Zmarszczki są w cenie
Lubi iść pod prąd i nie pozwala, by ktokolwiek podejmował za nią decyzje. Nauczyła się, że niezależność daje satysfakcję. Dlatego zamiast ubiegać się o role w superprodukcjach, sama kręci filmy i decyduje o tym, kto w nich zagra. I to właśnie wywołało burzę.
Amerykanie nie chcieli zobaczyć tego filmu. I nie miało to nic wspólnego z Jodie Foster, tylko z Melem Gibsonem, odtwórcą głównej roli w wyreżyserowanym przez nią obrazie (aktor miał problemy z prawem). W końcu, po półtora roku przepychanek, udało się, choć sukces był mocno dyskusyjny.
Film „The Beaver” („Bóbr”) pokazano w zaledwie 22 kinach w USA. Historia zmagającego się z depresją ojca rodziny, który komunikuje się ze światem tylko za pomocą futrzanej pacynki, zrobiła ogromne wrażenie na widzach tegorocznego festiwalu w Cannes. Film przyjęto owacjami na stojąco.
Mel to świetny aktor. Nie potrafiłam wyobrazić sobie nikogo innego w tej roli. Doskonale odnalazł się, grając człowieka pełnego sprzeczności, który walczy sam ze sobą.
Mel Gibson po projekcji ze wzruszeniem mówił o Jodie Foster, że dała mu szansę w momencie, kiedy wszyscy w Hollywood się od niego odwrócili. Dla większości producentów australijski aktor stał się persona non grata, gdy porzucił rodzinę, wdał się w romans z rosyjską pianistką Oksaną Grigorievą (oskarżyła go później o pobicie), a na koniec został złapany, kiedy prowadził samochód pod wpływem alkoholu, i pozwolił sobie na wulgarne antysemickie uwagi w stosunku do policjantki. Gibson, skazany w Hollywood na śmierć cywilną, mógł liczyć tylko na cud. I ten się zdarzył. Jodie Foster jako jedyna podała „upadłemu” gwiazdorowi rękę.
Ale w Cannes, gdzie rozmawiamy, nie mogła uniknąć pytań o motywy swojej decyzji. W namiocie na prywatnej plaży przy luksusowym hotelu Martinez gwiazda siedzi na składanym krzesełku. Ubrana w prostą szarą sukienkę, bez biżuterii i z niewidocznym makijażem paradoksalnie wyróżnia się w tłumie szykownych hostess i asystentek, z których każda mogłaby z powodzeniem wziąć udział w konkursie Miss World.
Gdy siadam obok Jodie Foster, na moment pojawia się atrakcyjna 20-latka i surowym tonem przypomina mi, żebym nie zadawał pytań osobistych, zwłaszcza o dzieci gwiazdy, ani o Mela Gibsona. Po chwili dziewczyna znika, a aktorka macha ręką, jakby oganiała się od natrętnej muchy. Rozumiem, że wszystkie te zastrzeżenia i ograniczenia nie są fanaberią rozkapryszonej gwiazdy, tylko inwencją agentki, która musi podkreślić swoją ważność. Postanawiam więc zaryzykować. Jeśli źle odczytałem intencje aktorki, to ten wywiad skończy się po pierwszym pytaniu. Ale chcę spróbować…
PANI: Decyzja należała do pani. Mel Gibson zasłużył na główną rolę?
Jodie Foster: Przyjaźnimy się od wielu lat, nie tylko na gruncie zawodowym, ale też prywatnie. Wiem, że mogę na niego liczyć. Jest jedną z nielicznych osób, do których mogę zadzwonić w środku nocy i zawsze mi pomogą. To uprzejmy, lojalny, opiekuńczy mężczyzna. Nigdy nie dostrzegłam mrocznych cech jego charakteru.
Jednak oskarżenia o pobicie czy antysemickie wybryki Mela Gibsona są faktem.
- Wiem, że wielu ludzi pochwaliłoby mnie za zerwanie umowy z Melem i wyrzucenie go z planu. Ale tak się składa, że nie interesuje mnie zdanie innych, tylko własne.
Angaż był więc rodzajem przyjacielskiej pomocy?
- Dobierając obsadę, kierowałam się przede wszystkim względami profesjonalnymi. Mel to świetny aktor. Nie potrafiłam wyobrazić sobie nikogo innego w tej roli. Doskonale odnalazł się, grając człowieka pełnego sprzeczności, który walczy sam ze sobą. Nie akceptuje maski, jaką nałożył mu świat. Zdaję sobie sprawę z tego, że Mel także pragnie zmian w swoim życiu, więc w pewien sposób identyfikował się z bohaterem. Bardzo chciałby, żeby ludzie poznali go z tej lepszej strony. Nasz film na pewno dał mu taką możliwość.
Co sprawiło, że po piętnastu latach znowu stanęła pani za kamerą?
- Absurdalność tego pomysłu – jest to historia mężczyzny, który porozumiewa się ze światem za pomocą kukiełki! W pierwszej chwili odrzuciłam scenariusz, ale im dłużej o nim myślałam, tym bardziej chciałam go zrealizować.
Reżyseria daje większą satysfakcję niż aktorstwo?
