Jego głos nie umrze...

Chciał jeszcze pobyć - dla swoich najbliższych. I wygrał z chorobą, bo to nie nowotwór odebrał mu życie...

Krzysztof Kolberger wierzył, że warto walczyć o każdy dzień
 Andras SzialgyiMWMedia
Krzysztof Kolberger wierzył, że warto walczyć o każdy dzień
 Andras SzilagyiMWMedia

Z natury nieśmiały, skryty, małomówny. Ale to właśnie on był jedną z pierwszych znanych osób, które przerwały milczenie na temat choroby. Żeby pomóc innym, którzy słysząc podobną diagnozę, poddają się, przekonani, że zapadł na nich wyrok. Tym, którzy boją się operacji, chemioterapii, długiej walki okupionej cierpieniem. - Warto walczyć o każdy dzień. I trzeba żyć pełnią życia, dopóki się da - przekonywał. I żył. Wbrew rokowaniom, na przekór własnemu organizmowi. Tak intensywnie, że mógłby mu nie dorównać niejeden zdrowy człowiek. Trzy lata temu, jeszcze w szpitalu tuż po operacjach i wyniszczających zabiegach, leżał w łóżku obłożony papierami i przygotowywał się do reżyserowania sztuki "Kocham O'Keeffe", w której potem przez długi czas grał, partnerując Małgorzacie Zajączkowskiej.

Ani przez chwilę nie odszedł z zawodu. Do listopada występował na scenie Teatru Narodowego w sztuce "Wiele hałasu o nic" Szekspira i miał zgodnie z grafikiem wystąpić w kolejnych styczniowych spektaklach, zaraz po planowanym dwutygodniowym pobycie w sanatorium w Krynicy-Zdroju. Krzysztof Kolberger zdawał sobie sprawę, że choroba w każdej chwili może powrócić. Przecież tak już kiedyś było. 18 lat temu, gdy na raka umierała jego siostra, lekarz zasugerował, by on także zrobił badania.

Posłuchał i dowiedział się, że ma raka nerki tak zaawansowanego, że trzeba ją natychmiast usunąć. Potrzebował wtedy samotności, jak zawsze, kiedy musiał zmierzyć się z jakimś problemem. Pojechał na Wybrzeże, odwiedził miejsca swojego dzieciństwa, spędził kilka dni na plaży. Opalony zgłosił się do szpitala. Mamie i siostrze powiedział o operacji po fakcie, twierdząc, że zakończyła się pomyślnie, o czym zresztą sam był przekonany. Rak zaatakował po wielu latach w zupełnie innym miejscu, ale mimo że był dosyć ekspansywny, udało się go ujarzmić i nic nie zapowiadało tragedii.

- Bo Krzysztofa Kolbergera nie pokonał nowotwór. Zmarł w wyniku niespodziewanych powikłań innego typu, które mogły się przydarzyć każdemu - wyznał prof. Cezary Szczylik, wybitny onkolog, który wraz z profesorem Edwardem Stanowskim, także znakomitym onkologiem, leczyli aktora w stołecznej klinice na Szaserów. Miał tyle marzeń i planów, dlatego jego nagłe odejście tak bardzo boli bliskich i przyjaciół aktora. Najbardziej córkę Julię, z której był taki dumny. Ukończyła uniwersytet w Sorbonie, reżyserię w Łodzi, zna kilka języków. Ojciec był jej największym przyjacielem. Po Krzysztofie Kolbergerze płacze jego siostrzenica Kinga, którą po śmierci siostry troskliwie zajmował się przez całe lata i był dla niej jedyną rodziną.

Dwa lata temu, akurat wtedy, gdy dochodził do siebie po wyjściu ze szpitala, pochował swą ukochaną mamę Wandę. Po śmierci ojca i siostry byli ze sobą szczególnie związani. W tamtych trudnych chwilach wspierali go przyjaciele, ale przede wszystkim Julia i była żona, Anna Romantowska, z którą mimo rozwodu do końca łączyła go przyjaźń. Wyjątkowy, ciepły, o charakterystycznej barwie głosu, który był znakiem firmowym Krzysztofa Kolbergera. Jako lektor i narrator występował w wielkich rolach - jak choćby w Panu Tadeuszu czy Tryptyku Rzymskim. Pięknie czytał poezję Czesława Miłosza.

Jednak dla niego jednym z najważniejszych zadań aktorskich było odczytanie testamentu papieża Jana Pawła II. - Kilka zdarzeń w moim życiu spowodowało, że skłaniam się, żeby wierzyć, że nie kończy się nasze życie na tym, co jest tu. Myślę o śmierci pogodnie. Słowo "pogodny" zawiera również cząstkę "pogodzony"- powiedział w jednym z ostatnich wywiadów. I takim go zapamiętamy - świadomym tego, co nieuchronne, ale twardo walczącym o życie, i co ważne - o życie z sensem.

MP

Rewia
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas