Żyję pełnokalorycznie - część II
Nie krewię, nie spóźniam się na koncerty, nie gwiazduję. Posługuję się melodią - jestem staroświecki - biorę odpowiedzialność za słowa piosenek.
Czego Pana uczą kobiety?
Stanisław Sojka: Empatii. I systematyczności. Facet ma idee, patrzy daleko i zapomina, że "wielki" plan może zrealizować krok po kroku. Alegorycznie mówiąc: Ja bym chciał las od razu. Ewa wie, że trzeba go zasadzić. Kobieca autodyscyplina, macierzyński rys, w który wpisana jest cierpliwość, poświęcenie, urzeka mnie. Facet to smyk, leń, gagatek. Kobiety pięknie kontrolują życie.
Panu gorzej to wychodzi?
Stanisław Sojka: Czasem się gubię. Wtedy muszę sam ze sobą pogadać.
O czym ostatnio?
Stanisław Sojka: Zawstydza mnie pani. Ale przyznam się: od dziesięciu dni jestem niepijącym alkoholikiem. Potrafię nim być.
Śmiałe wyznanie.
Stanisław Sojka: Nie upijam się, ale bywam wierny twardym alkoholom. Nie piję rano, przed południem, tylko po zajęciach. Żeby spłukać dzień, poluzować. Problem polega na tym, że nie potrafię skończyć na pięćdziesiątce. Odstawiam raczej pustą butelkę po whisky. Nic złego się nie dzieje, bo promile rozkładają się - jestem wielkim facetem.
Jaką abstynencję Pan planuje?
Stanisław Sojka: Do spodu chciałbym nie pić. Albo choć dziesięć lat. Nie mam powodów, żeby coś zniekształcać procentami.
Po co Pan zatem pije? Żeby podkręcać czy studzić emocje?
Stanisław Sojka: Znam się trochę z trzeźwością - mam za sobą cztero-, a potem dwuletni okres abstynencji. Z wyboru. Za każdym razem dziwi mnie, jak bardzo jest atrakcyjna. Tu jednak się kłania mój problem duchowy - sybarytyzm i hedonizm, zamiłowanie do przyjemności. Od zawsze. Widzi pani te złote pierścienie na ręku, to żadne symbole, po prostu się stroję. Pamiętam czasy liceum muzycznego. Wstawałem co dzień o 5.30, żeby dojechać na zajęcia. Gehenna. Po dyplomie przysiągłem sobie: już nigdy. Od tamtego momentu się wysypiam, nie wstaję przed południem, raczę się jedzeniem. Mam taki syndrom: jak już jestem trzeźwiuteńki, pilnujący się, panujący nad pragnieniem, myślę: zrobię sobie jeszcze lepiej. Nigdy dość przyjemnego, łatwego życia. Poprawię ten stan seteczką. I wtedy lecę. To się nazywa nieumiarkowanie.
Dotyczy też jedzenia?
Stanisław Sojka: Niebezpiecznie moje życie zaczęło się kręcić ostatnio wyłącznie wokół palenia, picia i jedzenia. Mam za sobą trzeci efekt jo-jo. Jeszcze nigdy tak się nie zapuściłem, ważę 117 kilogramów. Muszę zrzucić 25. Od miesiąca jestem na diecie. Problem tkwi w ilości. Jem "do ostatniego okruszka". Mam słabość do bagietek, rolad wołowych z boczkiem, golonki. I ciast.
Wstydzi się Pan swojego wyglądu?
Stanisław Sojka: Otyłość mnie nie kompromituje, choć kiedy mam dwadzieścia kilo na minusie, przystojny nawet ze mnie facet. Chodzi o higienę. "Wartość dodana" dramatycznie obniża jakość życia. - Trudno mi się obudzić, wstać, myśli się ociężale.
Zamknął Pan lodówkę na klucz?
Stanisław Sojka: Niezły pomysł! Skłonność do tycia mam od dziecka. Moja mama zamykała spiżarnię. Kiedyś lodówka była wypchana kiełbasą, salcesonem i ciachem, teraz rukolą, rybami. Nie jest źle.
Chcę zapytać o jeszcze jedno "nieumiarkowanie" - w pracy. Trzydzieści płyt w trzydzieści lat? Nie jest Pan przypadkiem pracoholikiem?
Stanisław Sojka: Muzyka to moja pani. Uwielbiam być w jej obecności, jest na ból zęba, na smutek. Jestem tam, gdzie mnie wołają. Pamiętam koncert z okazji dożynek w wiosce frankońskiej w Bawarii. Świetnie płacili. Gram mój set na prowizorycznej scenie w namiocie. Gorąco. Za plecami ściana, którą obsługa odkręca, żeby zrobić przewiew. Nagle odsłania się wielki murowany gnojok - dół na nawóz naturalny. Czyli grałem nad fekaliami. Ale całym sobą, z czuciem. Nie "ciągnąłem łacha" - jak mówią siostry Przybysz.
"Ciągnięcie łacha" to synonim "chałtury"?
Stanisław Sojka: Oszustwa. Ważne, czy jesteśmy przy muzyce, czy dochowujemy wierności mamonie. Mówię o sytuacji, gdy siadam do fortepianu, śpiewam, nie powiem, nawet przekonująco, a w głowie mam: "Hmm, muszę kupić opony zimowe. Tylko gdzie? U tego taniej, ale ten bieżnik jakiś podejrzany... Może te droższe". A na scenie lecę jak automat, jak zacięta płyta.
Dlaczego ludzie chcą Pana słuchać?
Stanisław Sojka: Nie krewię, nie spóźniam się na koncerty, nie gwiazduję. Posługuję się melodią - jestem staroświecki - biorę odpowiedzialność za słowa piosenek. I śpiewam, jakbym robił to ostatni raz, nurkuję w muzykę, intelektualnie się wyłączam. Nie muszę myśleć o modnej fryzurze, odpalać ze sceny fajerwerków. Broni się muzyka. Nawet w domu, gdy ktoś poprosi: zagraj - daję siebie całego, inaczej nie umiem. Wszystko chcę robić, jakby to było ostatni raz.
Ktoś Pana kiedyś wygwizdał?
Stanisław Sojka: Nie przypominam sobie. Choć powinien za to, że mi odbiło. Nie uniknąłem pychy. Dwadzieścia lat temu poczułem się nietykalnym królem życia. Zachowywałem się nonszalancko. Nie zapomnę, jak we Wrocławiu przed jednym z koncertów dla zabicia nudy kupiłem sobie kapiszony. Strzelałem z nich jak rozbestwiony gówniarz! Obok przechodziła moja pani profesor ze szkoły. Spojrzała w ten sposób, że do tej pory wstydzę się tej żenującej nonszalancji.
Jest Pan mistrzem czy czeladnikiem?
Stanisław Sojka: Jestem śpiewakiem ludowym, dla szesnastolatka i siedemdziesięciolatka. Profesora i górnika. Przypominam podstawowe i proste w gruncie rzeczy prawdy: że razem podróżujemy przez to życie i jesteśmy sobie potrzebni. Sprzedaż, ranking, top - mają dla mnie mniejsze znaczenie.
Śpiewa Pan: Żeby być sobą, trzeba wiedzieć, kto to. Pan już wie?
Stanisław Sojka: Wpadłem na to zdanie po koncercie Perfectu w 1979 roku. "Chcemy być sobą", śpiewali. Patrzyłem na tych rozedrganych chłopaków, widząc bunt i żadnej merytorycznej odpowiedzi, co to znaczy być sobą. "Dobry azymut, panowie", pomyślałem. Przyglądałem się sobie, więc wiem, kim jestem. Dzieckiem Bożym, które w tym różnorodnym życiu ma władzę nad sobą. Muzykiem z powołania. Jak ksiądz czy lekarz. To, że odkryłem powołanie, nie zmitrężyłem go, uważam za największy cud.
Najważniejsze życzenie na pięćdziesiąte urodziny?
SS: Oj, proszę pani... żyć do samego końca. Pełnokalorycznie.
Rozmawiała Marta Bednarska