Znajdź mnie mamo...
Na Asię nikt nie czekał. Nikt nie szepnął ze wzruszeniem: „Witaj, córeczko...”. Nie przytulił, nie powiedział, że kocha. Było jasne, że jeśli dziewczynka będzie mieć szczęście, trafi do adopcji, ale dopiero po kilku miesiącach. Co przez ten czas z niemowlęciem? Kto je ucałuje na dobranoc, zaśpiewa? A jeśli opuszczony maluch, jak Julcia, jest ciężko chory, czy w ogóle ma szansę na znalezienie nowych rodziców? Odpowiedzi na te pytania znają ludzie o wielkich sercach z Fundacji Gajusz. To oni skojarzyli pary: Julcia i Ewa, Asia i Aneta.
Prawie rok temu. Przed Pałacem, tak nazwano dom, gdzie mieści się Gajusz, staje karetka. Wysiada sanitariusz, trzyma w ramionach płaczące dziecko. Odbiera je Tisa Żawrocka, założycielka Gajusza. Dziewczynka w zawiniątku łka, jest przestraszona.
"Jak się wypłacze, to zaśnie" - słyszy Tisa. "Jak to? U nas tak nie wolno!" - odbiera dziecko, przytula, szeptem uspokaja. Tu nie zostawia się dzieci samych z ich strachem i zagubieniem. Pałac to miejsce, gdzie dziecko jest centrum wszechświata.
Na parterze jest hospicjum stacjonarne, na piętrze ośrodek przedadopcyjny Tuli Luli. Jego symbol to zabawny flaming przekornie odwrócony do góry nogami i wpisany w kształt serca. Może to symbol optymizmu mimo wszystko?
Ten sam baśniowy ptak wymalowany na budynku porywa w niebo długowłosą dziewczynkę. Wieczorem w ogrodzie zapalają się wielkie kolorowe kule i światełka oplecione na pniach drzew, żeby dzieci miały piękny widok przez okno. Większość z nich nie wychodzi już na zewnątrz, to podopieczni hospicjum. Ale są i takie, które opuszczają Gajusza, by zacząć nowe życie, dzieci czekające na adopcyjnych rodziców. Wszystkie potrzebują miłości i poczucia bezpieczeństwa.
Julcia
Maleńka Julia jest w hospicjum od czerwca ubiegłego roku. Urodziła się bez połowy serca i z FAS-em, czyli płodowym zespołem alkoholowym. Musiała przejść operację ratującą życie. Ktoś ochrzcił ją "z wody", bo mogła umrzeć w każdej chwili. Ktoś sprawdził, czy obudziła się po operacji, ktoś podał leki. Ktoś.
Nie jej mama. Ona zrzekła się praw rodzicielskich i wróciła do domu bez córki. W szpitalu jest wszystko potrzebne do leczenia, ale dzieciom takim jak Julka brakuje czułości. Dotyku, noszenia, głaskania. Dlatego gdy przyjeżdżają do Pałacu, często są "nieprzytulne". Jak Julcia - najeżona, niedotykalska. W hospicjum dostała pokoik z kolorowymi firankami, mnóstwem zabawek, poduszek, obrazków. Przydzielono jej trzech opiekunów, tylko dla niej. To metoda stosowana w Pałacu.
Dzieci pojawiające się w zwykłym domu od pierwszych dni nawiązują kilka relacji równocześnie. Jest mama, ale także tata, babcia, rodzeństwo, świat nie zawęża się do jednej osoby. Dlatego tutaj maluchem opiekują się trzy stałe "ciocie". Noszą, mówią, głaszczą, próbują do siebie przekonać. Julka się opierała. Była malutka jak lalka. Płakała, prężyła się, jakby chciała przekazać: boję się was.
Pewnego dnia do jej pokoju weszła Ewa, wolontariuszka. Wzięła dziewczynkę na ręce, spojrzała w duże oczy i pocałowała w policzek. W Pałacu mówią, że było tak, jakby do małej przyszła dobra wróżka. Julcia spojrzała na nią i... się uśmiechnęła. Pozwoliła się przytulić. Widocznie niektórzy ludzie mają dotyk specjalnej jakości.
Ewa
Z zawodu historyczka, pracuje w urzędzie. Uczy się języków, maluje. Jeszcze nie założyła rodziny, więc wolnym czasem dzieli się z innymi. Mieszka blisko Pałacu, zgłosiła się do Gajusza jako wolontariuszka. Słowo "hospicjum" musiało budzić obawę, idzie w parze ze słowem "śmierć". I rzeczywiście ona, śmierć, czasem do Pałacu przychodzi. Ale jakby inaczej, spokojnie, bez szamotania się i histerii.
