Zwyczajna żona premiera
Twierdzi, że jest zwyczajną kobietą i ciągle się odchudza. Od dziecka podkochuje się w Winnetou - pewnie dlatego w Białym Domu najchętniej widziałaby Indianina. Małgorzata Tusk o sobie i rodzinie, w rozmowie z dziennikarzami INTERIA.PL Anną Piątkowską i Marcinem Ogdowskim.
Anna Piątkowska, Marcin Ogdowski: Spodziewaliśmy się, że najpierw przyjdzie BOR, obejrzy studio...
Małgorzata Tusk: Ale przecież ja i dzieci zrezygnowaliśmy z ochrony.
BOR mógłby robić swoje...
Ale dopięliśmy swego. Nie mamy ochrony.
Sama się Pani porusza po mieście?
Sama, nie mam żadnej obstawy.
Więc to Pani prowadzi auto?
Owszem, jeżdżę samodzielnie.
Wóz jest rządowy?
W Warszawie, czasami, mam do dyspozycji samochód z kierowcą. Ale w Trójmieście poruszamy się prywatnymi samochodami.
A macie Państwo rozpoznawalne auta?
Jeździmy bardzo przeciętnymi samochodami, o przeciętnych kolorach.
A premier lubi jeździć samochodem?
O tak, bardzo. Czasami, gdy jedziemy na narty, potrafi wsiąść o 4. rano i prowadzić, oczywiście z przerwami, aż dojedziemy na miejsce o 22.
Czyli cierpi, gdy go wszędzie wiozą?
Może czasami.
Dzieci też są kierowcami?
Cała rodzina to zapaleni kierowcy. Kiedyś myśleliśmy, że córka - delikatna, krucha osoba - sprawdzi się na przykład w tańcu. Ale za kierownicą to już raczej nie. Po "Tańcu z gwiazdami" okazało się, że jest odwrotnie. Prowadzący kurs pan był zaskoczony, że Kasia nigdy nie prowadziła. No i że zdała egzamin za pierwszym razem.
Geny?
(śmiech) Być może.
Donald Tusk lubi "depnąć"?
Lubi, ale tam, gdzie można. No i mam wrażenie, że teraz trochę mniej. Gdy był młodszy, sprawiało mu to więcej radości. Tę radość obserwuję teraz u syna, który pracuje w redakcji motoryzacyjnej jednej z gazet. I często testuje opisywane samochody. Lubi wyjechać nimi na obwodnicę, sprawdzić, jak się zachowują na deszczu itp. Tacy jesteśmy - rodzina, która lubi jeździć, lubi prowadzić i lubi samochody jako takie.
Wracając do BOR-u - nie boi się Pani czasami? Zwłaszcza o dzieci?
Czasami, głównie o córkę. Zwłaszcza, gdy dostajemy anonimy, że nas zamordują, porwą, podpalą...
Grożono Wam?
Zdarzało się, szczególnie po wyborach.
Te anonimy przychodzą na prywatną skrzynkę pocztową?
Różnie są adresowane: "Donald Tusk, Sopot", "Donald Tusk, Gdańsk", "Premier, Gdańsk". Wiadomo o kogo chodzi, więc docierają. Ale strach, który towarzyszy otwieraniu tej poczty, trwa tylko kilka sekund. Dziś są takie możliwości techniczne, by dokonać zamachu czy porwania, że nawet BOR tu nie pomoże.
Wybieracie więc zwykłe życie...
Po prostu, nie wyobrażam sobie, by w kinie, czy na zakupach towarzyszył mi ochroniarz. Ale nie chodzi tylko o poczucie wolności - oboje z mężem uważamy, że rezygnacja z atrybutów władzy daje większy dystansu do togo, co się robi. Im częściej borykasz się z problemami zwykłych ludzi - typu korek czy kolejka - tym łatwiej ci podejmować decyzje, które później tych zwykłych ludzi dotyczą.
Zakupy robi Pani tam, gdzie do tej pory?
Nawet do głowy mi nie przyszło, by zatrudnić kogoś, kto by mnie w tym wyręczył...
Czyli definitywnej zmiany w pani życiu w ostatnim roku nie było?
Zmieniło się o tyle, że jestem teraz bardziej związana z Warszawą.
---
Na następnej stronie Małgorzata Tusk opowiada o piłkarskiej pasji męża, sposobach na stres i tym, czy rola babci, którą wkrótce zostanie, wymaga przygotowań.
Często widuje się Pani z mężem?
No cóż, Donald wychodzi do pracy z reguły o 7.30, wraca koło 22.
Pracy do domu nie przynosi?
Nie, mąż jest takim człowiekiem, dla którego dom jest azylem.
Stres zostawia za progiem?
Niestety nie, stres to co innego... Coś, nad czym - w odróżnieniu od służbowych obowiązków - nie można zapanować.
To jak sobie premier radzi ze stresem? Ponoć jest wybuchowy?
Nie będę państwu mówić, że przychodzi do domu i całuje mnie po rękach, bo tak nie wygląda prawdziwe życie. No, może są takie małżeństwa, ale nie my. Nasze relacje są bardziej partnerskie. Dużo rozmawiamy albo chodzimy do kina, które jest jedną z naszych ulubionych rozrywek. Dobrym sposobem na stres jest też sport - mąż lubi biegać, zawsze go to uspokaja.
Biega Pani z nim?
O nie, nie znoszę biegania. Potwornie mnie to męczy.
A piłkarską pasję męża Pani podziela?
Nie za bardzo... (śmiech).
Czyli na mecze z mężem Pani nie chodzi?
Byłam, raz. Ale futbol mnie nudzi. Jest zbyt statyczny. Przecież oni nie robią nic innego, tylko biegają za tą piłką...
Rozumie Pani zasady?
Wiem nawet, co to jest spalony (śmiech). Dużo bardziej interesują mnie skoki narciarskie, no i tenis, w którego sama grywam. Jedyną wspólną pasją sportową są w naszej rodzinie narty. Na których zresztą mąż nauczył się jeździć dopiero, jak miał 40 lat.
Jeździ lepiej od Pani?
Wszyscy w rodzinie jeżdżą lepiej, choć to ja pierwsza założyłam narty...
Ta pasja, to - jak w przypadku aut - zamiłowanie do prędkości?
Raczej do atmosfery, jaka towarzyszy wyjazdom na narty. Skrzypienie śniegu, ogień z kominka, zapach drewna w chałupie zbitej z bali, wielki, misiowaty pies biegający obok...
Romantycznie... A swojego psa Państwo macie?
Mieliśmy przez 15 lat wilczura, ale, niestety, nie ma go już od dwóch lat, a my nie możemy się zdecydować na następnego. Trudno, po utracie takiego przyjaciela, zastąpić go kolejnym. Ale bardzo nam czworonoga brakuje. Szczególnie mi - na wieczorne spacery.
Za chwilę nie będzie już Pani miała tyle wolnego czasu. Przygotowuje się Pani do roli babci?
Nie. Ale bardzo się z mężem cieszymy, że będziemy mieli w rodzinie fajnego malucha.
Dla żony syna jest Pani teściową, czy raczej kumpelką?
No nie wiem... Zawsze ceniłam sobie partnerstwo między ludźmi i wydaje mi się, że takie właśnie są moje relacje z Anią. Bardzo ją lubię i chciałabym, żeby nasze stosunki były idealne.
Stosunki między ludźmi mogą w ogóle być idealne? Co, na przykład, z mówieniem sobie prawdy?
Prawdę należy sobie mówić zawsze wtedy, kiedy nie krzywdzi to drugiego człowieka, choć bywa, że ta prawda jest czasami nieprzyjemna...
A jak mówią nieprzyjemne rzeczy o Pani mężu to...?