- Przede wszystkim jest trudniejsza. Praca na planie była naprawdę męcząca. Po każdym dniu zdjęciowym czułam takie znużenie, że w domu nie byłam w stanie z nikim zamienić słowa.
Mając dwóch chłopców, marzę, żeby doba miała przynajmniej trzydzieści godzin.
Dziś mówi to pani z uśmiechem.
- Bo mam już do tego dystans. Rzadko wracam do swoich filmów.
Nawet jeśli odnoszą ogromny sukces?
- To macierzyństwo jest moim największym sukcesem. Filmy zawsze będą na drugim planie. Dziś dzieci są najważniejsze. Jestem z nich bardzo dumna. Nawet kiedy Kit i Charles śpią, moje myśli krążą wokół nich. Zastanawiam się, jaka będzie ich przyszłość.
To chyba jasne – zostaną aktorami.
- Ale chłopcy wcale tego nie chcą!
A co wiedzą o życiu mamy?
- Kit i Charles doskonale zdają sobie sprawę z tego, czym zajmuje się ich mama. Wiedzą, że jest znaną aktorką. Cieszą się, gdy widzą mnie w telewizji. Wiem jednocześnie, że bardzo zaszkodziłoby im nieustanne zainteresowanie mediów. Presja jest przecież ogromna. Staram się, na ile to możliwe, chronić ich od blasku fleszy i świata show-biznesu.
Dlatego rzadko można panią zobaczyć na przyjęciach i premierach?
- Mając dwóch chłopców, marzę, żeby doba miała przynajmniej trzydzieści godzin. Kiedy w wieku trzydziestu pięciu lat po raz pierwszy zostałam mamą, przez kolejne dziesięć liczyła się tylko i wyłącznie moja rodzina. Teraz znów mam trochę czasu dla siebie, więc może zacznę bywać?
Nie kusi pani, żeby dobrze zaplanować przyszłość dzieci?
- Nie chcę powtarzać modelu wychowania mojej mamy, która bardzo wcześnie ułożyła mi plan na życie. Nie było to dla mnie łatwe, ale się nie buntowałam. Byłam jednym z tych grzecznych, posłusznych rodzicom dzieci, które mama prowadzi za rękę z castingu na casting. Złość przyszła potem. Mama miała wobec mnie i mojego rodzeństwa wysokie wymagania. Zapewne dlatego, że od początku musieliśmy radzić sobie bez ojca. Miałyśmy skomplikowaną relację – z perspektywy czasu wiem, że to nie było dobre.
Przecież dzięki temu została pani jedną z największych gwiazd kina!
- Odkąd pamiętam, wszystko w moim życiu kręciło się wokół filmu. Nic więc dziwnego, że robiłam wiele rzeczy, których teraz żałuję. Kiedy byłam niespełna 18-letnią dziewczyną, nie potrafiłam poradzić sobie z własnym życiem. Nie znałam jego normalnej wersji: spokojnej i poukładanej. Nie mogłam wysiedzieć sama w domu. Wciąż uciekałam w sztuczne światy, w alkohol.
Nie staram się oszukać czasu za pomocą skalpela, więc w przyszłości mogę liczyć na sporo dobrych scenariuszy.
Ma pani o to żal do matki?
- Ona chciała dobrze. Nie wiem, czy zostałabym aktorką, gdyby nie to, że już w dzieciństwie, dzięki mojej mamie, rozpoczęłam pracę na planie. Przecież nie skończyłam szkoły filmowej. Nie przewidziała, że pewne rzeczy mnie przerosną.
Jak pani dziś radzi sobie z problemami?
- Kręcę o nich filmy! Z natury nie rozczulam się nad sobą, tak mnie wychowano. Nie lubię rozpamiętywać kłopotów – w końcu one same się nie rozwiążą, wolę działać. Kiedy obejrzę swój problem na dużym ekranie, czasem on po prostu znika.
Co pani chce robić w przyszłości?
- Będę reżyserować filmy aż do sześćdziesiątki! A potem może znów wrócę do aktorstwa.
Po sześćdziesiątce?!
- Zauważyłam, że kobiety w tym wieku dostają najciekawsze propozycje filmowe. Zmarszczki są w cenie. Nie staram się oszukać czasu za pomocą skalpela, więc w przyszłości mogę liczyć na sporo dobrych scenariuszy.
Rozmawiał Bartłomiej Kołodziej
Jodie Foster - aktorka, producentka i reżyserka, absolwentka Uniwersytetu Yale, ur. w 1962 r. Przygodę z kinem rozpoczęła w wieku dwóch lat, a już jako 14-latka dostała nominację do Oscara za rolę nieletniej prostytutki w filmie "Taksówkarz" Martina Scorsese. Dwukrotnie uhonorowana Oscarem ("Oskarżeni" Jonathana Kaplana, 1989, "Milczenie owiec" Jonathana Demme'a, 1991). Matka dwóch chłopców (Charles - 13 l., Kit - 10 l.), nigdy nie podała imienia ich ojca. Od lat trwają spekulacje na temat jej homoseksualizmu. Ona sama konsekwentnie broni swojej prywatności.
PANI 9/2011