Finał Sacrum Profanum

Te koncerty będziemy długo pamiętać...

Ponad dwugodzinny koncert wypełniły cztery sety, każdy poświęcony innemu kompozytorowi
Ponad dwugodzinny koncert wypełniły cztery sety, każdy poświęcony innemu kompozytorowiwandzelphotomateriały prasowe

Polish Icons: Wielka gra z mistrzami

Z jednej strony muzyka wielkiej czwórki: Pendereckiego, Góreckiego, Lutosławskiego i Kilara. Z drugiej: mistrzowie elektroniki związani z londyńską wytwórnią Ninja Tune i legendarny Kronos Quartet. To wyjątkowe spotkanie pokazało dzieła polskich ikon współczesności w zupełnie nowej perspektywie. Finałowy koncert festiwalu Sacrum Profanum w postindustrialnych przestrzeniach hali ocynowni ArcelorMittal Poland w Nowej Hucie był prawdziwym wydarzeniem.

Niezwykły projekt poprzedziły długie rozmowy z czołowymi artystami sceny elektronicznej. Finalnie, nowe zaskakujące aranżacje utworów z repertuaru polskich mistrzów, przygotowali specjalnie na ten jedyny w swoim rodzaju wieczór: reaktywujący się na Sacrum Profanum słynny duet Skalpel, DJ Food (Kevin Foakes aka Strictly Kev), King Cannibal (Dylan Richards), duet Grasscut (Andrew Phillips i Marcus O'Dair) oraz DJ Vadim (Vadim Peare).

Fantastyczna przestrzeń hali ocynowni, jak co roku na festiwalu, została na nowo zaaranżowana. Tym razem całą przestrzeń widowni zamieniono w jeden wielki Dance hall z wyciszoną specjalną podłogą, pod którą wysypano tony piasku. Nad sceną zawisł wielki ekran, który w trakcie koncertu odsłonił trójwymiarową instalację złożoną z różnej wielkości ekranów, na których pojawiały się projekcje. To, plus fantastyczna gra świateł, stanowiło oprawę koncertu.
Najważniejsza jednak była muzyka...

Ponad dwugodzinny koncert wypełniły cztery sety, każdy poświęcony innemu kompozytorowi. Każdy otwierał Kronos Quartet, prezentujący oryginalną wersję utworu, a po nim na scenę wkraczali muzycy duetu Skalpel i zaproszeni przez nich DJ-e.

Penderecki Set otworzył Kronos Quartet fragmentem I Kwartetu smyczkowego, który zapoczątkował nurt sonorystyczny w muzyce, rozwinięty zresztą później m.in. przez Góreckiego i Kilara. Muzycy ustawili się tyłem do publiczności, a przed nimi na ekranie przewijał się zapis partytury. Potem na scenę wkroczył DJ Vadim. W jego remiksie obraz oryginału zatarły narastające dubstepowe beaty i coraz to inne płaszczyzny brzmień. Podsumowaniem tej części był występ wrocławskiego duetu Skalpel, czyli kompozytorów i producentów: Marcina Cichego oraz Igora Pudło.

Górecki Set oparty został na Arioso z II Kwartetu Smyczkowego. I znów arcyprofesjonalnie otworzył go Kronos Quartet, później Skalpel zaprezentował bardziej stonowany, oparty na długich stojących brzmieniach remiks. W kontraście do poprzedników słynna formacja Grasscut przygotowała remiks, który ściął publiczność z nóg. Klasa brzmienia Brytyjczyków, którzy z ogromną maestrią łączą elektronikę z brzmieniem tradycyjnych instrumentów, jest powalająca. Muzycy znakomicie zremiksowali utwór Góreckiego. Na finał wpletli w swój występ pieśń Boże coś Polskę połączoną z mocnym beatem.