To, jak w przypadku krytyki pod adresem każdego członka rodziny, odbieram to osobiście.
No to nie ma Pani lekkiego życia. Koledzy z branży męża, plotkarskie portale i brukowce często sobie na was używają.
Większość zamieszczanych tam opinii po prostu mnie śmieszy. Czasami czytam takie komentarze na swój temat, albo na temat bliskich, że nie mogę się nadziwić inwencji, temu, że ludzie potrafią takie historie wymyślać. Że wkładają w to tyle zaangażowania i energii. Ale oczywiście, są również rzeczy, które mnie dotykają...
---
Chcesz wiedzieć, czy "polityka miłości" to pomysł Małgorzaty Tusk? Przejdź na kolejną stronę.
Wydaje się, że jest na to antidotum - polityka miłości. To przypadkiem nie Pani pomysł?
Nie, nie mam z tym hasłem nic wspólnego. Gdybym to ja inspirowała męża, mówiłby raczej o polityce dialogu.
Bez obrażania?
Bez obrażania. Boję się mocnych, ostatecznych słów - inwektyw, wulgarnych uproszczeń. I upokarzania, które jest celem wypowiadających takie słowa. Uważam, że jeśli jest to konieczne, to trzeba kogoś skarcić, ale nie obrażać.
Nie ma Pani najlepszego zdania o polskiej polityce.
Z zainteresowaniem śledziłam ostatnią kampanię w USA. Interesuję się polityką w innych krajach, a jako historyk mam też wiedzę o tym, jak to było kiedyś. I moim zdaniem, polityka w Polsce zachowuje jeszcze pewne normy. Nie ma w niej takiej brutalności, jak choćby właśnie w Stanach.
Ale przecież to Was brutalnie zaatakowano. Mówiono, że wzięliście ślub kościelny tuż przed wyborami, by przypodobać się konserwatywnym wyborcom. O dziadku z Wehrmachtu nie wspominając...
Ale myśmy tego nie robili.
W takich chwilach nie żałuje Pani, że mąż poszedł w politykę?
Czasami mówię sobie, że to zwykła praca, czasami żałuję. Ale pamiętam, że jak go poznałam, to miał być nauczycielem historii.
Chciałaby Pani męża-belfra?
Chciałabym, by mąż miał nieco spokojniejszą pracę.
Związania się z polityką z Panią nie konsultował?
Któregoś dnia powiedział - chcę kandydować do Sejmu - i tak zrobił. Ja, gdy dostałam propozycję wyjazdu do USA na stypendium, też się długo nie zastanawiałam.
Nie prosiła Pani męża o pozwolenie?
Powiedziałam mu, słuchaj, dostałam zaproszenie, wyjeżdżam, mam trzy tygodnie, by wszystko dopiąć. Z dziećmi nie zostaniesz sam, pomoże moja mama. Donald kiwnął głową i pojechałam. Ale niedawno powiedział mi - jak Ty mogłaś pojechać, zostawić mnie z dziećmi...? Coś takiego, po tylu latach (śmiech). Ale to nie był wyrzut, tylko żart.
Więc akceptujecie swoje wybory?
Tak, i na tym właśnie powinno polegać małżeństwo. Nie na mówieniu: zabraniam ci.
Niczego by Pani mężowi nie zabroniła?
Powiedziałabym "nie", gdyby chciał zrobić coś, co byłoby dla nas niebezpieczne.
A nie myślała Pani o tym, by pójść w ślady męża - tak, jak to zrobiła Nelly Rokita?
Nie, nigdy nie odczuwałam takiej potrzeby.
To może chociaż doradza Pani mężowi nieformalnie?
Trudno nazwać mnie doradcą, choć oczywiście omawiamy bieżące wydarzenia - tak, jak w każdej rodzinie. Powiedziałabym raczej, że jeśli chodzi o działalność polityczną, mąż ma wielką intuicję - ta intuicja doprowadziła m.in. do tego, że zdecydował się na wcześniejsze wybory. Uważam, że to właśnie jest w nim cenne, że potrafi kreować sytuacje polityczne i ma do tego "nosa".
Wiedział, jesienią zeszłego roku, że wygra wybory?
Tak.
---
Na kolejnej stronie przeczytasz o tym, kogo darzy uczuciem Małgorzata Tusk i czym karmi premiera.
Śledzili Państwo wybory w USA? Komu kibicował premier?
Mąż chyba McCain'owi.
A Pani?
Obamie, choć nie uważam, że stałoby się coś złego, gdyby wygrał McCain.
Symboliczne zamknięcie ery niewolnictwa, to, że ciemnoskóry zostaje prezydentem USA, nie wywołuje u Pani czysto ludzkiej radości?
Ludzką radość wywołałby u mnie fakt, że prezydentem został Indianin. To byłoby swego rodzaju zamknięcie klamry.
Lubi Pani Indian...
No cóż, kiedyś chciałam być żoną Winnetou (śmiech).
Czyli woli Pani brunetów?
Nie, ja wolę Winnetou. Wprawdzie między nim a moim mężem nie ma wielu cech wspólnych, ale...
Jest Pani zazdrosna o męża?
My w domu jesteśmy wszyscy o siebie zazdrośni. Nawet o to, że jak mąż wracał z Warszawy, to pies chciał być tylko z nim. Ale zazdrość jest dobrym uczuciem, bo oznacza, że nam na sobie zależy. A jeśli idzie o relacje zawodowe Donalda z kobietami - no cóż, ufam mu i to wystarczy.
Skoro mowa o relacjach zawodowych - jest Pani zadowolona z pracy męża w ciągu ostatniego roku?
Zwykli ludzie powinni tracić energię i czas na własne życie, a nie na emocjonowanie się kolejnymi ekscesami polityków. I tak właśnie się stało - co uważam za duże osiągnięcie mojego męża.
Jest Pani gotowa do roli Pierwszej Damy?
W ogóle o tym nie myślę. Dla mnie to temat całkowicie fikcyjny.
Skoro nie chce Pani mówić o przyszłości, wróćmy do przeszłości - które z dzieci było "mamusi", a które "tatusia"?
Kasia była i jest niewątpliwie "córeczką tatusia". Rodzina mówi, że syn jest "moim synkiem", ale ja tego tak nie dzielę.
Do kogo dzieci zwracały się, gdy miały problemy?
Bywało różnie. Raz dzwoniły do ojca: "Tato, stało się to i to, trzeba coś zrobić z mamą". Innym razem do mnie. Po prostu, nasze kochane dzieci ustawiały sobie rodziców (śmiech)...
To co musiały przeskrobać, żeby bać się Pani?
Narozrabiać w szkole. Albo przy aucie. Jak tylko coś się stało z samochodem, to syn nigdy się ze mną nie kontaktował. Bo wiadomo było, że powiem: "źle jeździsz, itp.". Ja nigdy nie miałam wypadku, więc nie rozumiem, że można uderzyć w słupek. A tata, jak każdy mężczyzna, wie, że coś takiego może się wydarzyć... Potem syn mówił: "tata już wie..." i ucinał wszelkie dyskusje.
Mąż się Pani boi?
Skądże.
A jest samodzielny?
Czasami nawet gotuje, robiąc, na przykład, rewelacyjny bigos. Ale my wszyscy, oprócz syna, bez przerwy się odchudzamy. Staramy się jeść minimalne ilości i jak tylko jest możliwość, że można nie jeść, to nie jemy.
Czyli zdarza się, że Premier RP po powrocie do domu nie dostaje obiadu?
Donald nie jest typem mężczyzny, który po powrocie z pracy oczekuje obiadu, kapci i gazetki. A jak jest głodny, a nie ma nic do jedzenia, to otwiera puszkę z rybami albo paczkę oscypków, i to mu absolutnie wystarcza.
Dziękujemy za rozmowę.