Bo dawno temu, gdy w Polsce ruch hospicyjny raczkował, Tisa Żawrocka, założycielka Gajusza, uwierzyła, że to jest możliwe. Pałac powstał z tej wiary i pewności, że jeśli chce się pomagać, sposób się znajdzie. Budynek podarowało miasto, ludzie dobrej woli pomogli go wyremontować i urządzić. Tak ładnie, że trudno uwierzyć, że tutaj dzieci umierają. Ale w cichej sali znajduje się miejsce szczególne - Pokój Pożegnań...
W połowie korytarza na parterze jest też Sala Intensywnej Miłości. Ostatni przystanek dzieci, których świat ogranicza się tylko do łóżka. Te łóżka muszą być najpiękniejsze, kolorowe, z zamkowymi wieżyczkami w rogach, zasłane piękną pościelą.
Śpią w nich mali książęta i księżniczki, obok czuwają wolontariusze. Głaszczą po bladych policzkach, trzymają za ręce, nucą i czytają. Ewa szybko odnalazła się w ich gronie. Gdy po przeciwnej stronie korytarza w kolorowym pokoiku spotkała Julcię, poczuła coś dziwnego: niepokój pomieszany z ekscytacją. Niektóre dzieci potrafią kraść serca ze szczególną premedytacją.
Asia
Zamieszkała w Tuli Luli w czerwcu zeszłego roku. Jej mama, bardzo chora, nie znalazła siły, by przyjąć do rodziny kolejne dziecko. Jeszcze w szpitalu podpisała dokumenty, a po sześciu tygodniach potwierdziła decyzję o zrzeczeniu się praw do Asi, bo takie są procedury.
Od tego momentu dziecku można szukać rodziców adopcyjnych. Wcześniej jest niczyje, zawieszone w emocjonalnej próżni. Najczęściej czeka w szpitalu. Porzucone? Tisa rozmawia o tym słowie z pracownikami fundacji. e lepiej zastąpić je innym - opuszczone. Różnica niewielka, ale na starcie malutkiego życia istotna. Porzucenie to stygmat. Opuszczenie może mieć wymiar ludzki. Opuszcza się nie tylko dlatego, że nie ma się uczuć.
Tisa zna matki biologiczne, dla których zostawienie noworodka było dramatem. Niektóre przekonuje: "Mogłaby pani pożegnać się z dzieckiem, napisać list, nagrać film".
Słyszy: "Ale od czego mam zacząć?". Sugeruje: "Może niech pani napisze po prostu: kocham cię, córeczko...". Tak zrobiła mama Asi. Napisała list, nagrała wideo. Płyta i koperta powędrowały najpierw do Tisy, a dziś są w rękach adopcyjnych rodziców dziewczynki, którzy kiedyś powiedzą jej prawdę, tak postanowili.
Asia trafiła na nich dzięki Tuli Luli. Gdyby przez rok czekania w ośrodku nie znalazł się nikt, kto chciałby ją adoptować, zamieszkałaby w domu dziecka, taka jest zasada.
Dlatego w Pałacu liczy się czas. Pracownicy fundacji szukają potencjalnych rodziców, rozsyłają informacje, kto czeka w Tuli Luli. Aneta, obecna mama Asi, uważa, że córeczka była im przeznaczona.
Aneta
Długo starali się o dziecko - badania, terapia, wspomaganie, leki. Nie zdecydowali się na in vitro i trzy lata temu postanowili: dość. Aneta, 35-latka, i jej mąż Bartek.
Zaczęli już godzić się z myślą, że nie będą mieć dzieci i wtedy... Aneta zaszła w ciążę. Radość, a potem szok. W połowie ósmego tygodnia lekarz, robiąc USG, powiedział, że serce dziecka nie bije, a już powinno. Badania potwierdziły, że ciąża umiera, konieczny jest zabieg.
Po nim Aneta odbyła rozmowę z Bogiem: dlaczego, skoro wymodliła sobie to dziecko, musiała je stracić? Z rozterek zwierzyła się zaprzyjaźnionemu jezuicie. Usłyszała: "Bóg cię kocha i wie, co jest najlepsze". Nie rozumiała, ale próbowała to zaakceptować.
Dzięki temu stanęła na nogi i postanowiła, że zaproponuje Bartkowi adopcję. Mężczyźnie pewnie trudniej pogodzić się z myślą, że syn czy córka nie będzie z jego krwi, ale Bartek pewnego dnia uśmiechnął się do żony i powiedział: zgoda. Poszli do ośrodka adopcyjnego przy łódzkim Towarzystwie Przyjaciół Dzieci. Zaczęli kurs dla rodziców adopcyjnych, zostali zakwalifikowani i mogli czekać na upragnione dziecko. Wiedzieli, że to może potrwać. Byli pewni, że telefon nie zadzwoni szybko, wykupili wyjazd do Austrii, w góry. Wtedy przyszła wiadomość: w Tuli Luli czeka na nowych rodziców Asia... Góry przestały być ważne.
Jak Asia znalazła rodziców
Aneta i Bartek nie zapomną pierwszego spotkania z córeczką. Bali się. Bo czy to w ogóle możliwe, żeby trafić na siebie za pierwszym razem? Opiekunki przyniosły dziewczynkę w kolorowym ubranku, z wielkimi oczami i ciemnymi włosami. Powiedziały, że lepiej trzymać ją twarzą od siebie, bo w kontakcie z obcą osobą może okazać się nieprzytulna. Ale nie. Mała wtuliła się w objęcia Anety, Bartek zrobił zdjęcie.
Gdy pozwolono im samym zostać z dzieckiem, czuli już, że Asia będzie ich. Dzisiaj, po tygodniach codziennych odwiedzin w Tuli Luli, rozstań na noc i powrotów do małej po pracy, mieszkają razem, są jej pełnoprawnymi rodzicami. Sąd nadał Asi nowe nazwisko i PESEL. Imię zostało. Aneta twierdzi, że jest ono częścią historii córeczki. Kiedyś jej tę historię opowiedzą.
Aneta cieszy się, gdy słyszy, że Asia jest fizycznie podobna do niej. Dla Bartka stała się oczkiem w głowie, królewną. Na pierwsze urodziny kupił jej sukienkę w duże kwiaty. Okazało się, że prawie taką samą ma w szafie Aneta. Przeznaczenie?
Jak Julcia znalazła mamę
Ewa, niezwykła wolontariuszka, będzie przybraną mamą Julii, dziewczynki z połową serca. Zrezygnuje z pracy, stworzy jej specjalistyczną rodzinę zastępczą. Obie mają za sobą doświadczenie, które związało je na zawsze. Latem ubiegłego roku Julka musiała przejść kolejną operację. Chodziło o natlenienie krwi metodą Fontana, co zwiększa szanse na dalsze życie. Zadania podjęli się lekarze ze szpitala w krakowskim Prokocimiu.
Koordynatorka wolontariatu zapytała wę, czy zgodzi się być opiekunem prawnym dziewczynki na czas operacji. Decyzja nie mogła być inna: tak. Od tego wszystko się zaczęło. Julka przeżyła. Jak na jej siły wpłynął fakt, że kilka miesięcy wcześniej znalazła się obok Ewa z jej czułym dotykiem i wielką uważnością? Tego zbadać się nie da.
Wolontariusze z Pałacu są pewni, że czułość i bliskość są równie ważne jak lekarstwa. Julka walczyła o życie długo po zabiegu, Ewa była przy jej łóżku. Do Łodzi wróciła pewna, że chce zostać zastępczą mamą dziewczynki. Mogłaby czekać na mężczyznę, z którym założy rodzinę, urodzi dziecko. Ale nie chciała już tracić czasu. Ani swojego, ani Julki.
Więź na zawsze
Ewa wciąż się uczy. Bo matką chorego dziecka nie zostaje się tak po prostu. Julka jeszcze nie chodzi, nie siada. Musi być karmiona przez sondę, która dociera do żołądka przez nosek. Ewa płacze, zakładając małej żelową rurkę, bo wie, że Julcia cierpi. Ale tak trzeba. Należy nieustannie monitorować stan małej, podawać leki. Troszczyć się o bezpieczeństwo, właściwie o każdy ruch dziecka z tak bardzo chorym sercem. Wspierają ją rodzice, którzy nigdy nie zadali Ewie pytania: po co ci właściwie taki kłopot, w imię czego bierzesz go sobie na głowę? Tak samo jak nigdy nie zapytali, dlaczego córka zdecydowała się na wolontariat w Pałacu. Po prostu ona pasuje do tego miejsca, wciąż tam bywa. Aneta i Bartek cały czas mają kontakt z Tuli Luli. Ciocie Asi, które były z nią w pierwszych miesiącach życia, teraz weszły do nowej rodziny. Przychodzą w odwiedziny, doradzają, są blisko. One także stały się częścią historii dziewczynki.
W Tuli Luli jest jak w domu. Drewniana podłoga skrzypi swojsko. Meble i wystrój wnętrz przygotowali zaprzyjaźnieni projektanci. Pachnie dobre jedzenie, cicho gra muzyka i słychać śmiech. Nikt nie krzyczy, nie jest obojętny. Rok radości dla opuszczonych. Pytanie: co czeka te dzieci potem? Czy wszyscy wychowankowie z Tuli Luli spotkają takich rodziców, jakich znalazły Asia i Jula? Może zwariowany flaming przyniesie im szczęście? Trzeba w to wierzyć. I mocno przytulać.
Agnieszka Litorowicz-Siegert