Set Lutosławskiego rozpoczął się fragmentem jego Kwartetu smyczkowego, który po Kronos Quartet przejął King Cannibal z charakterystycznymi dla niego industrialnymi brzmieniami i potężnymi pulsującymi basami. Duet Skalpel, wykorzystując charakterystyczne konstrukcje Lutosławskiego, wplótł jego nazwisko w remiks, nadając odpowiednią markę swojemu występowi.

Na finał  niezwykłego wieczoru zabrzmiał jeden z najsłynniejszych utworów Wojciecha Kilara - Orawa. Kronos Quartet wykonał ten utwór przeznaczony na orkiestrę w aranżacji Krzysztofa Urbańskiego na kwartet smyczkowy.

Grupa Sigur Rós olśniła krakowską publiczność
Grupa Sigur Rós olśniła krakowską publicznośćwandzelphotomateriały prasowe

Sigur Rós: Magia i olśnienie!

Megagwiazda wieczoru - . Magia, siła, eksplozja dźwięków, poezja, duchowość, piękno, tajemnica - te słowa tylko w skromnej mierze oddają występ Islandczyków w Krakowie. Koncert, który poprzedził występ legendarnego Kronos Quartet, już dziś można nazwać jednym z najważniejszych wydarzeń muzycznych roku.

Tego niezwykłego wieczoru w industrialnych przestrzeniach hali ocynowni ArcelorMittal Poland, muzycy Sigur Rós wznawiający koncerty po czterech latach, po raz pierwszy spotkali się na tej samej scenie z Kronosami. Amerykanie przygotowali dwa utwory - zaskakujący i zabawny kolaż z udziałem elektroniki Death to Kosmische Nicole Lizée oraz specjalną aranżację Flugufrelsarinn (Zbawca Much) z albumu Sigur Rós pt. Ágætis byrjun z 1999 roku. Zespół przyjęty został owacyjnie.

Atmosfera zrobiła się jeszcze bardziej gorąca, gdy na scenę wkroczyli Islandczycy z wokalistą, gitarzystą Jónem Þorem Birgissonem, czyli Jónsim na czele. Na gitarze basowej zagrał Georg Holm, na bębnach Orri Páll Dýrason, na klawiszach i gitarze Kjartan Holm i siedmiu innych gościnnych muzyków.

Program koncertu oparty został głównie na trzech ostatnich płytach zespołu: Takk... (Dziękuję) z 2005 r., późniejszej o trzy lata Með suð í eyrum við spilum endalaust (Z brzęczeniem w uszach gramy bez końca) oraz najnowszej pt. Valtari (Walec), wydanej w maju tego roku. Sigur Rós pokazał więc nie tylko najnowszy materiał - czego można się było spodziewać, ale też najbardziej lubiane przez fanów utwory. Zabrzmiał m.in. tytułowy Takk... sprzed siedmiu lat, a także Glósóli (Lśniące słońce), Með blóðnasir (Krew leci mi z nosa) i wyjątkowo klimatyczny numer z tego albumu Sæglópur (Zagubiony na morzu). Nie zabrakło takich hitów, jak Salka z dwupłytowego wydawnictwa Hvarf/Heim z 2007 roku czy Ekki Múkk (Nie dźwięk).

Wszystkie, przechodzące jedne w drugie, stopiły się w wielki dźwiękowy krajobraz - porażający potęgą i zachwycający pięknem jak islandzki lodowiec. Publiczność, jak zaczarowana podnosiła ręce w górę do rytmicznego aplauzu, to znowu zamierała przygwożdżona kolejną nawałnicą beatów, oddychając w rytm kolejnych gitarowych riffów. Ktoś rozciągnął przed sceną islandzką flagę, ktoś inny puścił mydlane bańki. Ludzie jak w transie poruszali się w rytm muzyki, raz zachwycającej elegancją fraz i górującym nad nią falsetem Jónsiego, to znów oszałamiającej monumentalnymi riffami, granymi przez niego smyczkiem na gitarze elektrycznej. W pewnym momencie napięcie sięgnęło zenitu - smyczek Jónsiego pękł, a artysta rzucił go w tłum. Publiczność oszalała.

materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas