Obrazy malw, floksów, piwonii, nasturcji w ogrodzie. Za tym się tęskni. I może faktycznie ta tęsknota przenosi się do współczesnych ogrodów. Ale chyba warto z czasem przejść na wyższy etap. Zakładając ogród, stworzyć ciekawą, spójną całość.

Ogród może zdradzać nasz charakter, styl?

- Od wieków ogrody mówią o właścicielach, a nawet o filozofii całych epok. Najlepiej było to widać w baroku. Ogrody w Wersalu powstały, by mówić o królu: jestem największy. Wszystko tu mnie słucha. Ma być ogromne, piękne i rosnąć tak, jak ja sobie zażyczę.

"Nowa Maja w ogrodzie" ma już niemal 700 odcinków. Jest pani prezenterką, która nie kojarzy się ze "ścianką", tylko z popularnym programem. Skąd się pani wzięła w telewizji?

- To był wakacyjny kaprys 20 lat temu. Przeczytałam w gazecie ogłoszenie, że RTL7 szuka prezenterów. Nabór odbywał się na uniwerku, poszłam z przyjaciółką. Był sierpień, ale deszczowy dzień, wzięłam parasol. Weszłam z tym parasolem i podobno komisja uznała, że choć nie szukali nikogo do pogody, to... go mają. Najpierw były prognozy, potem biegałam z mikrofonem jako reporter, ale byłam zbyt fiu-bździu na poważną dziennikarską pracę. Zostałam jednak zauważona. Przyszła propozycja z TVN-u.

Pogodynka, a po jakimś czasie autorka własnego programu. Taki był plan?

- Nie miałam planu. Ja przyjmuję to, co przynosi życie. Wszystko wymyślił Mariusz Walter. Stał w korytarzu naszego starego studia i zapytał: "Nie znasz kogoś, kto by mógł zrobić program o ogrodach?". Podpuszczał mnie, bo i tak wyszło na to, że gospodynią zostanę ja. A potem spotkałyśmy się z Anią Słomczyńską, z którą powstał pierwszy odcinek, i tak jest do dziś.

Umiałaby pani teraz robić coś innego?

- Interesuje mnie projektowanie wnętrz, chciałabym też nauczyć się szyć. Mówiłam, że nie boję się zmian, odnalazłabym się w innym świecie. Szczególnie że mam obok kochającego człowieka. To jest kotwica, to co ważne. A popularność, ścianki, o których pani wspomniała? Nie umiem pozować do zdjęć. Pokazuję się na ekranie co tydzień w sobotę o 9.25, czasem w pogodzie, wystarczy. I tylko wtedy, gdy mam coś do powiedzenia. Trochę jestem staromodna, ale lubię takie życie.

Agnieszka Litorowicz-Siegert

TWÓJ STYL 6/2017

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas