Niedobór weny

Aktualizacja

Poszłam szukać tejże. Dotarłam aż na Dominikanę.

            Nadchodzi taki moment, w którym człowiekowi wydaje się, że jest w czymś dobry. Każdy ma podobno jakiś talent, ale niektóre z talentów przydają się mniej niż zimowa puchowa kurtka na tej małej wyspie, którą to staram się opisywać. Do tej pory wstępnie pozwiedzałam i cóż mogę powiedzieć? Błękitne niebo, uśmiechnięci ludzie. Na myśl przychodzą mi przywleczone z mojego odległego kraju stereotypowe wyobrażenia, zakłócające błękit nieba niczym chmury w tej mojej/naszej szarej post-komunistycznej Rzeczpospolitej. Jestem tu, bo życie jest nieprzewidywalne. Zupełnie jak w filmach. Mnie i moim znajomym przydarzały się takie atrakcje, które w kinie sprowokowałyby uwagi w stylu: „Daj spokój, stary, co za hollywoodzkie głupoty, w rzeczywistości to by się nigdy nie stało!”. A tu, szast prast i okazuje się, że owszem. O niektórych wam opowiem. Ale najpierw pozwólcie, że wyjaśnię kilka kwestii od razu na wstępie: Przyjechałam sobie z wygodnej Europy (mimo, że może nie z Europy A, gdzie to wszyscy uważają się za lepszych od innych, po tym jak wielokrotnie, nie do końca w stylu fair play, podbijali świat) na małą, karaibską, hiszpańskojęzyczną wysepkę. Nasz wschodnioeuropejski kraj, jak wszyscy wiemy, szczyci się wódką i napakowanymi, z dumą łysiejącymi facetami o obfitym wąsie (którzy nie mogą oprzeć się pokusie, aby w czasie krótkiego i rzadko tak naprawdę gorącego polskiego lata do tego jakże twarzowego zarostu dowalić tę oto stylową parkę: skarpetki + sandały). Ale, ale, obiecuję, że ja tutaj będę, w Republice Dominikany, tę naszą Polskę, również dumnie reklamować.

            Staram się być jak najbardziej obiektywna, ale, jak już pewnie wiecie z własnego doświadczenia, obiektywizm jest idiotyczną mrzonką (mrożonką?), którą staramy się karmić dzieci, dopóki jeszcze wierzą w to, co opowiadają dorośli. Zatem będzie to moja subiektywna analiza porównawcza polsko-dominikańskiej rzeczywistości, oparta na przypadkowych spostrzeżeniach i skojarzeniach. Jeszcze jedna ważna rzecz – mam tendencję do zbaczania z tematu, także, kiedy dostanę słowotoku nie do zniesienia (jak moja sąsiadka), nie bójcie się mi przerwać. Krytyka jest (nie)mile widziana. Każda sugestia/pochwała się nada. Znam trzy języki, staram się (co przychodzi mi niełatwo) nauczyć czwartego. Swoje teksty piszę po angielsku, czyli nie w swoim języku ojczystym, a później tłumaczę je na hiszpański, a jeszcze później na ten oto piękny nasz język Mickiewicza i Słowackiego. Z powodu tych lingwistycznych zawiłości, niewykluczone jest, że zauważycie słowa lub konstrukcje językowe, które stworzyłam przez przypadek, wojując na moim małym literackim polu bitwy. Uznajcie te językowe anomalie i twory za mój osobisty mały wkład w rozwój lingwistyki. Nie ma za co.

Co więcej? Mam problemy z dotrzymywaniem terminów, a rutyna sprawia, że chcę jak najszybciej uciekać i gdzieś się schować (np. do nory). Wolność wynikająca z braku ograniczeń to doprawdy niebezpieczny, ale smakowity narkotyk. Jest ona luksusem dla kogoś, kto ma wszystko albo niczego nie pragnie, a oba te stany są przecież całkowicie niemożliwe do osiągnięcia. Dlatego trzeba starać się osiągnąć poziom zadowolenia optimum gdzieś pomiędzy ekstremum a ekstremum (rada dla wszystkich tych, którzy przekroczyli już nastoletni okres burzy i naporu/buntu i zasmarkanego nosa). Ostatnia uwaga: czasem może doskwierać mi brak weny, jak ten, z którym właśnie się borykam – kiedyś pisałam wiersze po polsku, przyznajcie, babciność moja granic nie zna (a mówią, że to, vintage, że to retro, że hipster i w ogóle, że znów w modzie razem z szydełkowaniem). ALE, nie chciałam zanudzać was metaforami i linią melodyczną strof, więc zmuszam się do opowiadania historii. Przejście z poezji na prozę jest dość bolesne, a jednym z głównych skutków ubocznych jest myśl, która właśnie krąży w mojej głowie: „Co to za brednie! Przejdź wreszcie do sedna!”. Sedno sprawy polega na tym, że nie ma żadnego sedna. Przynajmniej jeśli chodzi o jakieś praktyczne wnioski i pouczające morały. Będę po prostu starać się pokazać świat moimi oczami, co oznacza, że będę prawdopodobnie często narzekać na mój stary kraj, jak i na mój nowy kraj (ach, to takie po polsku).

            To jest właśnie jedna z podstawowych rzeczy, którą będę rozpowiadać tu o Polakach. Narzekanie jest naszą pasją i naszym hobby, zakodowanym w genach, a często praktykowanym i pielęgnowanym także z wyboru. Przykładem może być moja babcia. Na Święta Bożego Narodzenia zawsze mamy zdecydowanie za dużo jedzenia, więc babcia ciągle narzeka, że za mało jemy, dramatyzując i rozpaczając hamletowsko, że nam nie smakuje. Mogę założyć się o wszystkie moje pesos (a jest ich raczej niedużo), że gdybyśmy kiedyś rzeczywiście zjedli wszystko, narzekałaby, że przygotowała za mało jedzenia. Teraz, jak się nad tym chwilkę zastanowię, to dochodzę do wniosku, że może jest to wrodzona cecha babć i niekoniecznie polskich babć tudzież Polaków w ogóle. No ale mamy dużo czasu na obgadanie polskości (polaczkowatości?) i całej masy tematów pokrewnych, którymi będę zanudzać każdego kto się napatoczy. Ale zostawmy te przysmaki na później. Pójdę teraz do swojego lubego ponarzekać mu, że nie mam pojęcia, co robię, zadzwonić do mamy przez Skype i wysłuchać szczegółowej relacji dlaczego i kto działa jej dzisiaj na nerwy, a także posłuchać taty, który opowie mi obszernie dlaczego Polska idzie szybkim krokiem posuwistym na samo dno i prosto w bramy piekielne. Tak sobie myślę, to całe piekło to musi być dosyć fajne miejsce. Żadne miejsce gdzie wybiera się Lady Gaga nie może być takie złe. Kto się zgadza, niech zaśpiewa:

Ra-ra-a-a-a roma-roma-ma ga-ga u-la-la!”

KS

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas