ZAKOCHAŁAM SIĘ W TOBIE APULIO!!!
Tego lata miałam okazję zwiedzić jeden z najpiękniejszych, chociaż nie tak popularnych jak Toskania czy Lazio regionów Włoch, a mianowicie Apulię położoną w południowo-wschodniej częsci półwyspu, wzdłuż wybrzeża Adriatyku i... zakochałam się!
Inspiracją do wyjazdu w tamte strony była włoska, niezbyt wyszukana, lecz prześmieszna komedia „Cado dalle nubi”, której akcja toczy się między innymi w niewielkim białym zaściankowym miasteczku , które po prostu mnie zachwyciło.
Decyzję o wyjeździe podjęliśmy z moim chłopakiem spontanicznie. Chcieliśmy oderwać się od problemów życia codziennego. Najpierw kupiliśmy bilety do Rzymu gdzie mieszka jego mama. Stamtąd mieliśmy wziąć samochód i wyruszyć na około 7-dniową wycieczkę z namiotem, kuchenką gazową, dmuchanym materacem, mapą, uśmiechem na twarzy i głodem zwiedzania i poznawania nowych miejsc, ludzi, zapachów smaków. Nie suchego zwiedzania, lecz zwiedzania z sercem. Mieliśmy ułatwione zadanie, ponieważ oboje biegle mówimy po włosku i wiele łączy nas z tym pięknym krajem.
Nie planowaliśmy spać w hotelach. Chcieliśmy przeżyć coś wyjątkowego, spotkać się twarza w twarz z naturą. Adrian zaplanował całą wycieczkę, zorganizował namiot rozkładający się w ciągu 2 sekund (świetny wynalazek) i kuchenke gazową, dzięki której mogliśmy jeść tam, gdzie nam się tylko wymarzyło. W dzień wyjazdu zrobiliśmy zakupy w supermarkecie. Zaopatrzyliśmy się w duże ilości makaronu, który oboje uwielbiamy i który we Włosze
Naszą podróż rozpoczęliśmy od Campomarino, typowego turystycznego miasteczka położonego w regionie Molise. Dodam, że z Rzymu wyjechaliśmy 12.08, czyli tuż przed 15.08, w którym większosć Włochów opuszcza miasto by udać się głównie nad morze i świętować z rodziną i przyjaciółmi Ferragosto. Nadmorskie miasteczka w tych dniach są pełne ludzi straganów, festynów i atrakcji, duże miasta natomiast wyludnione. Także Campomarino było tego dnia pełne turystów i pierwsza noc na plaży nie należała do nasjpokojniejszych. Zmęczeni podróżą musieliśmy zasnąć przy dudniącej muzyce dochodzącej z pobliskiego lokalu. Natomiast w spożywaniu premierowego obiadu przygotowanego na plaży, na naszej cudownej kuchence przeszkodziły nam wredne osy. Mimo to, pomijając porannaą sprzeczkę przy pierwszym składaniu łatwo i szybko rozkładajacego się namiotu, którego składanie wymaga jednak sprytu i wprawy, nie traciliśmy dobrego humoru
Po uporaniu się z namiotem i materacem, który codziennie pompowaliśmy i spompowywaliśmy ruszyliśmy w dalszą drogę. Około 8 rano odwiedziliśmy budzące się do życia miasteczko nadmorskie Lesina, w którym spełniło się moje marzenie- zobaczyłam starszą panią w czarnym ubraniu lepiącą orecchiette (rodzaj domowej pasty) w wąskiej uliczce przed domem, ilustracja niczym z ksiażki kucharskiej "Kuchnia włoska". Cudowna atmosfera, swieże pranie rozwieszone między budynkami, starsi ludzie siedzący w barze i pijący poranne espresso, cisza, spokój.
Z Lesiny pojechalismy do Peschici. Po drodze skradliśmy kilka pomidorów prosto z pola. Później poranna toaleta na stacji benzynowej oraz śniadanko- cappuccino lub caffe' orzo (kawa zbożowa) i cornetti, typowe włoskie rogaliki nadziewane nutellą, kremem, czekoladą, marmoladą itd, które Włosi jedzą na śniadanie do kawy. Wreszcie wymarzona plaża, słońcem i morze. Filtr 25, żeby nie poparzyć białej skóry przywiezionej s z Polski po tym jakże upalnym lipcu. Na obiad wybraliśmy sobie piękne miejsce w cieniu, na murku za starym kosciółkiem z widokiem na morze. Orecchiette, mule, sos pomidorowy i czerwone wino. Mój chłopak, który jest wspaniałym kucharzem przyrządził na polowej kuchence danie, którego nie powstydziłaby się ekskluzywna restauracja.
Następnie wycieczka po górzystej okolicy, aż kręciło się nam w głowach od ostrych zakrętów. Widoki niezapomniane.
Wieczorem postanowiliśmy skosztować tutejszej pizzy. Jednak nie chcieliśmy jeść jej w restauracji. Woleliśmy znaleźć, co stało się już naszym rytuałem, jakieś wyjątkowe miejsce. Wybraliśmy pizzę alla boscaiola z salsiccią, czyli kiełbaską zrobiona z mięsa mielonego doprawionego solą, ziołami i innymi przyprawami oraz pizzę ortolana z grillowaną cukinią, bakłażanem i papryką. Do tego białe wino kupione w okolicznym supermarkecie schłodzone kostkami lodu, które podarowała nam kelnerka w zaawansowanej ciąży. Miejsce: taras widokowy.
Kolejne dni to wyprawa do „białych miasteczek” , Monte Sant’Angelo znanego z sanktuarium Świętego Michała Anioła i Alberobello wyróżniającego się charakterystycznym budownictwem. Otóż przede wszystkim na starym mieście, ale nie tylko ludzie mieszkają w tzw. Trulli- małych, zazwyczaj jednoizbowych budyneczkach niczym dla krasnoludków zbudowanych z kamienia wapiennego bez zaprawy, z dachami w kształcie stożkowatej kopuły, skonstruowane tak (grube cegły oraz minimalna ilość otworów) by w środku przepływ powietrza był jak najmniejszy. W ten sposób zimą w domkach jest stosunkowo ciepło, latem zaś chłodno.
Ciekawostką w tym regionie są znaki drogowe. W małych miasteczkach bez przerwy natykaliśmy się na ulice jednokierunkowe. Niejednokrotnie, żeby dostać się z jednego końca miasta na drugi musieliśmy przebrnąć przez labirynt. Na malutkich skrzyżowaniach wąskich uliczek między budynkami nie wiadomo było kto ma pierwszeństwo. Jedynym wyjściem było ciągłe hamowanie i "skradanie się". Dwa razy o mały włos uniknęliśmy stłuczki. Kolejnym zaskoczniem były znaki przy wjeździe na rondo: znak wskazuje np. kierunek Lesina. Wybór, który z czterech zjazdów z ronda wybrać należy jednak do Ciebie! Szczyt wszystkiego to znak : "Tutte le direzioni" (Wszystkie kierunki), po którym można często napotkać równie niejednoznaczne "Altre direzioni" (Inne kierunki). Ale jakie??? Mapa i orientacja w terenie jest tam niezbędna!
Kolejnym z głównych punktów naszej podróży było miasteczko San Vito dei Normanni, w którym mieszka znajomy Adriana Francesco z mamą i bratem. Według planu mieliśmy zostać tam jeden dzień, lecz przekonaliśmy się na własnej skórze co to znaczy włoska gościnność. Nasz pobyt u włoskiej rodziny przedłużył się do 3 dni na co wcale nie narzekaliśmy. Mieszkaliśmy w pięknym domu na wsi otoczonym drzewami oliwnymi z przesympatycznymi ludźmi.
Mamma italiana karmiła nas jak tylko potrafiła najlepiej. Trzeciego dnia na obiad przygotowała nam regionalne potrawy: parmigianę di melanzane, focaccię z cebulą, wielkie pierogi typu calzone z mozzarellą i prosciutto cotto (gotowaną szynką) oraz pizzę na zimno z pomidorkami koktajlowymi i oregano. Obiad ten jedliśmy u jej mamy w starym domu z wysokim dachem w kształcie kopuły, który spełnia tą samą funkcję co dachy wyżej opisanych trulli. Tego dnia mieliśmy ruszyć w dalszą drogę, ale byliśmy tak pełni, że zmieniliśmy zdanie. Po obiedzie przyszedł czas na deser: domowa crostata z powidłami śliwkowymi oraz caffe' a ghiaccio, czyli espresso z cukrem i kostką lodu.
Wieczorem mamma italiana zabrała nas na wycieczkę do uroczego białego miasta Ostuni. Zachwyciła nas Riccardo Caffe' a Ostuni- nowoczesna kawiarnia w trzech kamiennych salach z XIII w, w których kiedyś znajdował się młyn. Niesamowite połączenie.
Z powodu przedłużonego pobytu u włoskich znajomych musieliśmy zrezygnować z kilku punktów naszej podróży: Lecce, Santa Maria di Leuca- najbardziej wysunięty na południe punkt obcasa, Taranto, Gallipoli, Matera, w której nakręcono "Pasję" Mela Gibsona. Jednak nie żałujemy. Nieodkryte lądy będą dla nas pretekstem, żeby wrócic do magicznej Apulii np. w przyszłym roku!